niedziela, 26 grudnia 2021

Moc nieistniejącego

             Podobno trzej najbardziej wpływowi ludzie w historii (no, powiedzmy XX wieku) to Churchill, Hitler i Sherlock Holmes. O dwóch pierwszych można się spierać, ale ten trzeci? Przecież nigdy nie istniał. Podobnie stało się z pewnym utworem muzycznym. Wszyscy go znają, mało tego, nawet kojarzą kompozytora, którego nazwisko nierozerwalnie funkcjonuje obok tytułu: Adagio Albinoniego.  Adagio g-moll na organy i smyczki. Powiedzielibyśmy, klasyk! Służy za podkład tysięcy żałobnych filmów, kanon funeralnych nastrojów, motyw muzyki klasycznej zaanektowany przez kulturę popularną. Utwór, który tak naprawdę nie istnieje. 

            Nie napisał go Albinoni, wcale nie pochodzi z epoki baroku i w ogóle nie wiadomo, co kompozytor miał na myśli. Remo Giazotto (1910 - 1998), mało znany, a w zasadzie powszechnie w ogóle nieznany muzykolog, pod koniec II wojny światowej w gruzach biblioteki w Dreźnie znalazł krótki fragment rękopisu Albinoniego z partią basu. Tylko tyle. Nie wiadomo, co też to miało być: jakiś koncert czy sonata. Niczego więcej nie odnaleziono. Co zrobił Giazotto? Dopisał całą resztę w 1949 r. a następnie wydał w 1958 jako zaginione dzieło Albinoniego. Powstał jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów klasycznych, identyfikowanych z muzyką barokową, gdy tak naprawdę baroku w tym niewiele.  Za to dużo współczesnej harmoniki, medytacyjnej melancholii, prekursorskich rozwiązań zapowiadających współczesną muzykę filmową. Powstał hit. Placet dał mu nawet Herbert von Karajan, który włączał go do wielu koncertów i w ten sposób spopularyzował. 

          A później w roku 1985 oficjalnie zdemaskowano mistyfikację. I chociaż od tamtej pory opublikowano tysiące dementi, nadal mówi się: "Adagio Albinoniego".  Tak oto mało znany ogółowi barokowy kompozytor Tomaso Albinoni (1671 - 1751) stał się autorem  ponadczasowego przeboju, którego nie napisał.  

sobota, 18 grudnia 2021

Początek czy koniec cywilizacji?

      Jeśli komuś się wydaje, że przejawy tzw. cywilizacyjnych udogodnień w Polsce odstają od tych, które znajdujemy na zachód od naszych granic, to ma rację. Wydaje mu się. Jeśli ktoś uważa, że prawdziwą dbałość o pieszego w ogólnym systemie przepisów drogowych i ułatwień ochronnych mogą się popisać tylko społeczeństwa na zachód od naszych granic, to się myli całkowicie. Jeszcze raz bowiem sprawdza się powiedzenie: "cudze chwalicie, swego nie znacie".  

     Podczas podróży przez inne kraje mogę zachwycać się architekturą, śladami osiągnięć minionych wieków, ale raczej nie tym, co ludzie zwykli uważać za przejaw nowoczesności. Nowoczesność znajduję u siebie w Polsce. Ot, takie przejście dla pieszych w szczerym polu, a jakże, z zebrą, z panelem słonecznym na wiatrak, żeby się lampa paliła, więc oświetlone. Tam naprawdę nie ma żadnych zabudowań. W jedną i drugą stronę od szosy prowadzą zwykłe polne drogi. Na północ między pola, na południe też między pola, a dalej do lasu.  Niemniej przejście oznakowane jest? Jest. I to jest cywilizacja: choćby jeden pieszy się znalazł, ma którędy legalnie przejść. A że najczęściej biegają tędy zające, no cóż, a czy one nie powinny czuć się bezpiecznie?....

widok na północ

widok na południe
prosto jak strzelił przez pustkowie

z pola chciałam uchwycić wiatraczek z panelami i lampą, trochę się nie zmieściło, ale tam na asfalcie widać namalowane pasy 

czwartek, 9 grudnia 2021

Kwestia śpiewu

     W mroku rozświetlonym tylko świecami rozlega się najstarsza pieśń obu Kościołów - Akatyst ku czci Bogarodzicy. Przed ołtarzem unosiło się kadzidło. Stoimy trzymając w rękach świece. Kantor zaczyna pd Kontiakonu, po nim następuje pierwszy Ikos śpiewany przez chór.  I tak na przemian dwanaście razy, aby zakończyć ostatnim trzynastym Kontiakonem. Stoimy, śpiewamy, świece się dopalają. Czas mija, ale nie czuje się zmęczenia. Na koniec umawiamy się na następny raz. 

Tak było także wczoraj, można powiedzieć: tak się odbywa co roku 8 grudnia. 

Zamieszczam to nagranie, bo najbardziej przypomina to, na którym byłam. 


Ten sam Akatyst w języku staro-cerkiewno-słowiańskim


Jeśli ktoś chce zobaczyć cały tekst - jest TUTAJ

sobota, 4 grudnia 2021

Kwestia głosu, słuchu i języka

     Język angielski od zawsze stanowił dla mnie kwintesencję bełkotu. Trudno, nic nie poradzę, nie lubię tego języka i za nic nie mogę się przekonać, że jest precyzyjnym odbiciem świata. Może po prostu nie trafiłam na właściwego użytkownika, który pokazałby mi całe piękno języka?  Może... W każdym razie słyszę tylko bełkot, schematyzmy, widzę ubóstwo składniowych konstrukcji. Och, zapewne, skoro go nie znam, nie władam nim nawet w stopniu biernym, nie powinnam się wypowiadać ani ferować ocen. Być może. A jednak każdy język ma swoją specyficzną warstwę dźwiękową i po prostu jakoś brzmi. Nawet gdy się nie rozumie, słyszy się melodię języka, jego wyjątkową prozodię. A ta z kolei albo zachwyca, albo nie; albo ktoś umie wydobyć wszystkie smaczki dźwiękowe, albo je gubi, spłaszcza i tej melodii pozbawia. I nie jest to kwestia nieznajomości zasad  gramatycznych czy słownictwa. Może to kwestia głosu? A raczej językowego słuchu? 

     W polszczyźnie mimo dominującego akcentu paroksytonicznego jest wiele słów z akcentem przesuniętym na trzecią czy czwartą sylabę od końca. I bardzo wielu Polaków nie potrafi go stosować, kładąc wszędzie i zawsze nacisk na sylabę drugą. Brzmi to okropnie. A raczej nie brzmi wcale, lecz boleśnie rani uszy. Tacy użytkownicy języka nie mają chyba słuchu, skoro nie odróżniają sylab i nie potrafią zastosować właściwego akcentu wyrazowego. Nawet gdy im zwrócić uwagę, na czym polega problem, nie potrafią zaakcentować poprawnie. Nie słyszą tego. Nazywam to językową głuchotą. Przecież nawet gdy nie umiem właściwie wyartykułować wyrazu w obcym języku, słyszę, gdy ktoś mówi inaczej, słyszę i widzę różnicę. Tymczasem ludzie, o których piszę, nie słyszą tego, nie potrafią dostrzec różnicy między swoją a cudzą wymową. A ponoć słuch mają doskonały. 

     Jest to więc kwestia słuchu i głosu. Umiejętności operowania własnym głosem, świadomego nim posługiwania się. Teoretycznie świadomość ta kształtuje się od narodzin, praktycznie uczą się jej na poziomie bardziej zaawansowanym aktorzy.  Przynajmniej kiedyś tak było.  Niestety, współczesne aktorstwo pod tym względem przedstawia wiele do życzenia.  Dlatego przestałam oglądać polskie filmy, ponieważ ich nie da się słuchać. Ścieżka dialogowa często przypomina bełkot. A przecież to ma być polszczyzna, zrozumiała i czytelna. Niestety, nie jest. I chociaż rozumiem słowa, prozodia wypowiadanych tekstów jest nieczytelna, gwałci językową specyfikę polszczyzny, nie brzmi, nie ma melodii. Na przykład w filmie, aktualnie okrzyczanym, wychwalanym, reklamowanym jako polski kandydat do Oskara. Od razu się usprawiedliwię, że filmu w całości nie oglądałam, widziałam tylko urywki, fragmenty emitowane do znudzenia w spotach reklamowych, ale już one mnie całkowicie zniechęcają. Chodzi o "Boże Ciało".  Takie mówienie, jakie tam słyszę, nazywam właśnie bełkotem. Mimo zrozumiałości poszczególnych słów, prozodia jest fatalna, a akcent zdaniowy groteskowy. Język filmu zamiast kierować uwagę na problematykę, wręcz śmieszy, a częściej irytuje. 

      Najpierw słuch czy najpierw głos? Chyba jednak słuch, bo głos można mieć ustawiony prawidłowo, a nie umieć się nim posługiwać. Aktorzy uczą się ustawienia głosu, ale czy nadal uczą się używać go w zgodzie z właściwościami języka, którym się w filmie posługują? Czy język wypowiedzi, language, nie powinien raczej zachęcać niż zniechęcać do słuchania? Mistrzowie mowy potrafią tak mówić, że nawet nie rozumiejąc, chcemy ich słuchać. Mój problem z angielskim wynika może z tego, że dotąd nie słyszałam nikogo, kto mówiłby w tym języku tak, że chciałabym go słuchać. Język francuski też jest dla mnie trudny, byłby nawet trudniejszy, gdybym chciała się go uczyć, ale podziwiam jego prozodię, gdy słucham np. piosenek w wykonaniu Mireille Mathieu. Nie pamiętam, czy ktoś jeszcze umiał mi tak pokazać piękno tego języka. Z kolei piękno języka niemieckiego zawsze podziwiałam w wypowiedziach Andreasa Scholla. Mimo że niemiecki ma opinię języka dosyć twardego, w rzeczywistości, właśnie za sprawą słuchania jak mówi Andreas Scholl, usłyszałam jego melodyjność i miękkość. To zaskoczenie, bo niemieckiego uczyłam się w czasach szkolnych i wówczas nie wydawał mi się tak atrakcyjny. 

     Angielski nie zachęcał nigdy. Bełkot i już. Do czasu. To znaczy nadal uważam, że gramatycznie i składniowo to prymitywny bełkot, ale.... można nim posługiwać się tak, że chce się słuchać. Człowiek, który mnie o tym przekonał, nazywał się Jeremy Brett. W jego mowie angielski ma akcent, ma melodię, ma frazę, ma rytm, ma wszystko, co stanowi o tym, że chciałoby się ten język poznać i się go nauczyć. Czy to kwestia językowego słuchu czy raczej głosu? Zapewne jednego i drugiego. W każdym razie nikt, tak jak on, nie pokazał mi, że w angielskim można się zasłuchać. 

Jeremy Brett w wywiadzie


Jeremy Brett jako Sherlock Holmes - kilka scen filmowo-dialogowych w znakomitym wykonaniu

czwartek, 2 grudnia 2021

Sherlock Holmes i skrzypce

     Toż ja od tego powinnam zacząć w poprzednim wpisie.  Temat główny "Baker Street 221B" z serialu Granady, kompozytor Patrick Gowers. Od niego zaczyna się każdy odcinek i czasami w niewielkich ułamkach pojawia się to tu, to tam, gdy główny bohater sięga po skrzypce.  Raz, bo zadowolony, a innym razem, ponieważ szuka rozwiązania, a w jeszcze innym rozładowuje frustrację. Raz też robił na złość Watsonowi. Nie, nie przesadzajmy. Jeremy Brett tego nie gra. A kto? A owszem, dowiedziałam się, znalazłam: Kenneth Sillito

A więc słuchamy:

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...