poniedziałek, 14 listopada 2022

Zmiany

   Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest podobna. Zapraszam wszystkich na Zapiski na marginesie -  tam będą wszystkie kolejne wpisy, w tym także o książkach i tematach najczęściej tutaj omawianych.  

piątek, 4 listopada 2022

Dzień Pióra Wiecznego

 



      Tak, mam wieczne pióra. I piszę nimi. Kilka otrzymałam w prezencie, kilka kupiłam sama. Pierwszym moim pisadłem w szkole podczas nauki pisania było pióro zanurzane w kałamarzu. Teraz mam pióra na naboje, ale i takie do kałamarza też. Kwestia koloru atramentu, bo piszę także atramentem czerwonym, a takiego w nabojach nie widuję. 
      Pisanie piórem, jak każde pisanie ręczne, angażuje hipokamp, który jest odpowiedzialny za zapamiętywanie,  przetwarzanie danych, analizę, syntezę i kreatywność. Słowem, chcesz mieć sprawniejszy mózg - pisz piórem. Piórem nie wypada bazgrolić, trzeba się postarać zachować czytelność, bo inaczej zrobi się kleks. 

Cyprian Norwid - Pióro

I wlano w ciebie duszę nie anielską, czarną,

Choć białym włosem strzępisz wybujałą szyję

I wzdrygasz się w prawicy wypalonej skwarną

Posuchą - a za tobą długie żalów chryje

Albo okrągłe zera jak okrągłe grosze

Wtaczają się w rubryki, zaplecione giętko,

Jak zrachowane jaja, kiedy idą w kosze

Ostrożnie i pomału. - Czasem znowu prędko

Nierozerwany promień z ciebie głosek tryska

I znakiem zapytania jak skrzywioną wędką

Łowisz myśl, co opodal ledwo skrzelą błyska...

 

O, pióro! Tyś mi żaglem anielskiego skrzydła

I czarodziejską zdrojów Mojżeszowych laską,

- Tylko się w tęczowane barwiąc malowidła,

Nie bądź papugą uczuć ani marzeń kraską -

Sokolim prawem wichry pozagarniaj w siebie,

Nie płowiej skwarem słońca i nie ciemniej słotą;

Dzikie i samodzielne, sterujące w niebie,

Do żadnej czapki klamrą nie przykuj się złotą.

 

Albowiem masz być piórem nie przesiąkłym wodą

Przez bezustanne wichrów i nawałnic wpływy,

Lecz piórem, którym ospę z krwią mięszają młodą

Albo za wartkie strzałom przytwierdzają grzywy.

 

poniedziałek, 24 października 2022

Nie ma wojen wygranych, wszystkie są przegrane

        Całkiem niedawno, 13 października w Teatrze Kępa miała miejsce prapremiera monodramu "Prime Time" w wykonaniu Sławomira Grzymkowskiego. Wiesławę Sujkowską, autorkę monodramu zainspirowała historia Waldemara Milewicza, korespondenta wojennego, który zginął w Iraku 7 maja 2004 r. 

        Istotą monodramu jest historia opowiadana przez jedną postać. Patrzmy na światowy teatr wojenny oczami człowieka, w którego zawodzie "im gorzej, tym lepiej. Bo miejsce dziennikarza jest tam, gdzie coś się dzieje".  A dzieją się rzeczy bardzo złe: ludobójstwo Rwandzie,  gwałty kobiet i dzieci podczas konfliktów zbrojnych w Srebrenicy, torturowanie więźniów,  palenie żywcem ludzi ukrytych w piwnicach i schronach...  Bohater, autentyczny przecież człowiek, korespondent wojenny, wracając do domu nie może uwolnić się od obrazów widzianych na różnych frontach skąd zdawał relacje. Patrzy na innych ludzi, zajętych zwykłą codziennością, jak na osobniki z innej planety. "Bo nie można żyć w dwóch różnych światach" - stwierdza. 

       W młodości wierzył, że wystarczy opowiedzieć, jak wygląda wojna, żeby coś w tym świecie zmienić.  Niestety, nic się nie zmienia, a okrucieństwo pozostało okrucieństwem i nie ma go ani odrobinę mniej. Dosadnie opowiedziane sceny, doświadczenia pojedynczych osób dotkniętych złem wojny, zapadają w pamięć widza. Czy są w stanie zmienić myślenie na dłużej?  Trwale?  Uzmysłowić całą grozę rodzącej się nienawiści? 

       Centralna część monodramu obudowana została aluzjami i cytatami z literatury etycznej różnych ludów: Biblii, mitologii starożytnych Babilończyków,  afrykańskich wierzeń ludowych. Na początku i końcu bohater cytuje Psalm 23, zwany psalmem ufności: "Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć".  Odpoczynek korespondenta wojennego oznacza w sensie dosłownym jego śmierć, tak jak stało się to w tragicznej biografii bohatera, Waldemara Milewicza. 

        A inni, zwykli ludzie, my wszyscy? Jak można martwić się o zapasowe kąpielówki na plażę, wiedząc, że tuż obok nas, sto km od nas, pięćset, tysiąc trzysta ludzie uciekają przed bombami, chowają się w piwnicach i nie mają co jeść? A bezdomne, osierocone dzieci obserwują, gdzie szczury chowają dla siebie zapasy żywności, ziarna i resztki, rozgrzebują te spiżarnie i podkradają tym szczurom jedzenie. 

------------------------------------

Słówko o muzyce: na scenie na żywo muzykę wykonuje Robert Siwak.  Jego instrumentarium składa się z kilku ciekawych, oryginalnie brzmiących instrumentów perkusyjnych dających niesamowite wrażenie egzotyczności scenerii (na scenie rozsypany piasek, spod którego bohater wygrzebuje ubranie). Słychać szelesty, dudnienie, brzęczenie, warkot. Całość tworzy nastrój niepokoju, strachu. Strachu, którego wykładnię niemal fizjologiczną oddaje tekst monodramu. 

Prime Time

Tekst: Wiesława Sujkowska

Reżyseria: Anna Sroka-Hryń

Występuje: Sławomir Grzymkowski

Muzyka: Robert Siwak


czwartek, 13 października 2022

Boyowe potyczki listowe

        Zbiór "Listów" Boya pozostawia niedosyt. Zebrano wszystkie listy, które udało się odnaleźć, ale wiele zaginęło.  Na szczęście i te zachowane, zebrane, odnalezione, przechowane przez adresatów, są lekturą ciekawą, dostarczają niezwykłych informacji, ujawniają oryginalne rysy osobowości Tadeusza Żeleńskiego Boya. Z biegiem lat zmienia się odautorska perspektywa, zanika osobisty emocjonalny ton, pojawia się więcej akcentów społecznych, organizacyjnych, informacji o zmaganiach wydawniczo-finansowych. 

       Napięty do granic ludzkiej możliwości terminaż tłumaczeń, wydań, korekt, wyjazdów z odczytami daje się we znaki, powodując chroniczny brak czasu i narastające zmęczenie. "Na razie łeb ma spuchnięty od roboty - cieszę się na odpoczynek w grobie" - pisze w maju 1928 - i dodaje żartobliwie: "Wolałbym w Krynicy".  Natłok zadań wydawniczych i twórczych sprawił, że z czasem Boy zrezygnował z osobistego organizowania wyjazdów na odczyty, dochodząc do wniosku, że "to jest skomplikowana rzecz tournee odczytowe: a sam nie miałem pojęcia; kombinowanie miast w związku z sobą, a w zależności od dat i od tego, jak gdzie jest sala wolna; przekonałem się, że jedyna rzecz to odda się w ręce "handlarza żywym towarem" i dać się po prostu wozić jak paczkę".

      Musiał też pojawić się wątek "zwalczania" Boya w prasie, zmasowanego ataku prowadzonego przez krytyków, recenzentów i publicystów. Czasami, w ostateczności, Boy reaguje, odpowiada, zamieszcza sprostowania. Słynne polemiki o "odbrązawianie" Mickiewicza odbijają się echem w korespondencji. Dotknięty do żywego szerzonymi nieścisłościami, przeinaczaniem jego myśli, odpowiada celnie, dowcipnie, nawet złośliwie. "Nie wiem, czy kto oprócz pana Lechonia doczyta się podobnie płaskiej bredni w kartach mojej przedmowy" - pisze do  redakcji "Pamiętnika Warszawskiego", a to i tak dosyć kurtuazyjne sprostowanie. W liście do "Wiadomości Literackich" obszerniej i dosadniej zwalczał błędną informację podaną przez czasopismo "Prosto z mostu" jakoby to on, Boy, zgłosił kandydaturę Andrzejewskiego do nagrody młodych PAL. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że Boya na zebraniu, gdy głosowano nad nagrodą, nie było w ogóle, bo był chory. Boy kończy swoje sprostowanie ironicznym komentarzem, że stosunek tygodnika "Prosto z mostu" "do prawdy jest raczej chłodny"

       Kilkoro wiernych przyjaciół martwiło się atakami, a wręcz nagonką na Boya tak za bezceremonialne podejście do narodowych mitów, jak i za jego działalność na rzecz kobiet, za propagowanie świadomego macierzyństwa, zakładanie poradni dla kobiet. Należała do tego grona Helena Staniewska z Kalisza, do której wiele listów zostało zamieszczonych w całym zbiorze. Żeleński uspokaja w nich adresatkę, że niezbyt przejmuje się całym zamieszaniem i krytyką. W podobny, aczkolwiek o wiele bardziej złośliwy i ironiczny sposób odpowiada Izabeli Moszczeńskiej, która zaatakowała go za recenzję sztuki Gabrieli Zapolskiej "Tamten". W odpowiedzi Boy pisze między innymi: "nie przejmuję się zbytnio obelgami. Przeciwnie, kiedy dłuższy czas upłynie, a nic na mnie nie spadnie, zaczynam się niepokoić, że się już zużyłem, że staję się narodowi niepotrzebny". Kiedy zaś Żeleński został przyjęty do Polskiej Akademii Umiejętności, pisze o sobie tak: "Dla mnie zmieniło się jedno to, że przedtem byłem wymyślany indywidualnie, a teraz także jako "Akademia".

       Osobną kategorię stanowią listy do Jakuba Wojciechowskiego, człowieka bez literackiego wykształcenia, który zabłysnął autobiograficznym "Życiorysem własnym robotnika", za który otrzymał nagrodę w konkursie Polskiego Instytutu Socjologicznego.  Boy żywo interesował się jego losem, wspierał finansowo, zachęcał do pisania, posyłał mu książki, zabiegał o publikację opowiadań Wojciechowskiego w różnych czasopismach. Z odpowiedzi Boya wynika, że Wojciechowski czytał przesyłane mu książki, a uzbierał ich z czasem pokaźną bibliotekę, dzieląc się uwagami na ich temat. Przydaje to dodatkowy rys osobowości Boya jako promotora twórczości chłopskiej. 

      Na marginesie wielkich bojów o prawdę literatury i prawdę życia pojawiają się w listach doprawdy niespodziewane smaczki i ciekawostki. Podczas dwumiesięcznego pobytu we Francji w 1928 r. mieszkał w Paryżu "bardzo klasycznie - jak pisał - bo Hotel Moliere, rue Moliere".  Z obszernego listu do redakcji "Ilustrowanego Kuriera Codziennego" dowiadujemy się, że do jednego z obrazów "Macierzyństwo" Wyspiańskiego pozowała żona Boya, Zofia Żeleńska, z domu Pareńska, wraz z trzymiesięcznym wówczas ich synkiem Stanisławem. Obraz ten cały czas znajdował się w posiadaniu Żeleńskich. Stąd, gdy ktoś inny nadesłał taki sam obraz na wystawę do Zachęty, okazało się, że istnieje falsyfikat bardzo wiernie podrobiony. 

      Do szeregu polemicznych bojów toczonych w imię prawdy i rozsądku należy dodać jeszcze jeden temat: walkę o sensowne i logiczne stosowanie przecinków. Boy zżymał się, gdy mu w jego tekstach jakaś niezbyt rozgarnięta korekta poprawiała przecinki i zawsze interweniował, żeby ich nie ruszano. A kiedyś wyłapał pewien przecinkowy nonsens w artkule w "Wiadomościach Literackich": "W ustępie, który wylicza kochanków księżnej Radziwiłłowej, czytamy: "Kolejno względami jej cieszyli się między innymi car Aleksander, Orłow, Czernyszew, piękny jak młody bóg pogański, Artur Potocki, wreszcie głośny z sukcesów miłosnych adiutant". Zapytuję, jak przy tym sposobie przecinkowania zgadnąć, k t o   b y ł  p i ę k n y  j a k  m ł o d y  b ó g  p o g a ń s k i: Czernyszew czy Artur Potocki?"

      Przyznaję, że ja też tego nie wiem. 

      

wtorek, 4 października 2022

Listy Tadeusza Żeleńskiego Boya

        Wpadły mi w ręce listy.  W bibliotece wpadły. To znaczy właściwie wypadły z półki, dlatego wpadły w ręce.  No dobrze, nie listy jako listy, lecz książkowe ich wydanie w układzie chronologicznym, czasami odtworzonym na podstawie stempli pocztowych lub wzmianek w ich treści pozwalających na określenie daty. Przyznaję, czytam i jestem zachwycona. Zwłaszcza tymi z lat krakowskich i początkowych warszawskich. Listy te, choć niekompletne, ujawniają część osobowości Boya, jego relacje z innymi, z krytykami, kobietami, adwersarzami polemik; zdradzają kolejność pracy nad tłumaczeniami literatury francuskiej (Biblioteka Boya), inspiracje do owych tłumaczeń. "Dzieje Tristana i Izoldy" są efektem znajomości - i zauroczenia! - z Anną Leszczyńską, także admiratorką literatury francuskiej, aktorką występującą pod pseudonimem Anna Belina. Ponad sześćdziesiąt listów do Niuśki, jak ją nazywał, to zapis emocjonalnego i duchowego porozumienia, wzajemnej fascynacji, chociaż czytamy listy tylko jednej strony. Boy bywa w nich liryczny, wspierający, współczujący, żartobliwy i melancholijny.

         To jedna strona lektury. Drugą jest świat artystycznej krakowskiej bohemy, dowcipne i złośliwe nieraz uwagi pod adresem krytyków, praca nad przekładami, wznowieniami, walka o honoraria za wykorzystanie tekstów, ułamki dyskusji i polemik literackich, teatralnych, sprostowania, wyjaśnienia, wyjazdy z odczytami. Jak w kalejdoskopie rozwija się w nich barwny kulturalno-literacki tygiel międzywojennej epoki z bardzo subiektywnej - trzeba przyznać - perspektywy jednego z wybitnych luminarzy, który w tym tyglu potrafił czasami zdrowo namieszać. Na marginesie zaś anegdot i obyczajowo-towarzyskiej atmosfery wyłania się zasadniczy rys osobowości Boya - to był tytan pracy.  Ubawiła mnie przypomniana w przypisach, a znana z innej książki Boya anegdota o Dzieduszyckim, który na skrót O. o. u. s. (O odpowiedź uprasza się) widniejący u dołu jakiegoś zaproszenia odpowiedział również skrótem: D. u. p. a. (Dziękuję uprzejmie, przybędę akuratnie).

         100 tomów Biblioteki Boya, recenzje teatralne, odczyty o literaturze francuskiej, wstępy i opracowania do własnych tłumaczeń, analizy krytyczno-literackie, felietonistyka prasowa, a i własna twórczość poetycka i satyryczna (Zielony Balonik, poezja), a przecież to był zawodowy lekarz, pracujący najpierw w szpitalu, później prowadzący prywatną praktykę... Cokolwiek myśleć o kolorowym życiu artystycznej bohemy,  w której Boy się obracał,  zwłaszcza w krakowskim etapie życia,  a i później, gdy ze szczerością przyznawał w liście do Emilii Makuszyńskiej: "urżnęliśmy się jak Świnie",  był to człowiek lubiący pracę w ciszy i samotności: "ciągle sobie projektuję, jak po wojnie sobie ułożę życie, żeby móc tygodniami nie wychodzić z pokoju i ani najdrobniejszym kącikiem nie stykać się z niczym".  Zaiste, tempo pracy miał niezrównane. W listopadzie 1916 roku pisze: "na dyżurach po trochu ściubię Manon Lescaut", a już 5 stycznia 1917 donosi, że oddał do druku. Boy pracował jednocześnie nad kilkoma książkami: jedną czy dwie tłumaczył, do trzeciej pisał wstęp, w czwartej robił korektę.  Nic dziwnego, że zdarza mu się westchnąć: "żyję wyłącznie w świecie fikcji", a w innym miejscu zdradza ciekawe odczucia towarzyszące tłumaczowi, który zajmuje się dziełami z dawnych epok: "To jest dziwne uczcie, jak się tak na jakiś czas pożyczy swoją krew, żeby ożywić taką rzecz sprzed kilku wieków, to za to samego siebie i wszystko dokoła odczuwa się jak jakieś cienie bez teraźniejszości".

          Kapitalne są odniesienia do polemik toczonych przez Boya z krytykami, recenzentami, profesorami. Od początku znajomości i wymiany lisów wyraźnie widać, że wysoko cenił i darzył estymą Wacława Borowego. Ale właśnie w liście do niego zdaje barwną relację z potyczki polemicznej z Ignacym Chrzanowskim, któremu zarzucił uprawianie "wiatrologii", punktując błędy i nieznajomość literatury francuskiej. W liście do Borowego tak podsumowuje Chrzanowskiego: "należy do tych historyków literatury, którzy w gruncie rzeczy mają antypatię do literatury: jest ona dla nich niby dość plugawy, ale konieczny nawóz, na którym dopiero wyrasta piękny kwiat, tj. katedra profesora literatury". Doprawdy, malowniczy obraz uniwersyteckiego zadęcia. 

         W ogóle, poza warstwą anegdotyczną, listy są przykładem sprawności stylistycznej Boya, o czym nigdy nie wątpiłam, biorąc pod uwagę działalność translatorską, ale tutaj niemal naocznie można zaobserwować, jak Boy pracował w języku.  Do Cypriana Godebskiego zwraca się "Mon cher Cipa", a to dlatego, że zaraz w pierwszym zdaniu pisze: "Pozwalam sobie polecić Ci pana..." itd.  Opisując nieudane zabiegi organizacyjne wokół wyjazdu z odczytem do Kalisza, z niesmakiem, a może i zdumieniem zdaje relację: "Zgłosiła się do mnie pani Szeleścina* z Warszawy (nieznajoma i przez telefon) z zapytaniem, czybym nie przyjechał", a wcześniej w poprzednim jeszcze liście: "nic w gruncie ścisłego nie wiem, bo nie widziałem nikogo na oczy, tylko jakiś głos telefonem ze mną rozmawiał, co nie jest wystarczające!" I tu się absolutnie zgadzam z Boyem - glos w telefonie nie jest wystarczającą formą kontaktu. Należy ubolewać nad zanikiem sztuki pisania listów. Tłumaczenia, jakoby przy współczesnym trybie życia brakuje na to czasu są chybione, gdy się weźmie pod uwagę, że przez wiele lat, zwłaszcza w okresie I wojny światowej Boy wysyłał listy przez okazje, osoby, które mogły list przewieźć, gdyż na regularną pocztę nie można było liczyć. Wiązało się to z dodatkowymi zabiegami, szukaniem kontaktów, a to zajmuje czas o wiele bardziej niż dzisiejsze przespacerowanie się na pocztę. 

* Biorąc pod uwagę, że wszystkie nazwiska są opatrzone komentarzem od wydawcy, tej pani zaś nie, należy domniemywać, że jej nazwisko jest wymysłem Boya na określenie charakteru jej głosu w telefonie

sobota, 24 września 2022

W rocznicę urodzin

     24 września 1821 r. urodził się Cyprian Norwid, jeden z najważniejszych polskich poetów, którego oddziaływanie na polską poezję, estetykę, koncepcję sztuki nadal jest obecne i widoczne.  Biografia Norwida obfituje w przypadkowe wydarzenia, które później okazały się istotne dla twórczości poety. Być może nie było bowiem Norwidowskiej koncepcji sztuki zawartej w "Promethidionie", gdyby nie kontakty Norwida z mazowieckim i krakowskim folklorem. 

I stąd największym prosty lud poetą,
Co nuci z dłońmi ziemią brązowemi,
A wieszcz periodem pieśni i profetą,
Odlatującym z pieśniami od ziemi.
I stąd największym prosty lud muzykiem,
Lecz muzyk jego płomiennym językiem.

    Oskar Kolberg znał rodzinę Norwidów, zwłaszcza starszego brata Cypriana, którego odwiedzał "w słomianym dworcu pana Ludwika Norwida".  W czasach warszawskich Cyprian Norwid wraz z bratem należeli do grupy warszawskiej cyganerii artystycznej. Pod wpływem Kolberga Norwid w grupie innych artystów zainteresował się mazowieckim folklorem.  Miał z nim zresztą do czynienia od dzieciństwa, wychowując się najpierw w Laskowo-Głuchach, a później wielokrotnie przebywając u krewnych w mazowieckich miejscowościach: Łochowie, Wszeborach, Niegowie,  Strachówce, Dąbrówce, Dębinkach, Wólce Kozłowskiej, Korytnicy, Postoliskach. W Łochowie mieszkał na przykład wuj Cypriana, Józef Hornowski; w Dębinkach zaś po śmierci rodziców mieszkał przez jakiś czas u krewnych; w Postoliskach natomiast mieszkał dziadek Ksawery Dybowski. 
    W okresie jeszcze warszawskim poznał Władysława Wężyka i to z nim w 1942 r. wyruszył na wyprawę do Krakowa. Spędził tam i w okolicach ponad trzy tygodnie, poznając krakowski folklor, legendy i baśnie. Literackim efektem owych doświadczeń i inspirację będą dramaty "Wanda" i "Krakus. Książę nieznany". Na bieżąco zaś, jeszcze w czerwcu 1842 r. na łamach "Biblioteki Warszawskiej" opublikował relację z pobytu w Krakowie. Opisał w niej np. procesję Bożego Ciała czy Lajkonika. Badacze zauważają, ze opis Norwida jest etnograficznie cenny, gdyż wiernie przedstawia obyczaje, obrzędy i atmosferę obserwowanych zjawisk. Do wielu talentów Norwida, tak literackich, jak plastycznych można wiec dodać, że był także uważnym etnografem, badaczem kultury ludowej. 

240

środa, 7 września 2022

Saga tureckiej rodziny

       Miałam zatytułować "Tureccy Buddenbrookowie", ale czy to nie byłoby deprecjonowanie literackiego pisarstwa Orhana Pamuka? Dlaczego mam odczytywać powieść Pamuka przez analogię do powieści Manna? Kiedy ukazali się "Buddenbrookowie", Mann miał 26 lat, Pamuk w momencie publikacji "Cevdeta Beja i synów" miał lat 30. Saga Buddenbrooków obejmuje trzy pokolenia przez ponad 40 lat, saga Cevdeta i jego synów, a nawet wnuków trwa dłużej, bo prawie lat 70.  Obaj pisarze rozpisali życie swoich bohaterów na tle ważnych wydarzeń historycznych, prowadzących do przemian politycznych i społecznych opisywanego kraju: Niemic i Turcji. No i w obu przypadkach tytułowe rody są związane z handlem, są to rodziny kupieckie. Czy w obu przypadkach powieści stały się probierzem talentu i zaprowadziły pisarzy do Nagrody Nobla? Być może ...

       Nie lubię jednak wysnuwać aż tak daleko idących analogii. "Buddenbroków" pamiętam bardziej z serialu z 1979 r. niż lektury. "Cevdeta Beja"  Pamuka czyta się doskonale, zanurzając się w nieco w egzotykę tureckich przemian I połowy XX wieku.  Ponad siedemset stron dziejów rodziny i zarazem historii miasta, społeczeństwa, państwa, zawirowań politycznych i gospodarczych. Tytułowy Bohater zakłada sklep żelazny, dorabia się, handluje cukrem w czasie wojny i dość szybko umiera, pozostawiając schedę synom. Osman i Refik mają różne charaktery. Starszy Osman szybko staje się człowiekiem interesów, schematycznym, przywiązanym do obyczajowej tradycji, rozbudowującym rodzinną firmę.  Refik zaś wkrótce okazuje inną naturę, bardziej refleksyjną, poszukującą, znudzoną codzienną rutyną. Podejmuje więc wyprawę w poszukiwaniu siebie, jakiejś idei, która nadałby jego życiu sens. Czyta europejską literaturę, pod wpływem Rousseau zaczyna pisać dziennik, w którym przezywa klasyczny dylemat każdego pisarza: nieprzystawalność słowa pisanego do rzeczywistych uczuć i przeżyć.  Obaj funkcjonują na tle środowiska i przede wszystkim wielopokoleniowej rodziny zamieszkującej w jednym rodzinnym domu, co z czasem zaczyna niektórym ciążyć. To właśnie Refik z żoną i córeczką jako pierwsi wyprowadzają się wyłamując się z wiekowej tureckiej tradycji. Żyje jeszcze ich matka, żona Cevdeta Beja, która boleśnie przeżywa wyprowadzkę syna. 

       Świat i przemiany społeczno-polityczne czytelnik poznaje na przemian z perspektywy różnych bohaterów. Refik i jego dwaj najbliżsi przyjaciele ze szkoły i studiów poszli odmiennymi drogami.  Co jakiś czas spotykają się na nowo przewartościowując swoje życiowe postawy.  Najbardziej buntowniczym był Muhittin, piszący mroczną poezję wzorowaną na Baudelairze i planujący samobójstwo w razie, gdyby do trzydziestego roku życia nie został znanym poetą. Ömer chce być zdobywcą na wzór Rastignaca. Refik najbardziej ugodowy, najmniej buntowniczy, najwcześniej z nich trzech się ożenił i założył rodzinę.  Paradoksalnie to on okazał się burzycielem starego porządku.  Muhittin z czasem porzucił poezję, samobójstwa oczywiście nie popełnił, zajął się propagowaniem idei tureckości. Ömer podjął pracę jako inżynier budujący drogi i koleje, a ostatecznie po okresie buntu i planów zdobycia świata zaszył się gdzieś na dalekiej prowincji unikając ludzi. 

        Innym punktem widzenia jest perspektywa kobieca.  Tutaj mamy z jednej strony żonę Cevdeta Beja, Nigân Hanym, która po śmierci męża stara się trzymać rodzinę w całości, kontynuować tradycję,  scalać to, co na jej oczach się rozpada.  I jest młode pokolenie dziewcząt, jak Ayşe, najmłodsza córka Cevdeta i Nigân, która próbuje wyrwać się spod kontroli matki i starszego brata, ale z czasem akceptuje tradycyjne wartości i ulega dawnym obyczajom. Perihan, młoda żona Refika okazuje się najbardziej lojalna, a zarazem akceptująca niespodziewane pomysły męża. Interesującym aspektem śledzenia losów poszczególnych postaci jest śledzenie ich wewnętrznej przemiany.  Niektórzy zamykają się w sobie jak ślimak w skorupie, obrastają w przywary i nieznośne nawyki, inni odnajdują w sobie siłę do wprowadzenia zmian.  Jeszcze inni docierają do głębi swojej duszy i nie są zbyt zadowoleni z tego, co tam odnajdują.

       Ostatnie 30 lat losów rodziny zostało wycięte. Bohaterowie pozostawieni w momencie, gdy właśnie podjęli życiowe decyzje, zostają przeniesieni  do lat siedemdziesiątych XX wieku. Refik nie żyje, jego młodszy syn, Ahmet, ma 30 lat, jest początkującym malarzem i na jego barkach spoczywa niejako ostatni rodzinny rytuał: pożegnanie i pogrzeb babci, Nigân Hanym, która dożyła późnej starości. 

       Tytuł ostatniego rozdziału powieści, "Pochwała upływającego czasu" zawiera pogodzenie się z przemianami, których doświadcza każda jednostka w każdym społeczeństwie.  Może jest w tym nieco - także literackiej - przekory wobec Proustowskiego poszukiwania utraconego czasu przeszłego?

piątek, 2 września 2022

Zabytek?

       Książka O wartościowaniu w badaniach literackich jest efektem sympozjum Wartościowanie i ocena w badaniach literackich zorganizowanego w dniach 19 - 21 października 1982 r. przez Katedrę Teorii Literatury Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. wzięli w nim udział luminarze polskiej humanistyki: literaturoznawcy (Henryk Markiewicz, Edward Balcerzan, Jerzy Jarzębski,  Michał Głowiński), filozofowie (Józef Tishner), muzykolodzy (Bohdan Pociej), reżyserzy i znawcy sztuk plastycznych (Juliusz Burski, Krystyna Zwolińska) i inni.  Zbiór wygłoszonych referatów pod redakcją Stefana Sawickiego i Władysława Panasa ukazał się w formie książkowej w roku 1986.  Podaję daty sympozjum i wydania książki, gdyż wyjaśniają one obecność w kilku miejscach ingerencji cenzury, to znaczy usunięcie fragmentów tekstów opatrzone znaczkiem [----] i następującą po nim formułką [ustawa z dnia 31 VII 1981 r., O kontroli publikacji i widowisk, art. 2 pkt 2 ..] itd. 

      Z dzisiejszego punktu widzenia mam więc  w bibliotece wręcz zabytek, z jednej strony literacki, a z drugiej rangi niemal historycznej.  O tym, że Stanisław Lem wielbicielem komunizmu nie był, powszechnie wiadomo. Toteż nie dziwi, że w referacie Jerzego Jarzębskiego Przypadek i wartości. O aksjologii Stanisława Lema cenzorzy doszukali się nieprawomyślności,co w zasadzie nie jest zaskoczeniem.  Tym bardziej, że autor referatu zbyt "niebezpiecznie" zahaczył o temat uszczęśliwiania na siłę wbrew ludzkim dążeniom indywidualnym, a wreszcie wbrew własnym, wyjściowym przesłankom oraz zdrowemu rozsądkowi.  Ingerencja cenzorska pojawiła się też w samym środku zdania referatu Bohdana Pocieja o muzyce.  Tu z kolei niepokój wzbudziło dosłownie jedno słowo, które akurat z kontekstu bez problemu uważny czytelnik sobie zrekonstruuje: "inkwizytorzy" - jakich by barw nie używali - czarnych [----] [Ustawa....], czy brunatnych - "prawdę" utożsamiali z nie-prawdą. Rzeczą oczywistą jest, że wyciętym słowem jest "czerwonych". 

         Amputacji dokonano też na referacie Edwarda Balcerzana Przymusy aksjologiczne Była to amputacja, gdyż usunięto całe zakończenie tekstu wraz z odnośnym przypisem.  Tak więc mamy urwane zakończenie: Człowiek bez właściwości? Tak. [----] A już szczególnie podpadł Stefan Morawski, zgoła niepokorny filozof, który w swoim referacie W labiryncie aksjologicznym najpierw podaje w wątpliwość upaństwowioną organizację szczęścia (koncepcja ofiarowania ludziom optymalnego czy nawet maksymalnego szczęścia dzięki superorganizacji i superracjonalizacji życia pod patronatem wielkich państwowych struktur przyniosła rezultaty opłakane) i kiedy autor ośmiela się zestawiać amerykański sen od pucybuta do milionera z realiami społeczeństwa pod rządami komunistycznymi, wkracza cenzura z kreseczkami i Ustawą z dnia... O kontroli... Kilka stron dalej znowu filozofowi zabrakło (czy zabrakło?...) "wyczucia" języka, gdy pisze: Nie wystarczy jednak owa demaskacja, nie wystarczą również "marsze pokoju", niekiedy manipulowane [----] [Ustawa...] Ho, ho! Manipulowane marsze pokoju, no, no, pojechał nieźle.  Przy czym nie mam ani cienia wątpliwości, że cenzor kompletnie nie miał pojęcia o czym był cały tekst.  Wyłapywał po prostu słówka. 

       Natomiast zupełnie poza tematyką politycznej cenzury pojawia się jeszcze jeden aspekt unikatowości publikacji.. Otóż w spisie treści wystąpiła pomyłka w imieniu jednego z prelegentów. Zamiast Juliusza Burskiego jest Julian Burski.  Książki mogą być unikatowe jak znaczki czy monety.  Dodatkowa rysa czy brak jakiegoś elementu podnoszą historyczną wartość egzemplarza. Nie jest to może biały kruk, ale kuriozum - tak.  Większą wartość materialną mają obecnie na pewno dawne powielaczowe wydania drugiego obiegu Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA, ale te trzymam zabezpieczone przed zniszczeniem i nie pożyczam nikomu. Ale to już materiał na inny wpis.  Tymczasem bawię się w zgadywankę "co cenzor miał na myśli". 

poniedziałek, 22 sierpnia 2022

Jarmark i muzyka

              Mimo zmienionej formuły Jarmarku Jagiellońskiego, który teraz jest częścią imprezy o nazwie Festiwal Re:tradycja nadal znajdują się tu wydarzenia, na które warto przyjechać. Sam jarmark trwał przed dwa weekendowe dni, w sobotę i niedzielę 20-21 sierpnia. Na przyjazd wybrałam niedzielę ze względu na akcenty muzyczne. W kościele oo. Dominikanów tym razem wystąpiło norwesko-szwedzkie trio Ævestaden z Oslo. Wykonują muzykę tradycyjną z towarzyszeniem ludowych instrumentów takich, jak drumla, skrzypce, kantele, lira wspomaganych elektroniką. Folklor tamtego rejonu nie jest mi znany, posłuchałam więc z przyjemnością. Coś zupełnie nowego, odmiennego. Muzyka raczej spokojna, taka powiedziałabym leśna, orzeźwiająca. Delikatne głosy solistek sprawiały wrażenie, że słucham jakichś leśnych duszków, albo koncertu elfów. Muzyka delikatna, falująca z kilkoma żywszymi akcentami, ale bez przesady. Naprawdę można było zamknąć oczy i zasłuchać się, odpocząć, wyciszyć po innych jarmarkowych atrakcjach. Po koncercie można było kupić płytę, i to jaką! Czarną gramofonową. A więc i fonografia utrzymana w tradycji. I z tej płyty kilka nagrań, choćby takie:


I jeszcze taki kawałek stopniowo się rozkręca


        Tuż po tym koncercie trafiłam na drugi: z wysokiej Wieży Trynitarskiej grał Joszko Broda.  To z kolei wydarzenie towarzyszące całemu festiwalowi w ramach przedsięwzięcia o nazwie "Muzyczna podróż przez pokolenia". Trudno było dostrzec z placu, na czym grał za każdym razem, a grał na kilku różnych instrumentach. Zdaje się, że była koza podhalańska, na pewno coś jeszcze, bo Joszko Broda jest multiinstrumentalistą. Mimo wysokości - platforma widokowa znajduje się na wysokości 40 metrów - słychać było doskonale i po koncercie muzyk otrzymał brawa od słuchaczy zgromadzonych na placu przy Trybunale Koronnym 
       Sam jarmark zaś po dwuletniej przerwie wrócił do poprzedniej międzynarodowej formuły. Na stu dziesięciu straganach prezentowali swoje dzieła artyści ludowi z Polski i zagranicy: Litwy, Słowacji, Ukrainy, Białorusi, Bułgarii, Węgier.  Albo regionami: Beskidy, Kaszuby, Łowickie, Podole i Polesie, Wołyń, Roztocze, Karpaty i inne. Pachniało woskiem przy obrotowym kole artysty z Tyszowiec, który wyrabiał świece. Ze straganów muzycznych dobiegały dźwięki a to liry korbowej, a to skrzypiec, a to bębenków i grzechotek. Kramy z wyrobami tkackimi i ludowymi pająkami mieniły się wszystkimi kolorami. Serwety, chodniki i obok weselne korony wyszywane lub z kwiatów z bibuły. Kusiły miody z pasieki i miody pitne. Pocztówki, kartki i zakładki z wzorami z Petrykiwki malowane pędzelkiem z kociej sierści obok stoiska z ceramiką w tradycyjne wzory krymskich Tatarów. Słowem, cudowności wszelkiej maści z sierpniowego kalendarza atrakcji

niedziela, 14 sierpnia 2022

Muzyka z bliska i daleka

        Rozjeździłam się ostatnio... Carnaval Sztukmistrzów w Lublinie, Gryczaki w Janowie Lubelskim, Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie, a tu nagle pojawiła się jeszcze impreza spoza kalendarzowego spisu (SPIS TUTAJ). Lojalnie w komentarzu uprzedziłam, że mam i będzie tego więcej, tylko nie chciałam przeładować i wystraszyć nadmiarem. Ale że udało mi się dojechać i wysiedzieć, choć aura odstraszyła wielu gwałtownym deszczem, wypada słów parę o Festiwalu Kultur w Biłgoraju napisać. 

        To już dziewiąta edycja festiwalu, na którym prezentują się lokalne zespoły taneczno-muzyczno-śpiewające oraz zespoły zagraniczne, za każdym razem z innych stron świata. Festiwal zaplanowany został na trzy dni: 12 - 14 sierpnia, a że dysponowałam tylko jednym wolnym wieczorem, w piątek 12 sierpnia, to o piątkowym koncercie będzie mowa.

       Zaczął się pechowo, ponieważ, jako się rzekło wyżej, deszcz pokrzyżował plany uroczystego otwarcia na Rynku i przemarszu zespołów na plac koncertowy, gdzie miały się zaprezentować przed publicznością na wolnym powietrzu na scenie letniej. Trudno i szczęśliwie zarazem, że organizatorzy podjęli decyzję o przeniesieniu do sali widowiskowej Biłgorajskiego Centrum Kultury. 

       Uczciwie przyznaję, że tak naprawdę poszłam na dwa zespoły: jeden z bliska, drugi z egzotycznej Ameryki Południowej. Z bliska, czyli z Nowowołyńska w Ukrainie, a z daleka to zespół z Bogoty, stolicy Kolumbii. Swoją drogą to zastanawiające, że w czwartek kupowałam na specjalne zamówienie w Palarni Galicya kawę z Kolumbii zupełnie nie wiedząc, że następnego dnia wieczorem poznam na żywo także kolumbijski folklor taneczny. Jak się okazuje, nazwy, kraje, a może kultury lubią pojawiać się seriami. Wracając zaś do Festiwalu Kultur, oba zespoły zaprezentowały się w kilku odsłonach. 

         Ukraińskie trio śpiewacze Łabędzie skrzydło (Лебедине крило) zaśpiewało najpierw kilka piosenek z dość rytmicznym podkładem muzycznym. Już myślałam, że to tak do końca jakiś pseudofolk będzie, ale później panie śpiewały ukraińskie pieśni ludowe a`capella. Dopiero wtedy pokazały, co potrafią. Wspaniałe głosy, śpiew wielogłosowy, wołyńska rzewność, stepowy Kozak, na którego czeka dziewczyna, eh! Jaka szkoda, że nie znalazłam profesjonalnych nagrań na YouTube. Są jakieś, ale albo amatorskie, albo zupełnie inne pieśni, albo inny skład zespołu, co nie daje wyobrażenia tego, co słyszeliśmy w piątek.

Zespół z Kolumbii prezentuje w zasadzie jedną z wielu latynoamerykańskich szkół tańca. Nazywa się Compañía Artística y Cultural Sintana. W skład wchodzi zespół grający na różnych ludowych i nieludowych instrumentach, był np. fantastyczny saksofon. Członkowie tego zespołu także śpiewają. Do tego zespół taneczny, należałoby powiedzieć: wirująco-taneczno-teatralny. W taniec wplecione są fragmenty teatralne, coś takiego widzimy w repertuarze naszych zespołów ludowych "Mazowsze" i Śląsk".  W wykonaniu Sintany był i taniec ludowy, bardzo podobał mi się taki jakby chodzony (tańczą na bosaka), i zwariowane rytmy karnawałowe, i też w duchu karnawałowym taniec kościotrupów. Na koniec niesamowity taniec podszyty teatralizacją, w  którym tancerze w kolorowych olbrzymich kapeluszach właściwie nie wiem, co i kogo odgrywali, ale było komicznie.  Ewidentnie świetnie się bawili, ustawiając się do zdjęć pomiędzy publicznością i robiąc głupie miny. 

Poniżej próbka ich repertuaru ze strony na Facebooku, mam nadzieję, że się otwiera bez problemu:

COMPAÑIA SINTANA 

poniedziałek, 8 sierpnia 2022

Czas jarmarków - Gryczaki

       Mój pierwszy punkt sierpniowego programu (patrz wpis poprzedni) zrealizowany: Gryczaki, czyli festiwal kaszy w Janowie Lubelskim. Poza typowymi atrakcjami jarmarkowymi na festiwalu odbywają się pokazy gotowania, różne konkurencje: dla panów - dźwiganie worków z kaszą, dla wszystkich - ubijanie masła, konkursy kulinarne oraz koncerty. W tym roku jako atrakcję zapowiadano koncert zespołu Wilki, ale ja z rozpisanych na dwa dni propozycji wybrałam koncert The Polish Tenors oczywiście. Panowie Piotr Pastuszka, Łukasz Ratajczak i Sylwester Targosz-Szalonek zaśpiewali same przeboje. Operetkowe, Jana Kiepury, a nawet "Time to Say Goodbye" ("Con te partiro") rozsławione przez Bocellego w duecie z Sarah Brightman czy nieśmiertelny przebój Toma Jonesa "Delilah"  No ale do wspólnego śpiewania zachęcili publiczność arią z operetki "Baron cygański" - "Wielka sława to żart". 

       Mocne nagłośnienie estradowe pozwalało rozkoszować się słuchaniem śpiewu i jednocześnie spacerować od kramu do kramu, na których zachęcały regionalne potrawy: gryczaki (każda wioska, a nawet każda gospodyni ma swój własny przepis),  jagodzianki, słodkie wypieki, nalewki, miody, placki, babeczki... Były nawet sery i chleb ze smalcem.  I naprawdę nie rozumiem, zupełnie nie rozumiem, dlaczego najdłuższa kolejka stała po beznadziejnie nudne i przesiąknięte tłuszczem frytki. 

        Spróbowałam nalewki żurawinowej, oj, mocna była! I kupiłam kawałek ciasta z żurawinami. A poza tym kilka przedmiotów z serii rękodzieła na prezenty.  Pod wieczór drugiego dnia, czyli w niedzielę, rozstrzygnięto konkursy ogłoszone na początku na najlepszy gryczak janowski, najlepsze desery i najlepszą nalewkę żurawinową. Trzecie miejsce za gryczak otrzymała moja znajoma. Oczywiście nie proszę o przepis, bo jak wspomniałam wyżej, każda gospodyni ma własny i czasami są nie do powtórzenia, różnią się niuansami i wkładanym w recepturę sercem, zaangażowaniem, ale obiecane mam, że gdy upiecze ponownie według nagrodzonego przepisu, załapię się na poczęstunek. 

          Przy okazji tegorocznego festiwalu kaszy poznałam nową część Janowa Lubelskiego - ośrodek nad zalewem Zoom Natury.  Jest to park rekreacyjny z wieloma atrakcjami, w tym specjalne strefy dla dzieci. Oczywiście największą samą w sobie atrakcją jest zalew i możliwość korzystania z różnego rodzaju sprzętu wodnego.  Dość spory teren wokół otoczony jest lasem, co pozwala w razie upałów znaleźć cień i wytchnienie.  A tutaj w lesie słynny Kruczek, czyli uroczysko z kapliczką św. Antoniego, który według legendy miał tutaj wypoczywać. W Kruczku bije cudowne źródełko, ale ma to miejsce także znaczenie historyczne. Tutaj zbierali się partyzanci podczas II wojny światowej, tędy przerzucano broń i żywność.  Na pamiątkę walki i poświęcenia partyzantów znajduje się tutaj także Droga Krzyżowa. W scenach poszczególnych stacji oprawcy Jezusa mają hitlerowskie mundury. 

         Na zwiedzanie okolic i tajemnic lasu trzeba jednak wybrać inny termin. Na razie w uszach mam "O sole mio", a w ustach przysmaki. Tak refleksja przy okazji. Dwóch tenorów było młodych (przystojnych, a jakże), glosy mieli potężne, a jeszcze to nagłośnienie (nie, no, operowym głosem nie śpiewa się przez głośniki, ale cóż, taka impreza...) Jednak to ten trzeci, straszy już od kolegów, widać, że bardziej doświadczony scenicznie i głosowo, śpiewał najładniej, miał najlepszą technikę, która uwydatniała walory głosu, jego barwę. Lata praktyki mają znaczenie. Młody może mieć zapał, potencjał i energię, ale w uszach i pamięci pozostaje głos najpiękniejszy i technicznie doskonały. 

wtorek, 2 sierpnia 2022

I znowu sierpień - będzie się działo na prowincji

      ZAMOŚĆ JAZZ FESTIVAL 2022 _BLUES MEETING oraz 

      ZAMOŚĆ JAZZ FESTIVAL 2022_40 JAZZ NA KRESACH

5 i 6 sierpnia - godz. 20:00 w Jazz Club Kosz, godz. 20:00 (koncerty biletowane)

14 sierpnia - dwa koncerty o godz. 19:00 i 20:00 Rynek Wodny (wstęp wolny)

        Gryczaki - Festiwal Kaszy, Janów Lubelski

6 - 7 sierpnia, Zoom Natury nad zalewem

6 sierpnia od 15:30, 7 sierpnia od godz. 14:00

W programie kulinarne prezentacje, konkurs na potrawę regionalną i nalewkę żurawinową, pokazy gotowania, konkurs drwali "Siekierezada" oraz koncerty. Zapewne większość zainteresuje występ zespołu Wilki, ale ja celuję w The Polish Tenors. 

Będą stoiska regionalne, degustacje i fascynacje. 

       Festiwal Stolica Języka Polskiego Szczebrzeszyn

7 -13 sierpnia, Rynek Wodny w Zamościu pierwszego dnia, a kolejne w Szczebrzeszynie

W programie spotkania z językoznawcami, pisarzami, literaturoznawcami.... Jako goście wystąpią między innymi: Jerzy Bralczyk, Ryszard Koziołek, Halina Pelcowa, Magda Umer, Leszek Mądzik, Anda Rottenberg, Michał Książek, Anna Bikont i... wszystkich nie wymienię. 

Będzie o języku, literaturze, muzyce, Śląsku, oczywiście pojawi się temat Ukrainy,  ukraińskiej poezji. 

       Podkarpacki Festiwal Organowy - Klasyka na Podkarpaciu

Trwa od połowy lipca, koleje koncerty sierpniowe:

7 sierpnia - godz. 20:00 - Katedra NSPJ, Rzeszów

13 sierpnia - godz. 18:00 - Jarosław, Opactwo

14 sierpnia - godz. 16:00, Ropczyce Sanktuarium 

                      godz. 17:30 Chmielnik Rzeszowski, Sanktuarium

15 sierpnia - godz. 18:00 - Rzeszów-Zalesie, kościół Wniebowzięcie NMP

21 sierpnia - godz. 20, Rzeszów, Katedra NSPJ

        47. Międzynarodowe Koncerty Organowe - Krasnobród

Sanktuarium Maryjne w Krasnobrodzie

14 sierpnia - godz. 17:00 - Paweł Seligman (Cieszyn) - organy

28 sierpnia - godz. 17:00 - Agnieszka Gertner-Polak - sopran, Marek Kudlicki (Wiedeń) - organy

        Festiwal re;tradycja - Jarmark Jagielloński - Lublin

19 - 21 sierpnia 2022

klasyczny jarmark 20 i 21 sierpnia na Starym Mieście

poza tym: koncerty, warsztaty ludowego rękodzieła, potańcówki ludowe, spektakle dla dzieci, wystawy w tym wystawa fotografii Ukraina i Ukraińcy w Zaułku Hartwigów oraz malarstwo Ivana Prykhodki w Galerii Gardzienice, pokaz kolekcji ludowej biżuterii i inne

      49 Międzynarodowe Spotkania Wokalistów Jazzowych - Zamość Jazz Festival 2022

26 i 27 sierpnia - godz. 20:00 Jazz Club Kosz

      



wtorek, 26 lipca 2022

Dlaczego wspieram Ukrainę

         To może paradoks, że pisząc o Ukrainie i wsparciu Ukraińców w wojnie z Rosją, podpisuję post etykietą "Polonica".  No ale przecież nie dodam etykiety "wojna"! 

          Tytułowe "wspieram" zapewne jest na wyrost.  Po prostu daję, ile mogę, wpłacam tam, gdzie potrzebują, a przed wakacjami jak wiele Polek i Polaków udzielałam się w wolontariacie na rzecz uciekinierów z Ukrainy, pełniąc dyżury w ośrodku dla uchodźców, dostarczając potrzebne produkty, udzielając porad. Nic szczególnego na tle masowego zaangażowania polskiego społeczeństwa. Nie warto nawet wspominać. 

           Jakiś czas temu podczas pewnej audycji w radiowej Dwójce pytano słuchaczy o najpiękniejsze wakacje. I wtedy doznałam olśnienia, a właściwie przypomnienia czegoś, co tkwiąc przeżyciem i emocjami w pamięci sprawia, że wspieranie - namacalne, finansowe - walczących Ukraińców jest dla mnie oczywistością. Być może pacyfizm to szlachetna idea, ale właśnie - tylko idea. A prawdziwe życie jest brutalne i dopóki człowiek nie wykorzeni z siebie zła (a raczej się na to nie zanosi), tamę złu trzeba postawić siłą, wznieść barykady, bronić za ceną życia. 

           Wracając do audycji,...  zadzwoniłam i opowiedziałam o swoich wakacjach. Dawno temu to było, gdy Ukraina była Socjalistyczną Republiką Radziecką. Wakacyjna droga mojej rodziny przebiegała od granicy w Medyce przez Lwów, dalej na Tarnopol i Czerniowce. Na pokonanie trasy urzędowo dano nam maksymalnie półtorej doby, czy może dwie (nie pamiętam, gdyż jako dziecko nie bardzo się tym interesowałam wówczas),  bo Ukraina była tylko tranzytem w drodze do Bułgarii.  Niemniej wypadło nam znaleźć po drodze nocleg. Byliśmy przygotowani na rozbicie namiotu, cały biwakowy ekwipaż wieźliśmy ze sobą. I wykorzystaliśmy go, a jakże, dopiero w miejscu docelowym. Na polu kempingowym "Horyzont" (Къмпинг Хоризонт) nad Morzem Czarnym kilkadziesiąt kilometrów za Warną.  Zanim tam dojechaliśmy, potrzebowaliśmy noclegów po drodze, no i padło na jakąś małą miejscowość, jakieś Nowosiółki czy nieco dalej Jasionowce w rejonie złoczowskim. Chcieliśmy zapytać, gdzie tu można rozbić namiot. Mieszkańcy z połowy wsi zebrali się wokół i po wstępnym rozpoznaniu kim jesteśmy i skąd zaczęli deliberować, kto weźmie nas na nocleg do siebie do domu. Było wielu chętnych. Wybraliśmy wdowę samotnie wychowującą syna, ponieważ mogła u siebie pomieścić naszą pięcioosobową rodzinę. 

            Noc była bardzo krótka. Wiadomo, sierpień, lato, ale nie tylko.  Mieszkańcy zeszli się gromadnie na pogaduszki. Oni pytali nas jak żyje się w Polsce, my pytaliśmy o warunki życia w Związku Radzieckim. My mówiliśmy po polsku, oni po ukraińsku - zwłaszcza starsi, częściowo po rosyjsku (młodsze pokolenie), ale rozumieliśmy się doskonale. W razie trudności szukało się synonimów lub pomagało gestem.  Kiedy zobaczyli w naszym samochodzie obrazek z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, otworzyli się jeszcze bardziej, a gospodyni odsłoniła zakryte ikony na ścianach w pokoju, gdzie się wszyscy zgromadzili. Nasi rozmówcy i gospodarze nie obawiali się narzekać na przymusową "radzieckość" swojego narodu i co rusz podkreślali: "my nie Rosjanie, my Ukraińcy".  

          Innym razem, w niedługi czas później, również spotkała nas wielka gościnność ukraińskiej rodziny, która przenocowała nas w Czerniowcach. Tym razem w mieszkaniu w bloku, a jakie to były mieszkania! Takie jak u nas, czyli maleńkie pokoiki, zupełnie niefunkcjonalnie podzielone. Ale serce nasi gospodarze mieli wielkie, więc wszyscy zmieściliśmy się najpierw na wspólnej wystawnej kolacji, a później spaliśmy pokotem na podłodze na swoich materacach i śpiworach. Córka sąsiadów naszych gospodarzy oprowadziła mnie po mieście, pokazała, gdzie pracują jej rodzice, gdzie ona sama chodzi do szkoły. 

          Nie muszę chyba dodawać, że w obu przypadkach nasi gospodarze nie chcieli żadnej zapłaty.  Ale nie jechaliśmy z pustymi rękami i odwdzięczyliśmy się, czym się dało, co tylko mogło im się przydać. Pamiętam, że dla trzyletniej dziewczynki w Czerniowcach zostawiliśmy ubranka i zabawki. A ja mam do dzisiaj komplet malowanych matrioszek od jej rodziców i książkę: antologię wierszy Jesienina w oryginale. 

          Czy to wszystko? Nie, nie wszystko, ale wystarczająco, czyż nie?

Stąd takie zrzutki, jak na Bayraktara czy system Warmate dla walczącej Ukrainy, to dla mnie oczywiste, że powinnam się dorzucić.

Warmate

Na Bayraktara już pełną kwotę zebrano, ale zbiórka jeszcze trwa, a nadwyżka zostanie przekazana na fundusz Sił Zbrojnych Ukrainy.

Bayraktar

niedziela, 17 lipca 2022

Dla tych, którzy walczą - dopisek!

Na Bayraktara zebrano pełną kwotę z nawiązką!

Kto nie zdążył, może dołożyć się do zbiórki na drony polskiej produkcji WARMATE również z przeznaczeniem dla Ukrainy. Jeden system obrony WARMATE  to aż 10 dronów. 

poniżej link

Polskie drony Warmate do obrony Ukrainy! | zrzutka.pl


Polska zrzutka na Bayraktara dla Ukrainy

https://zrzutka.pl/bayraktar

Ja już wpłaciłam.

sobota, 2 lipca 2022

Portret pisarza

      Zdzisław Najder opracowując wybór korespondencji nadał jej tytuł "Conrad wśród swoich", ale uważam, że lepszy byłby inny: "Conrad w oczach swoich najbliższych".  Zbiór zawiera bowiem listy najbliższej rodziny, krewnych, przyjaciół Conrada oraz wspomnienia o nim. Nie ma listów samego Conrada.  Jedno jakieś pokwitowanie. Są listy pisane do niego oraz do innych osób o Conradzie wspominające. W ten sposób patrzymy na  Conrada oczami autorów listów,  ich sposób widzenia i przede wszystkim emocje łączące ich z głównym adresatem, czyli najpierw małym Konradkiem, a później kapitanem statku i pisarzem osiadłym w Anglii i tam zdobywającym renomę. Wyjątek stanowią dwa teksty: krótki "Memoriał Josepha Conrada-Korzeniowskiego w sprawie polskiej" oraz artykuł Elizy Orzeszkowej "Emigracja zdolności", w którym ostro ocenia fakt "ucieczki" Konrada od spraw polskich i pisania po angielsku. 

      Obszerna część pierwsza to przede wszystkim listy rodziców małego Konradka: Ewy z Bobrowskich Korzeniowskiej i Apolla Nałęcz Korzeniowskiego. Najpierw Ewa Korzeniowska ze swoich rodzinnych stron na Podolu pisze listy do męża, przebywającego w Warszawie. Apollonowi grozi aresztowanie, nie może wracać do domu, żona szykuje się do przeprowadzki do niego wraz z małym Konradkiem. Piękne słowa miłości, troski i ufności w przyszłość sprawiają, że listy są wzruszające. Dowiadujemy się z nich jak wyglądało życie Polaków pod zaborem rosyjskim, gdy powodem aresztowania mogło być śpiewanie pieśni patriotycznych w kościele. Po wyjeździe Ewy Korzeniewskiej z synem do męża do Warszawy nastąpiło dramatyczne aresztowanie Apollona, a następne skazanie obojga na przymusowe osiedlenie w Permie u podnóża Uralu. Jednakże w międzyczasie decyzja zostaje zmieniona i zostają wysłani do Wołogdy.  Mały Konradek ma wtedy 4 lata. Tu rozpoczyna się kolejna pula listów, tym razem pianych przez Apollona Korzeniowskiego do krewnych i przyjaciół. Opisuje w nich warunki pobytu na zesłaniu,  problemy zdrowotne żony, która zmarła w Czernihowie, dokąd pozwolono Korzeniowskim się przenieść w 1863 r. Konrad traci matkę mając osiem lat, ojciec odtąd wiele uwagi w listach poświęca synowi, martwiąc się o jego kształcenie i przyszłość. Ciekawie się czyta fragmenty mówiące na przykład o metodzie uczenia syna języków obcych. Z domowej edukacji Konrad wyniósł świetną znajomość francuskiego. Wkrótce zostają rozdzieleni, gdyż ze względu na chorobę mały Konrad trafia pod opiekę krewnych i dopiero po powrocie Apollona z zesłania ojciec i syn znowu zamieszkują razem. Najpierw we Lwowie, później w Krakowie, gdzie schorowany Apollo umiera 23 maja 1869 r. Konrad Korzeniowski w wieku niespełna dwunastu lat zostaje sierotą. Odtąd opiekę nad nim sprawują krewni z rodziny matki - Bobrowskich, w tym szczególnie wuj Tadeusz Bobrowski.

       Listy Tadeusza Bobrowskiego naświetlają stosunki między nim a siostrzeńcem w dosyć burzliwym okresie, gdy młody Konrad postanawia zostać marynarzem. Początkowe kroki na tej drodze nie zadowalają Bobrowskiego, który zdobywa się na długą listowną tyradę, w której rozlicza Konrada z grzechów młodości, trwonienia pieniędzy, awantury i próbę samobójczą.  Grozi, że przestanie finansować jego fanaberie i spłacać długi. W innym liście jednak, do kogo innego pisanym, przyznaje, że gdyby chodziło o jego własnego syna, to faktycznie tych długów by za niego nie płacił, ale do siostrzeńca ma jakiś inny szczególny stosunek i przez pamięć o swojej siostrze jest dla niego bardziej pobłażliwy.  Wspierał go do końca życia, z wielką radością i entuzjazmem przyjmuje wiadomość o zdaniu egzaminu na stopień kapitana brytyjskiej marynarki handlowej, cieszy się, gdy Konrad przyjeżdża po latach w odwiedziny. 

      Są jeszcze wspomnienia różnych osób,  przede wszystkim krewnych, jak Anieli Zagórskiej, tłumaczki jego powieści. We wspomnieniach tych Conrad jawi się jako człowiek nieco zagadkowy. Serdeczny, życzliwy, gościnny, ale też popadający w stany melancholii, niezbyt wylewny. Z jednej strony niezwykły gawędziarz, który fenomenalnie umiał opowiadać o swojej egzotycznej przeszłości, a z drugiej skrywający wiele tajemnic, których nie chciał zdradzać przed nikim. Nienawidził Rosjan do tego stopnia, że nie chciał podawać im ręki, z pewną redakcją zerwał współpracę, bo nie chciał współpracować z zatrudnionym w niej Rosjaninem. Był skrajnym pesymistą jeśli chodzi o wiarę w możliwość odzyskania przez Polskę niepodległości. Wyzwolenie więc Polski spod zaborów i pojawienie się kraju ojczystego na mapie było dla niego zaskakujące i silnie wstrząsające. Podobno rozmyślał o przeprowadzeniu się na stałe do Polski. 

      W całej książce nie ma listów samego Conrada.  Jest to więc portret, a raczej szereg portretów,  od dzieciństwa począwszy, kreślonych przez osoby, które w różnych etapach życia miały na niego wpływ lub zetknęły się z nim już jako znanym pisarzem. Są to wizerunki bardzo subiektywne, ale szczere pod względem emocjonalnym. Jedyny negatywny obraz znajduje się w artykule Eliza Orzeszkowej "Emigracja zdolności", w którym pisarka uznaje angielskojęzyczną twórczość Conrada  wręcz za zdradę polskości. Ale Orzeszkowa Conrada nie znała osobiście. Nikt, kto go znał, nie czynił mu takich wyrzutów.  Niemniej opinia ta mocno Conrada wzburzyła i oburzyła, gdyż nawet nie zgodził się, żeby Aniela Zagórska podrzuciła mu do czytania "Nad Niemnem". 

      Refleksja poza tematem, jaka pojawia się w trakcie lektury, dotyczy samej istoty epistolografii jako rodzaju komunikacji międzyludzkiej. Kiedyś ludzie po prostu umieli pisać listy. Osobiste, prywatne, życzliwe, pełne troski i zaufania. Z drugiej strony pisali - jak Bobrowski do młodego Konrada - w celach wychowawczych, stosując środki perswazji i dydaktyki. Patrząc na dzisiejszy zanik tej umiejętności, czuje się żal, że właściwie nie ma dzisiaj do kogo pisać prawdziwych listów. W smutnym żyjemy świecie, w którym nie ma ani okoliczności, ani adresata, do którego można by napisać: "Mój drogi, może i czasu Ci zabraknie na czytanie tego listu, a ja skończyć nie mogę. Jak oderwę się od Was, taki samotny zostanę, że nie miejcie mi za złe, iż bez granic gawędzę".

piątek, 24 czerwca 2022

Hrabia. Reaktywacja

      "Demokracja jest jak stare ubranie. Im dłużej się je nosi niezmieniane, tym bardziej śmierdzi" - mógłby napisać Ignacy w liście do pana Hrabiego w którymkolwiek ze słynnych monologów Krzysztofa Daukszewicza. Słowa te jednakże - czy nie bez inspiracji postacią Ignacego tłumaczącego Hrabiemu absurdy polskiej rzeczywistości  -  z namaszczeniem wypowiada Henryk, były służący hrabiego Tarnawskiego w spektaklu "Hrabia, czyli jak ukraść pół miasta"  Jacka Getnera.  

       W monologach Daukszewicza nieobecny fizycznie hrabia jest adresatem korespondencji od swojego dawnego służącego, który staje się specjalistą w objaśnianiu polskiego fenomenu dawnemu panu, a obecnie emigrantowi zainteresowanemu losem ojczyzny. Jacek Getner - zgodnie z duchem przemian prawno-społecznych - idzie dalej: jego hrabia, a właściwie potomek hrabiego, czyli dziedzic tytułu i odzyskanego majątku pojawia się na scenie. Rzecz w tym, że to dziedzic z nieprawego łoża, wymyślony z potrzeby chwili, podstawiony jako marionetka służąca zabezpieczeniu materialnych interesów pewnej partii, a w zasadzie kliki trzymającej władzę w miasteczku. Oczywiście "dziedzic" doskonale wie, ze żadnym dziedzicem nie jest, ale jak zeznawać w sądzie, żeby spełnić  pokładane w nim nadzieje partyjnych kumpli? Otóż pomaga mu jedyna osoba, która ewentualnie mogłaby wiedzieć, czy hrabia miał jakowychś spadkobierców, w  tym  z nieprawego łoża, czyli dawny sługa Henryk. A ten tak bardzo czuje się nadal sługą hrabiego i chciałby nim być nadal, że jego zeznania nie podważają sukcesji, a wręcz ją potwierdzają. "Na pytanie, czy matka pana znała pana hrabiego Tarnawskiego, odpowiedziałem, że owszem, znała. Bo wszyscy go znali. Tak więc na pytanie o to, czy pan może być nieślubnym synem hrabiego Tarnawskiego, nie mogę odpowiedzieć, że to wykluczone". 

       Hrabia, to znaczy domniemany potomek, powraca, odzyskuje dawny pałac, chłopi przychodzą do niego, aby "Jaśnie Pan" powstrzymał inwestycję szykowana przez władze samorządowe na górce co prawda należącej do hrabiego, ale która została im oddana do wykorzystywania.  Samorząd chce tam wpuścić dewelopera z nowoczesną wizją wielopiętrowych apartamentowców. Chłopi stracą dostęp do rzeczki, bo tamtędy rzeczka płynie. Nowy hrabia mówi, że się przyjrzy sprawie. A potem okazuje się, że to jego towarzysze partyjni chcą stawiać te apartamentowce.  "Hrab" Leszek czuje się nieswojo, dał chłopom słowo, obiecał. A tu każą mu się nie przejmować jakimiś chłopami, zatka im się roszczeniowe gęby odszkodowaniami z funduszy unijnych. Tylko że akurat w kwestii zasadności i braku zasadności odszkodowań to chłopi orientują się lepiej niż komisarz z Warszawy, dawny kumpel Leszka. 

      Gdy sprawa się zapętla, ujawniają się prywatne interesy wszystkich zamieszanych w przekręt osób, nagle Leszek naprawdę poczuł, że jest dziedzice u siebie i padaj sakramentalne słowa "Won mi stąd, bo psami poszczuję!" Sekretarz gminy, karierowicz i sybaryta, pachołek kolejnych władz samorządowych zdobywa się na hrabiowski gest. na wszelki wypadek jednak po wybuchu pyta skonfundowany służącego Henryka: "Czy my mamy psy".  Niestety...

       Scena jak wybór własnego losu i potwierdzenie wielkopańskich manier - czyżby jednak odziedziczonych? - powtarza się na końcu, gdy hrabia Leszek Tarnawski definitywnie zrywa z kumplami z dawnej partii o obliczu lewicująco-komunistycznym oraz z niedawnymi włodarzami miasta, którzy okazali się przyziemnymi karierowiczami i materialistami obsadzanymi na stanowiskach w wyniku układów i nepotyzmu, gdy jeszcze raz każe się wszystkim wynosić, grożąc poszczuciem psami. Tylko że tym razem służący Henryk wpada uszczęśliwiony: "Panie hrabio, spieszę donieść, że mamy psy!".

       Trzeba mieszkać i żyć w małym powiecie, żeby docenić realizm przedstawionych w sztuce stosunków, układów pomiędzy stanowiskami samorządowymi a lokalnym przedsiębiorcą budowlanym,  frustrację młodej aspirującej wiceburmistrz, która nie ma szans na wyjazd do Brukseli, bo jest za mądra i "w przeciwieństwie do nas zna języki, wiec się tam dogada" -  ostrzega komisarz z Warszawy lokalnego kumpla.  W każdym niemal zdaniu rysuje się gorzki obraz polskiej prowincji. A zarazem to portret właściwie społeczeństwa, bo skoro takie indywidua obejmują stanowiska, ktoś musiał dać pozwolenia, postawić ten plus w kratce przy nazwisku podczas wyborów. Czy reaktywacja hrabiego, nawet jeśli nie jest on prawdziwy, daje nadzieję na jakąkolwiek normalizację?

  

Jacek Getner - Hrabia, czyli jak ukraść pół miasta

Osoby:

Leszek - sekretarz, domniemany dziedzic hrabiego

Wiśniewski - burmistrz

Polkowska - wiceburmistrz

Wysmyk - przedsiębiorca budowlany

Sosnkowska - skarbnik

Henryk - były służący hrabiego

Pracławski - burmistrz elekt

Jaskrawska -wiceburmistrz  elekt

Sylwia Chuchała - sekretarz elekt

Komisarz z Warszawy - przejazdem

Wyrwa, Kurarz - miejscowi rolnicy

Teatr Poezji i Piosenki Biłgorajskiego Centrum Kultury

wtorek, 14 czerwca 2022

600 lat obecności - szmat historii

       Bazylika z bliska wywiera wrażenie. Ogromna i majestatyczna. Podczas ostatniego pobytu w Krakowie postanowiłam pomiędzy koncertami a wystawami zmieścić krótką wycieczkę do Bazyliki Bożego Ciała, a przy okazji potrenować jazdę tramwajami, bo wciąż krakowskie linie komunikacyjne stanowią dla mnie zagadkę.  Tym bardziej, że nocleg miałam w hostelu blisko przystanku. 

        O samej bazylice i jej organowym wnętrzu pisałam przy innej okazji, tym razem zresztą nikt na organach nie grał. Już na piętnastowiecznych mapach i ilustracjach ogromna budowla wyróżnia się na tle zabudowań Kazimierza ufundowanego w 1335 r. przez Kazimierza Wielkiego jako miasta w pobliżu Krakowa. Już wkrótce, pięć lat później tenże król ufundował także nową świątynię pod wezwaniem Bożego Ciała, która początkowo opiekowali się franciszkanie. W 1405 r. Władysław Jagiełło sprowadził i osadził na Kazimierzu Zakon Kanoników Regularnych Laterańskich, którzy urzędują tam do dzisiaj. 

       Sześćset lat obecności w wiekowych murach może przytłaczać. Historia wyziera z niemal każdego miejsca: z gotyckich witraży, siedemnastowiecznych obrazów Dolabelli i bogato zdobionych drewnianych stalli kanonickich w prezbiterium,  barokowego łuku tęczowego zwieńczonego przejmującym krucyfiksem, z osiemnastowiecznej ambony w kształcie łodzi unoszącej się na falach morza, na zewnątrz zaś z siedemnastowiecznego Ogrójca, przy którym odbywały się Misteria Pasyjne w czasie Wielkiego Tygodnia. Dwie toskańskie kolumienki po dwóch stronach portalu wejściowego do Ogrójca mają w zwieńczeniu wdzięczne dzbanuszki.

        Przede wszystkim zaś mury.... Wysokie, gotycko wzrastające w niebo, wydają się zahaczać o chmury. Z bliska widać harmonijne wzory cegieł w ciemniejszym kolorze, wkomponowanych schodkowo w przeważające czerwone ścian. Wzór to wznosi się, to opada, rozgałęzia i spiętrza ku dachowi. Obchodząc korpus bazyliki przechodzi się pod arkadą łączącą bazylikę z klasztorem. Niegdyś musiały tędy przechodzić olbrzymie procesje, niestety obecnie przejście między kruchtą kościoła a okalającym murem sprawia wrażenie zbyt wąskiego na przemarsz procesyjny, chociaż, jak pokazują różne zdjęcia archiwalne, procesje tędy się odbywają. 

       Obchodząc dookoła bazylikę myślałam o tych tysiącach stóp, które już tędy przeszły przez setki lat. O tym, że stulecia mijają, a niebotyczne gotyckie mury nadal zahaczają o chmury jakby chciały je zatrzymać na chwilę, mówiąc: "Wy płyniecie w nieskończoność, a ja tutaj trwam na tym samym miejscu, choć wokół tak bardzo zmienił się świat".

niedziela, 29 maja 2022

Notatki z wystawy

       W lutym, jeszcze przed obecną wojną prawie zdążyłam na wernisaż. Do Malczewskiego w Muzeum Narodowym w Krakowie zajrzałam z lekkim opóźnieniem. W Roku Romantyzmu nie można sobie darować takiej gratki. "Jacek Malczewski romantyczny" - jeden z najbardziej rozpoznawalnych pędzli polskiego malarstwa. Idąc od sali do sali, od ściany do ściany, od obrazu do obrazu, przechodzę przez labirynt postaci, kulturowych przestrzeni, toposów i zakodowanych w pamięci skojarzeń. Przed oczami przewija się film archetypów i symboli. Nie ma bardziej od Malczewskiego uniwersalnego malarza polskości. 

     Portrety....Matki, narzeczonej, dzieci... córki Julii i syna Rafała. Na portrecie syna dzieje się coś dziwnego. Już sam tytuł sugeruje niezwykłość: "Pegaz - portret syna Rafała". Na centralnym miejscu koń daleki od wzorcowego Pegaza, krępy, maści czerwonobrązowej, zupełnie nie przypomina siły natchnienia. Chłopiec w rogu z prawej, w ciemnym stroju, "mundurku". Obok niego kogut albo indyk. Po przeciwnej stronie, z lewej niska postać jakby karła z pękatym brzuchem. Ale, ale... ten karzeł zamiast ludzkich stóp ma owłosione koźle kopyta. Czyżby inny symbol sztuki? Nie Pegaz, lecz Faun lub Bachus ma patronować Rafałowi? Dionizyjska zabawa i życie pełne uciech? 

     "Powrót Sybiraka" z1912 r. - starzec, któremu kobieta palcami podnosi powieki na inny wymiar świata. Na podniesionej prawej ręce na nadgarstku kajdany, kawałek łańcucha, niebieskie kwiaty; w dłoni Sybirak trzyma pszczołę za skrzydło. "Śmierć Ellenai" w różnych - odsłonach. Od małego szkicu do dużego obrazu z perspektywicznym skrótem od strony stóp. 

     Miał też poczucie humoru. "Kopciuszek" - przymierzanie pantofelka przez wiejskie dziewczyny w karczmie, młodopolska ludowizna. No i te autoportrety z fartuchem malarskim, z pędzlem, w kapeluszu..."Wytchnienie" - czyje? - artysty: tubki z farbami, pędzle, ale ręce malarza w kajdanach.  Sztuka zniewala,  bierze artystę w niewolę. 

      Tryptyk "Mój koncert" - intymny i symboliczny jednocześnie. Skrzypki ludowe, gęśle, starzec na harmonijce gra. "Anioły"- malutki obrazek, różowoblade postacie ledwie widoczne - jakby za zasłoną z folii. Anioły? Czy raczej nagie kobiety? 

      Chrystus ma twarz Malczewskiego. Odwaga artysty. "Chrystus i jawnogrzesznica", "Niewierny Tomasz" - tylko fryzurę zmienia. Kolejny tryptyk: "Za aniołem": starzec, dziecko, żołnierz?... Aniołowie mają ogromne kolorowe skrzydła prawie do samej ziemi. Ten ze starcem czerwone, ten z dzieckiem - wielokolorowe, z żołnierzem - złotoszare. "Anioł i pastuszek" - motyw z Tobiaszem. Skrzydła do samej ziemi i wysoko ponad głową anioła w czerwonej sukni, boso. Fantazja malarza - chimery w tygrysich kształtach. Ogon pręgowany, tułów i głowa kobiety. Chimery mają talenty muzyczne, na wielu obrazach grają na instrumentach. 

      Kolejny humor. Na obrazie "Don Kichot i Sancho Pansa" Malczewski przedstawił siebie jako pociesznego sługę jadącego za rycerskim Lanckorońskim - efekt wyprawy archeologicznej na Bałkany i do Grecji, podczas której zadaniem Malczewskiego była dokumentacja ilustracyjna. 


Wystawa jeszcze trwa. 

niedziela, 22 maja 2022

Kalisz artystyczny i kosmiczny - część 2

         Nie  tylko szlakami literackimi można spacerować po Kaliszu: od pomnika Adama Asnyka, obok fontanny "Noce i dnie", przez katedrę św. Mikołaja, gdzie ochrzczony został autor "Do młodych" i ślub brała Maria Konopnicka, po inne miejsca z tablicami upamiętniającymi wybitnych pisarzy. Część tej trasy opisana została w poprzednim poście. Ponieważ nigdy wcześniej w Kaliszu nie byłam, powinien tej podróży patronować eksplorator niezbadanych terenów, czyli Stefan Szolc-Rogoziński. Urodzony w Kaliszu w 1861 r. organizator pierwszej polskiej wyprawy do Afryki, badacz Kamerunu i członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego ma swoją ławeczkę tuż nad Prosną obok Kamiennego Mostu. 


      Mimo młodego wieku udało mu się w wieku 21 lat  po wielu przeciwnościach zorganizować wyprawę do Kamerunu, właściwie odkrywczą, gdyż teren ten nie był dotąd dobrze poznany. Efektem wyprawy było m.in. zdobycie najwyższego szczytu, do dziś czynnego wulkanu Kamerunu, dokładne zbadanie biegu rzeki Mungo i odkrycie Jeziora Słoniowego. 
       Szolc-Rogoziński szczególnie mocno podkreślał swoją polskość, dlatego spolszczył niemieckie nazwisko Scholtz i dodał do niego nazwisko matki - Rogoziński. Przed stacją badawczą i bazą wypadową wyprawy na wyspie Mandoleth u wybrzeży Kamerunu powiewała flaga z warszawską Syrenką. Był poliglotą, a w Kamerunie nauczył się jeszcze kilku miejscowych dialektów.  Podróżował także do Egiptu, planował zorganizować kolejną wyprawę, lecz plany przerwała tragiczna śmierć w wypadku pod kołami omnibusu w Paryżu. 
       Kalisz chwali się także Fryderykiem Chopinem, który przebywał tu sześciokrotnie, o czym na kamienicy na rogu ul. Zamkowej informuje tablica w kształcie fortepianu z popiersiem kompozytora.  Wspomniany na tablicy taniec Chopina z panną  Pauliną Nieszkowską miał miejsce podczas balu 7 listopada1829 r.  Kompozytor wspomina swój pobyt w liście do  Tytusa Wojciechowskiego, pisząc: "musiałem mazura tańczyć".  Ostatni raz Chopin przebywał w  Kaliszu w drodze na emigrację w listopadzie1830 r. 

       No ale rzekło się w nagłówku o Kaliszu kosmicznym. Ma to związek z hotelem, w którym się zatrzymałam. Nazywał się E.T. Zgodnie z nazwą na klombie przed wejściem stoi stworek znany z filmu "E.T.", a obok głaz z odciskiem dłoni pewnej kosmitki. Kamień znalazł się ponoć na  polu pewnego 97-letniego rolnika. Kiedy pojechano kamień od niego odkupić, rolnik zniknął bez śladu. I takie to kosmiczne parantele zadomowiły się w Kaliszu. 
      Mnie jednak zainteresował przylegający do hotelu Park Rodziny Wiłkomirskich. Nazwisko szacowne i znane w historii polskiej muzyki. Słynne Trio Wiłkomirskich (rodzeństwo Kazimierz, Michał i Maria), powstałe w 1913 r. w Moskwie, wraz z założycielem zespołu i ojcem rodzeństwa Alfredem dało w Kaliszu cykl dziesięciu koncertów w sezonie 1921/22 oraz na dziesięciolecie powstania tria. Z czasem z powodów zdrowotnych z występów rezygnuje Michał, a do zespołu dołącza najmłodsza z rodzeństwa Wanda, urodzona już w wolnej Polsce w Warszawie w 1929 r.  Wanda Wiłkomirska (zm. w 2018 r.), grająca na Guarneriusie z 1743 r. zostanie  jedną z najsłynniejszych skrzypaczek XX wieku. Park został nazwany ich imieniem i akcentem muzycznym tego dnia, w którym w świeżości poranka obchodziłam jego ścieżki, były radosne rechoty żabek w stawie i śpiew ptaków. 

Wanda Wiłkomirska o tym, co to znaczy być melomanem

poniedziałek, 16 maja 2022

Kalisz literaturą i sztuką stoi

       Najlepiej zacząć poetycko: od wiersza "Rodzinnemu miastu" Adama Asnyka. Wiersz wydobywa się z "gadającej" ławeczki usytuowanej w pobliżu pomnika poety. Rzeźbiarz Jerzy Mieczysław Jarnuszkiewicz herbu Lubicz zaprojektował pomnik dosyć surowy w kształcie, postać siedzącego poety sprawia wrażenie wyciosanej w drewnie. 

Pomniki Jarnuszkiewicza w ogóle nie są gładkie, co można zobaczyć także w innych miastach w Polsce, np. w Warszawie jego dziełem jest pomnik Małego Powstańca, a w Lublinie "Homagium" - pomnik Jana Pawła II i Stefana Wyszyńskiego w symbolicznej scenie znanej z inauguracji pontyfikatu polskiego papieża. 

       Autor sonetów "Nad głębiami" w Kaliszu czuje się jak u siebie, tutaj bowiem urodził się w 1838 roku i tutaj - w kościele, obecnie katedrze św. Mikołaja został ochrzczony, czego pamiątką jest tablica umieszczona zaraz przy wejściu do nawy głównej.  Tutaj także debiutował w 1870 r. właśnie wierszem "Rodzinnemu miastu" w czasopiśmie "Kaliszanin".  

        Co ciekawe, w tym samym piśmie i w tym samym 1870 r. debiutowała Maria Konopnicka wierszem "Zimowy poranek" i także  ona ma w katedrze swoją tablicę upamiętniającą ślub zawarty 10 września 1862 r. z Jarosławem Konopnickim, z którym miała ośmioro dzieci, z których dwóch synów zmarło zaraz po urodzeniu. Mimo że późniejsza autorka "Roty" urodziła się w Suwałkach, rodzina Wasiłowskich zamieszkała w Kaliszu, gdy Maria miała siedem lat. Tutaj urodziła się jej najmłodsza siostra Celina (Maria jako najstarsze dziecko państwa Wasiłowskich miała pięcioro rodzeństwa: brata i cztery siostry, z których jedna zmarła zaraz po urodzeniu jeszcze w Suwałkach), tutaj też zmarła i została pochowana jej matka. Kaliszowi poetka poświęciła kilka utworów, m.in. "Kaliszowi" i "Memu miastu". Sejm Polski ogłosił rok 2022 także Rokiem Marii Konopnickiej w 180. rocznicę jej urodzin. Odwiedziny w mieście, w którym spędziła kilkanaście lat, to dobra okazja uczczenia rocznicy. 

      Niestety, nie odkryłam powodu umieszczenia w tejże katedrze tablicy poświęconej Józefowi Ignacemu Kraszewskiemu, autorowi "największej  całym świecie twórczości".  W każdym razie tablica pięknie złoconymi literami głosi pamięć "wiecznie żywą w sercu narodu" autora "Starej baśni" i kilkuset innych powieści.  Dopełnieniem zaś literackich spacerów, zwłaszcza pod wieczór, jest fontanna "Noce i dnie".  Tak, tak, te "Noce i dnie", wszak Kaliniec to Kalisz, a jedna z ulic miasta, na osiedlu Kaliniec zresztą,  nosi miano Serbinowska. Najpierw Kalisz za swój portret w powieści na Marię Dąbrowską się obraził. Po latach, gdy pisarka wprost i z uczuciem wyznała: "Jestem dzieckiem ziemi kaliskiej.  Z jej okolic i samego Kalisza czerpałam Natchnienie do moich książek: "Uśmiech dzieciństwa",  "Ludzie stamtąd" oraz "Noce i dnie". Ta ziemia ukształtowała moje poczucie artystyczne, styl i język całej mojej twórczości", Kalisz uznał, że zasługuje na to, by przyznać pisarce tytuł honorowej obywatelki. 

        Na koniec obecnego odcinka kaliskich peregrynacji Pomnik Książki. Swego czasu pisałam o pomniku książki w Japonii, tymczasem nie wiedziałam, że i u nas taki istnieje. Został odsłonięty w 1978 r. jako upamiętnienie zatopienia przez Niemców tysięcy książek z kaliskich bibliotek. 


Ciąg dalszy może nastąpi....

sobota, 7 maja 2022

Dzień dobry, Panie P.

         Napisał tę powieść mając dwadzieścia lat. Ale gdy ktoś urodził się pod Berlinem, wychowywał w Moskwie, do polskiej szkoły chodził w Charbinie (dzisiaj: Harbin w Chinach), studiował jednocześnie anglistykę, polonistykę i orientalistykę, można przewidywać, że jest osobowością nieprzeciętną. Sam poliglota lekka ręką wyposaża swoich bohaterów w znajomość kilku języków: Mówię zaś mniej więcej jednakowo po francusku, angielsku i niemiecku, no i znam kilkaset wyrazów szwedzkich, a także trochę chińszczyzny - zdradza bohater, który niespodziewanie zostaje wplątany w aferę szpiegowską. Jego przyjaciel skromnie dorzuca znajomość polskiego: cztery lata mieszkałem, dzieckiem będąc, w Warszawie. Zupełnie na odwrót niż sam autor powieści: nie mieszkając w Polsce, sam, jako dziecko,  nauczył się języka polskiego na emigracji, gdzieś pomiędzy Moskwą, Ufą,  Omskiem, Charbinem i Władywostokiem.  

        Pierwsza powieść Teodora Parnickiego wprowadza w świat polityki międzynarodowej i rosyjsko-japońskiej szpiegowskiej afery. Na dodatek część akcji rozgrywa się w Chinach targanych, podobnie jak Rosja, rewolucyjnymi wstrząsami i wojną domową. Jest tu i wszechwładne GPU, i wątki romansowe, pościgi i bitwy, operowe wzruszenia muzyką Wagnera i podróże Koleją Wschodniochińską, cudowne ocalenia i tragiczne dzieje tych, którzy w ścieraniu się interesów wielkich imperiów, sami tracą życie zmiażdżeni kołami bezdusznej historii. Jeszcze narracja jest całkiem tradycyjna, jeszcze bohaterowie nie dyskutują o Autorze, jak dzieje się to w późniejszych powieściach Parnickiego. Ale już tutaj, w utworze dwudziestoletniego pisarza pojawia się specyficzna formuła dialogów, których dramatyzm okraszony zostaje absurdalnymi manierami jego uczestników. 

 - Panie pułkowniku! Czy pan zdaje sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką bierze na siebie...? Znamy wszyscy brzmienie rozkazu  marszałka Czang-Tsun-Czanga: pod żadnym warunkiem nie cofać się za Chuan-Che!

- Kapitanie Lang-Tse-Żuj! Matka twoja była zaiste mądrą kobietą, a ojciec rozsądnym człowiekiem... Rada twoje jest dla mnie źródłem niewysłowionego szczęścia. Ale powiedz sam, kapitanie, czy wierzysz, że potrafimy z trzema tysiącami strudzonego żołnierza stawiać opór pięć razy liczniejszym południowcom... 

- Wiem, że nie potrafimy, ale zmuszony jestem stwierdzić, że odwaga twoja, panie pułkowniku, aczkolwiek równie wielka jak twój rozum, w tym wypadku ulega zaciemnieniu...

- Panie Lang-Tse-Żuj! Zapomina pan, że nie siedzimy schyleni nad miseczką wonnej herbaty, ale jesteśmy na wojnie...

Kapitan skrzyżował ręce na piersiach i skłonił si pokornie.

- Cóż znaczy moja rada wobec twej władzy, panie pułkowniku... Pyłek i nic...

      Chociaż scena była dramatyczna, nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, czytając.  Za to właśnie uwielbiam pana P. I nawet ta pierwsza powieść, jeszcze nie tak wyrafinowana jak późniejsze, daje przedsmak cudownych językowych konstrukcji, którymi z taką łatwością si posługiwał. 

       Nowe wydanie Noir sur Blanc ma jeszcze jedną ogromną zaletę. Na końcu książki zamieszczone zostały autentyczne zdjęcia z epoki, ulice Charbina, rzeka Sungari, nad którą leży miasto, Dalny i Szanghaj, gdzie równie rozgrywają się niektóre wydarzenia, kolej Wschodniochińska z mapą trasy i plan miasta Charbin. Dodatek ten zatytułowano "Świat Trzech minut po trzeciej" i poniekąd jest właściwy. Patrzę jednak na ulice Charbina i wyobrażam sobie, że chodził nimi wówczas młody Teodor Parnicki, uczeń polskiego Gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza, w którym jako nastolatek nauczył się języka polskiego. I wtedy właśnie, mając lat 15, postanowił, że zostanie polskim pisarzem.

Teodor Parnicki, Trzy minuty po trzeciej. Noir sur Blanc. 2015

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...