sobota, 4 grudnia 2021

Kwestia głosu, słuchu i języka

     Język angielski od zawsze stanowił dla mnie kwintesencję bełkotu. Trudno, nic nie poradzę, nie lubię tego języka i za nic nie mogę się przekonać, że jest precyzyjnym odbiciem świata. Może po prostu nie trafiłam na właściwego użytkownika, który pokazałby mi całe piękno języka?  Może... W każdym razie słyszę tylko bełkot, schematyzmy, widzę ubóstwo składniowych konstrukcji. Och, zapewne, skoro go nie znam, nie władam nim nawet w stopniu biernym, nie powinnam się wypowiadać ani ferować ocen. Być może. A jednak każdy język ma swoją specyficzną warstwę dźwiękową i po prostu jakoś brzmi. Nawet gdy się nie rozumie, słyszy się melodię języka, jego wyjątkową prozodię. A ta z kolei albo zachwyca, albo nie; albo ktoś umie wydobyć wszystkie smaczki dźwiękowe, albo je gubi, spłaszcza i tej melodii pozbawia. I nie jest to kwestia nieznajomości zasad  gramatycznych czy słownictwa. Może to kwestia głosu? A raczej językowego słuchu? 

     W polszczyźnie mimo dominującego akcentu paroksytonicznego jest wiele słów z akcentem przesuniętym na trzecią czy czwartą sylabę od końca. I bardzo wielu Polaków nie potrafi go stosować, kładąc wszędzie i zawsze nacisk na sylabę drugą. Brzmi to okropnie. A raczej nie brzmi wcale, lecz boleśnie rani uszy. Tacy użytkownicy języka nie mają chyba słuchu, skoro nie odróżniają sylab i nie potrafią zastosować właściwego akcentu wyrazowego. Nawet gdy im zwrócić uwagę, na czym polega problem, nie potrafią zaakcentować poprawnie. Nie słyszą tego. Nazywam to językową głuchotą. Przecież nawet gdy nie umiem właściwie wyartykułować wyrazu w obcym języku, słyszę, gdy ktoś mówi inaczej, słyszę i widzę różnicę. Tymczasem ludzie, o których piszę, nie słyszą tego, nie potrafią dostrzec różnicy między swoją a cudzą wymową. A ponoć słuch mają doskonały. 

     Jest to więc kwestia słuchu i głosu. Umiejętności operowania własnym głosem, świadomego nim posługiwania się. Teoretycznie świadomość ta kształtuje się od narodzin, praktycznie uczą się jej na poziomie bardziej zaawansowanym aktorzy.  Przynajmniej kiedyś tak było.  Niestety, współczesne aktorstwo pod tym względem przedstawia wiele do życzenia.  Dlatego przestałam oglądać polskie filmy, ponieważ ich nie da się słuchać. Ścieżka dialogowa często przypomina bełkot. A przecież to ma być polszczyzna, zrozumiała i czytelna. Niestety, nie jest. I chociaż rozumiem słowa, prozodia wypowiadanych tekstów jest nieczytelna, gwałci językową specyfikę polszczyzny, nie brzmi, nie ma melodii. Na przykład w filmie, aktualnie okrzyczanym, wychwalanym, reklamowanym jako polski kandydat do Oskara. Od razu się usprawiedliwię, że filmu w całości nie oglądałam, widziałam tylko urywki, fragmenty emitowane do znudzenia w spotach reklamowych, ale już one mnie całkowicie zniechęcają. Chodzi o "Boże Ciało".  Takie mówienie, jakie tam słyszę, nazywam właśnie bełkotem. Mimo zrozumiałości poszczególnych słów, prozodia jest fatalna, a akcent zdaniowy groteskowy. Język filmu zamiast kierować uwagę na problematykę, wręcz śmieszy, a częściej irytuje. 

      Najpierw słuch czy najpierw głos? Chyba jednak słuch, bo głos można mieć ustawiony prawidłowo, a nie umieć się nim posługiwać. Aktorzy uczą się ustawienia głosu, ale czy nadal uczą się używać go w zgodzie z właściwościami języka, którym się w filmie posługują? Czy język wypowiedzi, language, nie powinien raczej zachęcać niż zniechęcać do słuchania? Mistrzowie mowy potrafią tak mówić, że nawet nie rozumiejąc, chcemy ich słuchać. Mój problem z angielskim wynika może z tego, że dotąd nie słyszałam nikogo, kto mówiłby w tym języku tak, że chciałabym go słuchać. Język francuski też jest dla mnie trudny, byłby nawet trudniejszy, gdybym chciała się go uczyć, ale podziwiam jego prozodię, gdy słucham np. piosenek w wykonaniu Mireille Mathieu. Nie pamiętam, czy ktoś jeszcze umiał mi tak pokazać piękno tego języka. Z kolei piękno języka niemieckiego zawsze podziwiałam w wypowiedziach Andreasa Scholla. Mimo że niemiecki ma opinię języka dosyć twardego, w rzeczywistości, właśnie za sprawą słuchania jak mówi Andreas Scholl, usłyszałam jego melodyjność i miękkość. To zaskoczenie, bo niemieckiego uczyłam się w czasach szkolnych i wówczas nie wydawał mi się tak atrakcyjny. 

     Angielski nie zachęcał nigdy. Bełkot i już. Do czasu. To znaczy nadal uważam, że gramatycznie i składniowo to prymitywny bełkot, ale.... można nim posługiwać się tak, że chce się słuchać. Człowiek, który mnie o tym przekonał, nazywał się Jeremy Brett. W jego mowie angielski ma akcent, ma melodię, ma frazę, ma rytm, ma wszystko, co stanowi o tym, że chciałoby się ten język poznać i się go nauczyć. Czy to kwestia językowego słuchu czy raczej głosu? Zapewne jednego i drugiego. W każdym razie nikt, tak jak on, nie pokazał mi, że w angielskim można się zasłuchać. 

Jeremy Brett w wywiadzie


Jeremy Brett jako Sherlock Holmes - kilka scen filmowo-dialogowych w znakomitym wykonaniu

8 komentarzy:

  1. Jest tyle języków angielskich ile jest osób, dla których ten język jest "native".
    Ale faktycznie Jeremy Brett pięknie mówi po angielsku.

    OdpowiedzUsuń
  2. W praktycznym użytkowaniu na co dzień zapewne tak, zresztą chyba to samo dotyczy wszystkich języków, każdy ma swoje językowe przyzwyczajenia, a język jest tworem żywym, niemniej nawet zasady fonetyczne nie są całkowicie dowolne, a wymowę Bretta podziwiają nawet rodowici Anglicy, więc coś wyjątkowo "angielskiego" w tym musi być

    OdpowiedzUsuń
  3. Jęzk służy do komunikacji, co innego, gdy traktujemy go jako sztukę. Natomiast Jeremy Brett nie ma sobie równych. Najlepszy Szerlok.

    OdpowiedzUsuń
  4. Owszem, komunikowanie to funkcja ważna, podstawowa, ale nie jedyna, bo ludzie komunikują się nie tylko przy pomocy języka naturalnego. Językoznawstwo wskazuje na wiele innych funkcji, każdy język jest obrazem świata i wyrazem sposobu myślenia, sposobu rozumienia rzeczywistości, dlatego języki narodowe się różnią, bo wyrażają odmienne historie narodów, ich doświadczenie historyczne i osobowość, ducha narodu a nawet plemienia, jeśli mówimy o językach różnych nawet małych społeczności. Brett ma słuch językowy, co słychać w sposobie prozodycznej realizacji mowy w jego wypowiedziach. I owszem, zgadzam się, jego aktorska interpretacja pod każdym względem jest fenomenalna, głęboko przemyślana, o czym wielokrotnie mówił w wywiadach. Wręcz kłócił się o tego swojego Sherlocka ze scenarzystą i reżyserem. Dziękuję za odwiedziny :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Czytałam i się śmiałam...Wyłaź z mojej głowy Notka !! ;o)

    OdpowiedzUsuń
  6. Coś takiego! Nie wiedziałam, że mi się tekst humorystyczny napisał. W kwestiach językoznawczych to ja bardzo serio jestem. No ale gdy czytałam dywagacje językoznawcze Wittgensteina, też wydawały mi się zabawne. Zresztą taki Bralczyk czy Miodek również mają ogromne zasoby poczucia humoru

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo ciekawy wpis. Ja tam w ogóle się nie znam, ale faktycznie nie raz tak jest, że danego aktora nie da się słuchać. Teraz już wiem dlaczego. Najbardziej podoba mnie się język francuski. A jeśli chodzi a angielski, to jest tak, jak pisze Stokrotka. Mój syn jakiś czas mieszkał w Anglii......

    OdpowiedzUsuń
  8. I może dlatego, ze każdy mówi po swojemu bez żadnych ogólnych reguł, ten angielski jest dla mnie taki niestrawny

    OdpowiedzUsuń

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...