niedziela, 24 czerwca 2018

O literaturze polskiej w Szwecji

    Polska literatura jako europejski oddech i okno na świat? A i owszem. Gdy polscy czytelnicy gonili, gonią za sławnymi światowymi nazwiskami, inni zachwycają się naszą literaturą. Sprawdza się znowu przysłowie; cudze chwalicie... Agneta Pleijel (ur. 1940), szwedzka poetka, dramaturg i powieściopisarka w wywiadzie ze stycznia 1993 roku mówiła: "Czasem czuję się ograniczona nazbyt ciasną przestrzenią. Toteż z wielką wdzięcznością wchłaniam wszystko, co mogłam wziąć z literatury polskiej. Na przykład Schulza, Gombrowicza, Witkacego. Przetłumaczyłam jedną ze sztuk Witkacego... " (chodzi o "Wariata i zakonnicę") A w cyklu wierszy "Suita polska II" napisała między innymi taki wiersz:

Poeta

     Stanisław Ignacy Witkiewicz
wczesnym rankiem chodzi ulicami Warszawy
     chce kupić chleb i świece
Godzina milicyjna, sterana życiem dama w roboczym ubraniu
     spotyka go w drodze do fabryki
Pyta: Cóż to wygnało pana Poetę z domu
     o paskudnej porze brzasku?
Witkacy odpowiada: Szanowna pani, już od dawna
     nie żyję pomiędzy żywymi
Mogę więc chodzić tymi ulicami
     bez przykrości i bez przyjemności

czwartek, 21 czerwca 2018

Ach, te moje zaległości w klasyce!

       Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam je wszystkie nadrobić. Na razie udało mi się przeczytać "Ambasadorów"  Henry`ego Jamesa. No wiem, wiem, klasyka! I co z tego, skoro dotąd nie czytałam. Powieść jest słusznie wiekowa, ma 115 lat ;-) Ale czytało mi się lekko. Na pewno lżej i przyjemniej niż większość powieści współczesnych. No cóż, widać zatrzymałam się na epoce dawno minionej. Ta finezja salonowych rozmów: być szczerym, a nic nie powiedzieć! Cudowna sztuka :-) Strether, główny bohater z jednej strony sprawia wrażenie naiwnego i nieco oderwanego od rzeczywistości, ale, w gruncie rzeczy, fascynujące są jego analityczne podróże w głąb znaczeń odczytywanych z  tego, co niedopowiedziane, przemilczane, zawoalowane, ze spojrzeń, gestów, poruszeń i tonacji. 663 strony domysłów! Fantastyczna sprawa ;-) Sposób prezentowania wnętrza bohatera, jego myśli, zaiste niesamowity, kiedy przez kilka kartek ciągnie się retrospekcja na temat jakiejś rozmowy, jakiegoś spotkania. I to wcale nie jest nużące. Ech, kto dzisiaj umie tak pisać?! Na sześciuset stronach opowiadać o tym, jak piękna hrabina znalazła sobie młodszego o kilkanaście lat kochanka, wychowała go na dystyngowanego salonowego mężczyznę idealnego, wydała za mąż dorastającą córkę, aby przypadkiem go jej nie odbiła, a przy tym ani razu nie użyć żadnego wulgaryzmu, żadnego nawet pospolitego skojarzenia, nie wspominając o braku scen erotycznych. Ech - powtórzę się - kto dzisiaj umie tak pisać?! 
      Kwestia tytułu jest symboliczna i śmieszna zarazem. Ambasadorów jest dwóch, a właściwie dwoje: główny bohater, Srtether, 55-letni Amerykanin przysłany przez matkę młodego Chada, który jak pojechał do Paryża, tak przepadł bez słowa, a matka chce go sprowadzić na łono rodziny z zamiarem wdrożenia go w kulisy prowadzenia rodzinnej firmy, dodajmy - bardzo bogatej firmy, a kiedy Strether - o, zgrozo - uznaje, że Chad ma słuszne powody, żeby nie wracać, pojawia się ambasadorka, czyli starsza siostra Chada, która nie tylko ma sprowadzić na łono rodziny Chada, ale i samego Strethera, który ma zostać mężem pani Newsome, matki Chad i Sary. Ale zapętlenie ;-) Tymczasem zaraz na początku pobytu w Europie Strethera bierze pod swoje skrzydła niejaka panna Gostrey, która przedstawia się jako przewodniczka po meandrach paryskiego towarzystwa. Strether absolutnie się nie opiera, ale cały czas zachowuje w pamięci panią Newsome. Znamienne, nigdy o niej nie mówi, nie myśli po imieniu. Zresztą, w tamtej epoce nawet narzeczeni mówią do siebie "pan" i "pani", toteż i w powieści cały czas tak się bohaterowie do siebie zwracają. No może z wyjątkiem Strethera i Wymarsha, którzy mówią sobie na "ty" (chyba? bo już sama nie jestem pewna, jak to między nimi jest, choć powiedziane zostało, że są wieloletnimi przyjaciółmi). 
     Zadzierzgnięta nić porozumienia między Stretherem a Chadem, mimo różnicy wieku, sprawia, że mówią sobie na "ty", ostatecznie przecież Strether ma zostać ojczymem Chada. Nie jest tak już w przypadku relacji Strethera z Sarą, starszą córką pani Newsome. Raz tylko zwrócił się do niej publicznie wołaczem "Saro", co zresztą było zamierzoną i takoż odebraną impertynencją. No właśnie, te salonowe rozmowy, w których każde słowo jest ważne, bo znaczy znacznie więcej niż znaczy dosłownie. Zdaje się, że w zamierzeniu autora miały być wyrazem paryskiej wyższej kultury, kultury salonów, kultury znakomitych postaci o długich rodowodach dostojnych przodków, kultury, której można się nauczyć, ale w zderzeniu z surowością obyczajów amerykańskich "ambasadorów" nabierają niemoralnego odcienia. 
      Cala historia jest i prosta i wyrafinowana zarazem. W gruncie rzeczy fabuła jest nieskomplikowana i da się streścić w kilku zdaniach. Siłą powieści jest język i  psychologia postaci. Czytać należy nie po to wcale, żeby odkryć tajemnice i rozwiać wątpliwości dręczące Strethera. Przecież niemal od początku oczywiste jest, że Chad jest kochankiem hrabiny de Vionnet, tylko Strether usilnie nie chce tego wiedzieć aż do samego końca, kiedy przypadkiem zobaczył ich razem na łódce daleko na wsi poza Paryżem. Jednak nie dla rozwikłania tych czy innych tajemnic powinno się czytać "Ambasadorów" (do samego końca nie zostaje przecież ujawniona tajemnica, co takiego produkuje firma pani Newsome, że pozostanie Chada w Paryżu oznacza rezygnację z ogromnej fortuny), a dla piękna języka. Ech - wiem, powtarzam się - któż dzisiaj umie tak pisać?! 

czwartek, 14 czerwca 2018

W głąb rosyjskiej duszy

      Jewgienij Wodołazkin nazywa się tak, jakby sam był bohaterem powieści Dostojewskiego, jakimś kolejnym starcem Zosimą. Tymczasem jest to człowiek stosunkowo młody, rocznik 1964, urodzony w Kijowie rosyjski literaturoznawca, doktor habilitowany nauk filologicznych. Na marginesie działalności naukowej zaczyna nie tylko badać literaturę, ale i tworzyć ją osobiście. "Laur" jest drugą jego powieścią, która zyskała ogromne uznanie i kilka nagród. Osadzenie akcji w średniowiecznej Rosji, nasycenie fabuły wątkami metafizycznymi i filozoficznymi, a może i same losy pisarza a zarazem badacza literatury i naukowca sprawiły, że nazwano go "rosyjskim Umberto Eco".
      Zaczyna się zwyczajnie, jak powieść obyczajowa. W roku 1440 przychodzi na świat chłopczyk o imieniu Arsenij. Powieść jest historią jego życia, ale Arsenij stanie się człowiekiem niezwykłym. W pierwszej części "Poznanie" na jego losy składają się wydarzenia, które pozwalają mu osiągnąć emocjonalną i intelektualną dojrzałość. Po śmierci rodziców wychowuje go dziadek Christofor, który jest wiejskim zielarzem. Uczy go rozpoznawać i zbierać zioła, przygotowywać mikstury, rozpoznawać choroby. Dziadek umiera, gdy chłopiec ma 15 lat i zostaje sam. Kontynuuje tradycję i stopniowo okoliczni ludzie zaczynają go traktować jak zaufanego medyka. Arsenij przeżywa w tym czasie pierwszą miłość i doświadcza kolejnej tragedii, gdy jego ukochana umiera podczas porodu wydając na świat martwe dziecko. W tym momencie zaczyna się część druga, o wiele ciekawsza.
      Arsenij przytłoczony poczuciem winy za śmierć Ustiny i nieochrzczonego, pozbawionego imienia chłopca, swojego syna, wyrusza w świat, próbując odpokutować grzechy. Najpierw idzie w siedliska dżumy uzdrawiać chorych. On sam na dżumę jest w cudowny sposób uodporniony. Z biegiem lat spotykają go różne dramatyczne przygody, zostaje pobity, ograbiony, porzucony. Błąka się po Rosji, dociera do Pskowa, gdzie przez 14 lat mieszka pod murem klasztoru jak św. Aleksy w nędzy pod schodami swojego domu. Traci poczucie czasu, przestaje mówić, staje się jurodiwym. Jego czyny, zachowania przysparzają mu kłopotów, ale uznany za człowieka Bożego zyskuje uznanie jako uzdrowiciel. Ta część powieści pod tytułem "Księga wyrzeczenia" poprzez opis losów Arsenija jako pokutnika daje niesamowitą opowieść o mentalności Rosjan XV wieku. Realizm miesza się tu z mistycyzmem i fantastyką. Trudno rozpoznać, które przygody Arsenija są prawdziwe, a które rozgrywają się jakby w jego umyśle, kiedy leży chory, pozbawiony świadomości lub po prostu błąka się po ulicach miasta jako szalony. Po czternastu latach w Pskowie dochodzi do morderstwa, piekarz morduje innego jurodiwego Karpa, który codziennie kradł mu ze straganu kołacze. Wydarzenie to dziwnym trafem kończy etap szaleństwa Arsenija. Odzyskuje świadomość i mowę.
      W tym momencie autor przenosi nas nagle do włoskiego Magnano, gdzie z kolei mieszka Ambrogio Flekkia, można powiedzieć - jasnowidz. Młody jeszcze człowiek, który nie czując powołania do przejęcia rodzinnej tradycji winiarskiej, postanawia studiować, aby z czasem odkryć największą tajemnicę istnienia - datę końca świata. Ambrogio ma dar przewidywania przyszłości. Czasem przyszłości tak dalekiej, że jemu współcześni zapominają o sensie przepowiedni lub ich zgoła nie rozumieją. Bo co ludzie II połowy XV wieku mogli zrozumieć z zapowiedzi pieców krematoryjnych w Oświęcimiu w wieku XX? Tak właśnie, "Księga drogi" bowiem prowadzi Ambrogia najpierw z Włoch do Pskowa, gdzie poznaje Arsenija, a stamtąd obaj wyruszają w podróż po Europie i do Ziemi Świętej. Otrzymujemy dokładną mapę podróży przez ziemie litewskie, Królestwo Polskie (Lwów, Jarosław, Rzeszów, Tarnów, Bochnia, Kraków), następnie przez Wiedeń i Alpy dotarli do Wenecji. Podróżowali nie sami, lecz całą karawaną kupiecką. Napadają ich zbójcy, spadają lawiny, Arsenij gubi się nocą w Wenecji. Ale nie to jest najciekawsze. Podróż i pojawianie się nowych postaci, towarzyszy w drodze, stanowi pretekst do snucia przez autora wielotorowej opowieści o przenikaniu się czasów, np. wtedy gdy Ambrogio korzystając ze swojego daru widzenia przyszłości ujawnia niczego nierozumiejącym rozmówcom dziwne sprawy przyszłości: śmierć Puszkina w pojedynku, odkrycie warstw Troi przez kogoś pochodzenia niemieckiego, a jeszcze wcześniej, gdy przebywał na studiach we Florencji przewidział odkrycie Ameryki przez Kolumba i wyprawy Ameriga Vespucciego, z którym się zaprzyjaźnił. Przed opuszczeniem Florencji uprzedził mieszkańców, że 4 listopada 1966 roku miasto nawiedzi straszna powódź, ale rzecz jasna nikt do tej przestrogi nie przywiązywał wówczas uwagi.
       Jeśli w opiniach niektórych krytyków pojawia się porównanie Jewgienija Wodołazkina do Umberto Eco, to staje się ono prawomocne dopiero w części drugiej i trzeciej powieści, gdzie rozwój fabuły jest niejako pretekstem do wielowątkowej refleksji o naturze czasu, pamięci, historii i świata. Szczególnie czas nieustannie stoi w centrum zainteresowania rozmyślań i rozmów bohaterów, zwłaszcza Arsenija i Ambrogia. Nawet kiedy obaj milczą, ich myśli skierowane są ku tajemnicy czasu, jego ciągłości i przewidywalności lub nieprzewidywalności, granicy między czasem realnym a wiecznością, a więc granicy między życiem a śmiercią. 
        W ostatniej części powieści ("Księga spokoju") życie bohatera zatacza koło. Powróciwszy z pielgrzymki, podczas której tragicznie zginął jego wierny przyjaciel i towarzysz rozmów Ambrogio, Arsenij ostatkiem sił pomaga po raz kolejny mieszkańcom Pskowa uporać się z nawrotem dżumy, co przypominało mu początki długiej drogi odkupienia: "Czas naprawdę się cofał. Nie zdołał pomieścić przeznaczonych mu wydarzeń, tak wielkie i przejmujące były te wydarzenia. czas rozszedł się w szwach jak torba wędrowca i teraz ukazywał wędrowcowi swoją zawartość, a on oglądał ją jakby po raz pierwszy". Następnie Arsenij zostaje zakonnikiem Ambrożym w monasterze Świętego Cyryla, który kiedyś odwiedził ze swoim dziadkiem Christoforem. Zajmował się tam najcięższą pracą w kuchni, a potem został kopistą. Jednocześnie nadal uzdrawiał, a sława jego mocy ściągała do monasteru coraz większe tłumy chorych. Przeszedłszy czas przeznaczony na przygotowanie do schimy, został uroczyście wyświęcony na mnicha o imieniu Laur. Było to czwarte, ostatnie już imię, oznaczające kolejny etap życia. Arsenijem był w dzieciństwie i latach zdobywania doświadczenia i wiedzy. Jako jurodiwyj, szaleniec Boży nazwał się Ustinem, dopóki nie odzyskawszy poczucia czasu i swojego losu znowu mógł powrócić do pierwotnego imienia.  Lata życia w klasztorze spędził jako Ambroży. I etap ostatni spędził jako pustelnik Laur, gdyż wkrótce po przyjęciu święceń wyprowadził się do leśnej pustelni, zyskując opinię świętego męża. 
        Jak się okazało, pustelnia znajdowała się w okolicach wioski jego dzieciństwa. Życie zatoczyło koło nie tylko geograficznie. Ostatnią czynnością, którą ostatecznie odkupił winę za śmierć ukochanej Ustiny i jej dziecka, było uratowanie przed zemstą społeczeństwa uwiedzionej Anastazji, której udzielił w swojej pustelni schronienia, zgadzając się nawet na podejrzenia, że dziecko jest jego. Stracił w ten sposób opinię świętego męża i swoją moc uzdrawiania: "Każde uzdrowienie rodzi się głownie z wiary w nie (..) Oni już mi nie wierzą..." Ale Anastazja szczęśliwie rodzi zdrowego chłopca, poród przyjmuje Laur, jak wtedy przed laty, gdy rodziła i umierała jego ukochana Ustina. Życie zatoczyło koło: Laur umiera z noworodkiem w rękach. Ale po jego śmierci prawda zostaje ujawniona, a na pogrzeb przybywa 183 tysiące ludzi.
       Był czas, kiedy bohater szukał sensu swojego życia i wydawało mu się, że "przypomina mozaikę i rozpada się na kawałki".  Poszukiwanie spoiwa łączącego poszczególne kawałeczki jest głównym tematem powieści i zarazem dążeniem bohatera. Długie, osiemdziesięcioletnie życie Laura (1440 - 1520) jest podróżą w wymiarze geograficznym, kulturowym i czasowym. Chwile zwątpienia i poszukiwań prowadzą go od koncepcji czasu kolistego po wyobrażenie czasu jako wznoszącej spirali, która unosi człowieka wzwyż i go doskonali. Ideowe tło powieści jest bardzo rosyjskie i bardzo prawosławne. Stąd ogromna rola wiary, pokory, nauk świętych mnichów, którzy przemawiają nawet spoza granicy życia: Nikandra czy Innokientija. Z drugiej strony tak charakterystyczne dla kultury rosyjskiej postacie jurodiwych, których w powieści jest aż trzech: Foma, Karp i przez pewien czas Arsenij. Kiedy Arsenij milczy, jego niejasne postępki często mieszkańcom Pskowa, ale i nam, czytelnikom, tłumaczy właśnie Foma. Wszyscy trzej "szaleńcy Boży" mają specjalne względy, ale i wzbudzają śmiech, drwiny czy gniew. Te i podobne wątki wprowadzają w głąb rosyjskiego XV-wiecznego prawosławia, pełnego realizmu, ale i baśniowości, dosadności i brutalnego zła, ale i wzruszeń. Przy wszelkich podobieństwach, jakie mogą się nasuwać między "Laurem" a twórczością Umberto Eco, zwłaszcza "Imieniem róży", jest jedna zasadnicza różnica: nad powieścią Włocha nie płakałam.

Jewgienij Wodołazkin: Laur. Tłum. Ewa Skórska. Poznań 2015.




poniedziałek, 11 czerwca 2018

Czapski, ciąg dalszy dociekań

     Dociekania wykonali za mnie inni, Ja tylko doczytuję. Część pierwsza zaistniała przy okazji ostatniego numeru "Zeszytów Literackich" - TUTAJ Teraz ponownie sięgnęłam po "Nitkę Ariadny" Barbary Toruńczyk i wiem już, jak z tymi "Wyrwanymi stronami" było. Czapski przez całe niemal życie pisał dzienniki. Były jednak tak wielowątkowe, tak poprzeplatane odskoczniami myśli, wrażeń, komentarzy, rysunkami, że nigdy nie zdecydował się na opublikowanie ich w oryginalnym zapisie. Kilkakrotnie jednak na sugestie czytelników i wydawców przygotowywał do publikacji wybrane kawałki: wyrwane strony właśnie. W dodatku mieszał zapiski, przestawiał po nowemu, układał od nowa, dopisywał, rozwijał niejasności, uzupełniał... Ostateczne wersje są więc dalekie od rękopisów. Taki był zamiar i tego się trzymał. Jeszcze nawet na pierwszych maszynopisach i wydrukach nanosił poprawki. Jest tych części, zdaje się, czternaście. W każdym razie "Wyrwane strony" są rzeczywiście wyrwane i ułożone niejako tematycznie według wagi spraw, które uważał za istotne dla swojego rozwoju, swojego widzenia świata i sztuki, w tym szczególnie malarstwa. Nigdy jednak nie pisze, nie wyjaśnia genezy i procesu twórczego malarstwa własnego. Nie ma w "Wyrwanych stronach" jego rysunków, choć w rękopisie dzienników (274 kajety!) znajduje się ich mnóstwo. Rękopisy znajdują się w Muzeum Narodowym w Krakowie i wątpliwe, aby kiedykolwiek w całości zostały opublikowane, skoro Czapski sobie tego nie życzył. Zresztą, byłoby niezwykle trudne. Pismo Czapskiego jest bowiem hieroglificzne, często nieczytelne, na tekście głównym i wokół niego znajdują się dopiski, pisane nieraz wianuszkiem np. wokół rysunków. Poza tym są tam po prostu urywki myśli, cytaty we wszystkich językach, którymi się posługiwał (polski, niemiecki, rosyjski, francuski), których słownictwo mieszał w jednym zdaniu czy wypowiedzi.
      Dla samego autora pisanie dziennika było naturalną czynnością dnia, sposobem ratowania się przed "rozkładem duszy". Życiowy zapis duchowego dojrzewania, kształtowania etycznych i estetycznych poglądów, wnikliwa autorefleksja i - jak pisze w liście do Jeleńskiego - "stop tej horreur de la vie [zgrozy życia] z tym, co w życiu najdrogocenniejsze". Ogrom systematycznej pracy włożonej w prowadzenie dziennika wprost poraża zwykłego człowieka. Zaczął pisać w czasach młodości, te pierwsze zapiski spłonęły w czasie wojny. Pierwsze wspomnienia z pobytu w Hiszpanii opublikował w 1930 roku. A pisał do końca życia - zmarł 12 stycznia 1993 roku w wieku 97 lat. Gigantyczne opus magnum około sześćdziesięciu lat życia nawet odliczając zeszyty zapisane w czasach przedwojennych. Nic dziwnego, że sam autor uważał dzienniki za najwspanialsze swoje dzieło.

poniedziałek, 4 czerwca 2018

Z archiwum drewnianej szafy

       W moim domowym archiwum mam stare numery "Literatury na świecie". Kiedyś, gdy rynek księgarski nie był tak jak dziś zawalony błyszczącymi okładkami krzykliwych tytułów, a poważne wydawnictwa wydawały poważne książki z opóźnieniem, był to miesięcznik, w którym zapoznawałam się z tym, co się pisze  na świecie. Kiedy nie było jeszcze Internetu w "Literaturze na świecie" czytałam Jaroslava Seiferta i Wole Soyinkę zanim dostali Nagrody Nobla. Miesięcznik miał format kieszonkowy, lecz pokaźnej grubości, właściwie wyglądał jak mała książeczka. Każdy numer miał temat przewodni, a to literatura koreańska, a to Octavio Paz (z nim też po raz pierwszy zetknęłam się właśnie na łamach tego miesięcznika), a to Miłosz, a to dzieje herezji i tekstów z tym związanych. Po latach stwierdziłam, że już niewiele pamiętam z tamtych lektur. A są poukładane na jednej z półek w głębokiej szafie, nie, nie pancernej, drewnianej ;-) I sięgnęłam po kilka numerów. Odkrywam na nowo dawno odkryte ;-) No cóż, taki los książek? Pisarzy? Czytelnika? 
       Akurat otworzyłam numer z marca 1991 roku poświęcony literaturze słowackiej, choć nie tylko. Na samym początku wiersze - sonety! - Hviezdoslava, czyli Pavola Orszagha (1849 - 1921). I przejmujący esej o nim Józefa Waczkówa zatytułowany "Prometeusz z Tatr". Czytam jakby po raz pierwszy, choć sam Hviezdoslav gdzieś się tam o ściany pamięci obijał. Ze względu na rolę w literaturze słowackiej porównywany przez autora z naszym Adamem Mickiewiczem życie miał dramatyczne i przejmująco smutne na tle degradacji słowackiej literatury w ogóle. Gigantyczny dorobek przypominać może dokonania Victora Hugo, lecz nie dane mu było zyskać podobnej sławy i odegrać podobną rolę. W egzaltowanych z punktu widzenia dzisiejszej estetyki wierszach przypomina mi nieco Kasprowicza. Ale też dramat duszy rozgrywający się w ukryciu, niewypowiedziany na głos, wyzwalał równie silne emocje. W wieku trzydziestu lat zaszył się w prowincjonalnym Namestovie prowadząc działalność adwokacką, jednocześnie pisząc i rozprawiając się ze zmorami współczesności. Waczków pięknie pisze, że w epoce, kiedy Słowacy nie mieli w zasadzie duchowej stolicy literatury, on sam stał się dla siebie centrum kultury i narodowego ducha. Jego Namestovo jak Weimar Goethego stał się literackim centrum ze względu na swojego mieszkańca.
       W tym samym numerze "Literatury na świecie" znajduję przejmujące świadectwo życia pisarza skazanego przez władze na zapomnienie za życia - Dominika Tatarki (1913 - 1989). Był pierwszym słowackim pisarzem, który podpisał Kartę 77. Od tego czasu został urzędowo całkowicie usunięty ze słowackiej literatury: jego twórczość objęto całkowitym zakazem druku, nie wolno było nawet wspominać jego nazwiska w żadnej pracy, a książki wycofano ze wszystkich bibliotek w kraju! Z fragmentu wspomnień Bernarda Noëla wyłania się postać człowieka pogrążonego w dziesięcioletniej samotniczej depresji. Stopniowo tracił przyjaciół, znajomych, jego korespondencja była cenzurowana, a często w ogóle nie docierała, lądując w archiwach czechosłowackiej bezpieki, telefon na podsłuchu, zrywane połączenia lub głuche telefony, regularne wezwania na przesłuchania, utrata kontaktów z zagranicznymi ośrodkami (Tatarka studiował między innymi na Sorbonie): "Chodzą za mną wszędzie - powiedział. Nie ma miejsca, gdzie mógłbym się schronić. nagle dzwoni telefon, i nikt się nie odzywa. Wychodzę się przejść, a tu robią mi znienacka zdjęcia. Wolę już więc nie wychodzić. Z kolei w domu nie czuję się u siebie: jestem odcięty". Z reportażu wyłania się postać człowieka permanentnie inwigilowanego i całkowicie osamotnionego. 
       Czy dzisiaj, kiedy można napisać i wydrukować wszystko, nawet największą bzdurę i największy bełkot, współcześni pisarze zdają sobie sprawę, w jak luksusowych warunkach przyszło im żyć i tworzyć? 

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...