piątek, 12 sierpnia 2011 0:40
Ciarki na plecach. Pieśń o Ziemi Gustava Mahlera to sześcioczęściowe dzieło, symfonia, której kompozytor nie chciał nadać numeru, ponieważ wychodziła mu dziewiąta w dorobku, a jak wskazują losy Beethovena, Schuberta i Brucknera, dziewiątka jest liczbą pechową: każdy z nich po napisaniu dziewiątej symfonii wkrótce umarł. Dlatego nadał tytuł Pieśń o Ziemi (Das Lied von der Erde), bo też jest to typowe dla Mahlera połączenie formy symfonicznej i pieśniowej. Jako tekstu kompozytor użył poezji chińskiej przetłumaczonej na język niemiecki ze zbioru Chiński flet.
Mahler nie dożył prawykonania swego dzieła, a nawet pisał do przyjaciela, że nie bardzo sobie wyobraża, jak to miałoby wyglądać. Pierwsze wykonane odbyło w kilka miesięcy po śmierci kompozytora w 1911 roku, równo sto lat temu. Komponując Pieśń o Ziemi Mahler jednak myślał o śmierci. Nie mógł o niej nie myśleć, skoro niedługo wcześniej przeżył śmierć córki a jemu samemu lekarze ze względu na chorobę serca nie wróżyli już długiego życia, co też doprowadziło do rezygnacji kompozytora z zajmowanego stanowiska. Tak więc, pisząc swoje dzieło, Mahler nie tylko o śmierci musiał myśleć, ale wręcz ścigał się z nią.
Przejmująca jest ostatnia, szósta część utworu, Der Abschied (Pożegnanie), w której do głosu dochodzi pogodzenie się z życiem i ze śmiercią zarazem, pożegnanie ze światem i z chęcią życia. Nic nie zostaje, tylko perspektywa ukojenia, całkowitego wyciszenia, pustka, wiecznie... wiecznie... ewig... ewig...
Ciarki na plecach. Czy tylko ze względu na genezę i charakter utworu? Niedawno ktoś mi powiedział, że mam obsesję na punkcie facetów, którzy śpiewają nie swoim głosem. Wiadomo, chodzi o moich ulubieńców, kontratenorów. A jeśli nawet tak, co z tego? Czy muszę się tłumaczyć z tego, co lubię? Sądzę, że każdy bez wyjątku ma jakąś obsesję. Jeden nie może żyć bez najnowszego modelu telefonu, ktoś inny ma obsesję na punkcie sporzątania domu albo pucowania i głaskania samochodu, a jeszcze inny na punkcie kariery własnych dzieci. Ktoś namiętnie czyta harlequiny i rozwiązuje krzyżówki, ktoś hoduje rybki, albo dokarmia wszystkie bezdomne koty z okolicy, że o alkoholikach, narkomanach i hazardzistach nie wspomnę. Ot, obsesje. Moja przynajmniej nie jest szkodliwa.
Jestem przekonana, że na tej mojej obsesji całkiem dobrze wyjdę. Nawet będę mogła wziąć ją ze sobą do przysłowiowej trumny. I kiedy chóry anielskie zafałszują w Agnus Dei z Mszy H-moll Bacha, będę mogła zawołać: Hola, hola! Posłuchajcie Andreasa Scholla, on wie, jak to śpiewać. Co prawda z punktu widzenia teologii nie wiem, jak uzasadnić śpiewanie bądź co bądź pokutnego Agnus Dei w miejscu, gdzie już wszyscy są zbawieni, ale pocieszam się, że skoro Bóg zsyła nam takich artystów, to nie po to, aby potem na wieki zabrać ich muzykę. Więc Agnus Dei będzie śpiewane choćby dlatego, że jest piękne. (Kto chce sobie przypomnieć już teraz, jest link na marginesie w Ulubionych stronach- J.S.Bach - Missa latina h-moll, kiedyś zamieszczałam.)
Wracając do meritum, zastanowiłam się jednak, dlaczego? Dlaczego nie zachwycają mnie tak bardzo głosy śpiewaczek. Nie zachwycają i już. Odpowiedzi nie znalazłam jeszcze, ale znalazłm GŁOS. Zachwycający, fenomenalny, przejmujący, dramatyczny... i ciarki na plecach miałam, gdy Magdalena Kožena śpiewała Mahlerowską Pieśń o Ziemi, zwłaszcza część ostatnią, szóstą. No więc, niech będzie, że mam obsesję, ale przynajmniej mnie ona całkiem jeszcze nie zaślepia i jestem otwarta na nowe wrażenia i piękno. Po prostu zwyczajne piękno.
Nie, nieprawda... To nie było zwyczajne... lecz nadzwyczajne piękno.
Nie mam nagrania Pieśni o Ziemi w tym wykonaniu, niestety, nigdzie nie znalazłam. Jest inna pieśń Mahlera w wykonaniu tej znanej na operowych scenach świata mezzosopranistki (aktualnie zakontraktowana w MET), pochodzącej z Czech. Prywatnie partnerka życiowa wybitnego dyrygenta Sir Simona Rattle`a, z którym ma dwoje dzieci.
Ich bin der Welt abhanden gekommen... (Jestem stracony dla świata...) - od czwartej minuty zapadam się w sobie i ... tańczę swój taniec miłości pod nocnym światłem księżyca...
Konfrontacja:-) Lascia chio pianga w wykonaniu Magdaleny Koženy. Dlaczego konfrontacja? Ponieważ tę samą arię wykonuje Philippe Jaroussky i link zamieściłam w pierwszym wpisie o nim - 18 maja (jest też w Ulubionych stronach)
Aria w oryginale jest przeznaczona dla postaci żeńskiej, stąd kiedy Jaroussky zaczął ją wykonywać, odezwały się głosy krytyki, ale to już odrębny temat, zresztą pisałam o tym. Nie chcę zaśmiecać tej jednej strony, lecz warto wiedzieć, że Kožena śpiewa między innymi męską partię Orfeusza. W operze podział na postacie męskie i żeńskie bywa umowny, wszystko zależy od rodzaju głosu i ... kompozytora.
Lascia, chio pianga mio cruda sorte... ... Pozwól mi płakać nad moim losem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz