poniedziałek, 28 grudnia 2020

Granica Matecznika

Znalazłam, znalazłam granicę Matecznika, 

Która wstrzymuje kroki i grozą przenika.

Pomiędzy zielonymi pagórami  grzbiety

Wiedźmy pochowane w błotach, nagie szkielety

Drzew w oparach siarki, pnie omszałe na straży

Tajemnicy: dalej wejść nikt się nie odważy!







sobota, 26 grudnia 2020

Spacerownia puszczańska

      Dzień w sam raz na dalekie wędrówki. Jedna ze starodawnych wróżb ludowych głosi, że jak człowiek spędzi dzień Bożego Narodzenia, tak ułoży się cały przyszły rok. Dlatego nie wolno spać, bo oznaczałoby to, że prześpi się być może to, co miałoby nas spotkać dobrego. Inne wyjaśnienie, bliższe ludowym wyobrażeniom, ostrzega, że jak prześpimy właściwy czas, zarosną nam grządki. To akurat prawda, natura jest bezlitosna, przegapienie terminu, nieważne z jakiego powodu, mści się okrutnie. Tymczasem mamy zimę i od grządek można odetchnąć, więc czas dobry na zwiedzanie dzikich ostępów. 


Wygląda dosyć tajemniczo, ale i zachęcająco. 


Takie zielone skarpetki na pniach drzew


                                                    I niemal zielone kombinezony na odnóżach 

Tajemnicze istoty "korzenne" 

Takie cudne "czapeczki" rozsiadły się tu i ówdzie

Przepiękna brzezina! Aż chce się zabłądzić. 


Leśny drogowskaz, tu przebiega skrzyżowanie leśnych dróżek


Przejścia do Matecznika pilnuje "szlaban". Tu skończyła się moja wędrówka

wtorek, 22 grudnia 2020

O tym, jak wspieram polską gospodarkę

     Czy też po prostu gospodarkę lokalną. Rządowe tarcze niech sobie będą, ale co ja zrobię, gdy splajtuje niemal ostatni szewc i kaletnik w moim mieście?!Zwłaszcza gdy tym szewcem jest kobieta?! Nie można do tego dopuścić. Wygrzebałam torbę podróżną, którą od dawna zamierzałam oddać do naprawy i zaniosłam. Pani kaletnik ma co robić, podziękowała za dostawę pracy i po nowym roku będę miała torbę jak nową. 

     Dlaczego co roku muszę się tłumaczyć, że nie robię wigilijnych potraw (innych też nie robię zresztą), bo nie lubię stać przy kuchni i nie muszę jeść ani dwunastu, ani określonych obyczajowym uzusem? W tym roku jednak mam wymówkę: nie robię, bo ratuję lokalny rynek żywnościowy. W pierogarni na wynos kupuję w porze obiadowej pierogi jeszcze ciepłe, w rybnym gotowe sałatki na wagę poporcjowane według potrzeb, w piekarni chleb domowy lub z ziarnami zbóż, a jak mnie naleci, to i słodkości jakieś. W innej piekarni mam upatrzony zawsze jeden zakup - regionalny przysmak: pieróg jaglany na słodko z rodzynkami. Pychota! Poza tym kawa. Kawa tylko z lokalnej palarni, herbata z lokalnej herbaciarni - nawet autorskie mieszanki mają. 

        Nie ma bożonarodzeniowych jarmarków, nie ma stoisk, na których przed świętami cieszyły oczy choinkowe ozdoby i inspirujące prezenty. Co roku bywałam na kilku takich jarmarkach, a dziś?... Wiadomo, posucha!  Czasami jednak przydaje się Internet. Wyśledziłam w dwa weekendy bożonarodzeniowy kiermasz w Lublinie w pewnej pracowni rękodzieła. Lokalik niewielki, dwa skromne pomieszczenia. Dlatego artyści amatorzy mogli tam zostawić soje wyroby niejako w komis, a organizatorzy sprzedawali je podczas dwóch sobót i niedziel. I co z tego, że mam do Lublina kawał drogi? Nieważne, jadę, bo nie mam prezentów, a chińszczyzny w supermarketach kupować nie będę. No i przytargałam całą torbę. Wyroby ze sznurka, ręcznie odlewana ceramika, ozdoby z filcu, zapachowe mydełka z ziołami, niepowtarzalne ręcznie robione kartki świąteczne... Miałam ochotę na więcej, ale coś dla innych trzeba  zostawić, a za mną ustawiła się kolejka chętnych. Nie tylko ja  wspieram lokalny rynek. 


Dzisiaj jeszcze kupiłam kolorowy flamaster i tylko popodpisywać mi zostało. 

środa, 16 grudnia 2020

Piękny!

    


Zakwalifikowałam ten film do baletu - bo czy to nie piękny balet na czterech nogach? Totilas - koń, który w swojej dyscyplinie (ujeżdżanie) wygrał wszystko, co możliwe. Właśnie poinformowano, że nie żyje. Miał 20 lat. Najdroższy koń świata, za którego w szczycie sportowej kariery zapłacono 10 mln euro. 

piątek, 11 grudnia 2020

Pierwsza Polka na Dachu Świata

         Kontynuuję cykl o Polkach, które dotąd mało znane, zasłużyły się w historii kultury i odkryć na skalę znacznie przekraczającą granice naszego kraju. W pierwszym odcinku bohaterką była Regina Salomea Pilsztyn, której los i zainteresowania poprowadziły drogą medycznej kariery do stambulskiego haremu sułtana Mustafy III. Był to wiek XVII. Odcinek drugi poświęciłam hrabinie Ewie Dzieduszyckiej, która zafascynowana Indiami powędrowała aż do stóp Himalajów. Ale to młodsza o rok Jadwiga Toeplitz-Mrozowska (1880 - 1966) wspięła się jeszcze wyżej i położyła niezbywalne zasługi dla odkryć geograficznych w regionie pamirskich szczytów. 

      Od dzieciństwa chciała zostać aktorką i została nią, mimo braku formalnego aktorskiego wykształcenia, wzbudzając z jednej strony aplauz męskiej części widowni, a z drugiej zgorszenie odważnie kreowanymi bohaterkami kobiet wyzwolonych. Pierwszy mąż Longin Poray-Wybranowski zarzuci jej, że w życiu również gra postać teatralną - wyzwoloną i demoniczną Lulu ze sztuki Wedekinda "Demon ziemi".  Rozstanie tej pary było kwestią czasu. Jadwiga Mrozowska na początku XX wieku zasłynęła jednak kreacjami w teatrach lwowskich i krakowskich, grając w sztukach Fredry, Szekspira, Wyspiańskiego, Słowackiego, Przybyszewskiego czy Zygmunta Krasińskiego. Tadeusz Boy Żeleński pisał o niej erotyki, a ona wykreowała na scenie postać specjalnie dla niej napisaną Markizę. Miała też ambicje operowe. W 1910 r. wyjechała na stałe do Włoch, by podjąć studia śpiewacze jako sopran liryczny. Występowała w prowincjonalnych teatrach operowych. Ani scena teatralna, ani operowa nie stały się ostatecznym celem jej światowych sukcesów.

      W 1918 roku we Włoszech poślubiła milionera Józefa Toeplitza, dzięki któremu mogła bez przeszkód realizować swoją największą pasję - podróże. Bynajmniej nie były to podróże w stylu dzisiejszych instagramowych przechwałek przed oczami znajomych. Jadwiga Mrozowska wyruszyła na szlaki dotąd nieznane i niezbadane. Podróżuje przez Indie, Cejlon, Birmę, Azję Mniejszą, dolinę Eufratu i Tygrysu oraz Persję. Jej wyprawy stają się coraz bardziej profesjonalne i naukowe. Szuka sposobów na dotarcie tam, gdzie nie wpuszczają obcokrajowców. Na przykład żeby dostać się do światyni boga Śiwy w Maduraju, zakłada sari i przebiera się za Hinduskę. W przerwach między podróżami wygłasza odczyty, sprawozdania i relacje, pisze książkę "Visioni Orientali". Zostaje przyjęta do Włoskiego Kólewskiego Towarzystwa Geograficznego.  

        W 1925 roku poznaje Rabindranatha Tagore, którego gości w swoim mediolańskim salonie. Indyjski noblista objeżdża Europę w wielkim tournee wzbudzając zainteresowanie kulturą Wschodu. Zbliża się rok największego przedsięwzięcia, jakim była prawdziwie badawcza wyprawa na Pamir. Tak też zostanie zatytułowana relacja: "Moja wyprawa na Pamiry w roku 1929".  Jadwiga Mrozowska wykonała podczas niej mapy nieznanych terenów, odkryła nieznane zakątki, przełęcze, doliny, wyjaśniła przyczynę wysychania jeziora Zorkul, wytyczyła nowe szlaki, którymi dotąd nie przeszła ludzka stopa. Jej imieniem nazwano przełęcz na wyskości 4200 metrów n.p.m.. Włoskie Towarzystwo Geograficzne nagrodziło ją złotym medalem, który po raz pierwszy został przyznany kobiecie. W polskim czasopiśmie "Wszechświat" z 1931 r. ukazał się artykuł omawiający odkrycia geograficzne dokonane przez ekspedycję pod kierownictwem Polki. 

      Całe swoje bogate życie Jadwiga Mrozowska opisała w autobiograficznej książce "Słoneczne życie", gdzie znajdują się wspomnienia z szeregu innych wypraw, np. do Afryki Północnej oraz opis drogi życiowej, która zaprowadziła ją do atlasu geograficznego. 

      Jadwiga Mrozowska-Toeplitz po wojnie zajęła się ogrodnictwem. Uprawia owoce, które zdobywają nagrody na targach sadowniczych. Znajduje spełnienie w codziennym kontakcie ze światem roślin. Notka ta nie pretenduje do całościowego przedstawienia jej osobowości, bowiem różnorodność jej osiagnięć znacznie przekracza skromne ramy blogowych wpisów.  

Wybrana bibliografia:     

Karolina Dzimira-Zarzycka: Jadwiga Toeplitz-Mrozowska - na dachu świata, culture.pl  https://culture.pl/pl/artykul/jadwiga-toeplitz-mrozowska-na-dachu-swiata

Karolina Dzimira-Zarzycka: Na czele włoskiej ekspedycji. Najtrudniejsza wyprawa Jadwigi Toeplitz-Mrozowskiej, Historia: Poszukaj. Portal eukacyjny    https://www.historiaposzukaj.pl/wiedza,osoby,554,osoba_jadwiga_toeplitz_-_mrozowska.html 

Łucja Iwanczewska: Jadwiga Mrozowska-Toeplitz. Pozostać sobą..., Krakowski Szlak Kobiet. Przewodniczka po Krakowie emancypantek, pod red. Ewy Furgał, Fundacja Przestrzeń Kobiet, Kraków 2009, str. 58 - 64.

Paweł Ordyński: Pierwsza włoska wyprawa na Pamiry, "Wszechświat. Pismo Przyrodnicze", maj-czerwiec 1931, nr 5 -6, str. 137 - 142.    https://bcpw.bg.pw.edu.pl/dlibra/publication/2090/edition/2105/content?&meta-lang=pl

Jadwiga Mrozowska, Encyklopedia Teatru Polskiego,     http://www.encyklopediateatru.pl/osoby/39483/jadwiga-mrozowska

Niesamowita kobieta - aktorka i podróżniczka,    https://polonia.edu.pl/niesamowita_kobieta/

Ula Ryciak: Poławiaczki pereł. Pierwsze Polki na krańcach świata, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020.


sobota, 5 grudnia 2020

Pismo

 - To - wyjaśnił książę z nadzwyczajną radością i ożywieniem - własnoręczny podpis igumena Pafnutija według odbitki z czternastego wieku. Wszyscy nasi dawni igumeni i metropolici pysznie się podpisywali; i z jakim nieraz wykwintem, z jaką starannością!  Potem napisałem tutaj innymi literami : jest to duże, okrągłe pismo francuskie z ubiegłego stulecia (niektóre litery nawet inaczej stawiano), pismo zwyczajne, pismo ulicznych przepisywaczy, zapożyczone z ich wzorów (miałem jeden) - przyzna pan, że nie jest ono bez zalet. Niech pan rzuci okiem na te okrągłe „d”, „a”. Nadałem francuski charakter pisma rosyjskim literom, co jest bardzo trudne, a wyszło nieźle. I jeszcze jedno piękne i oryginalne pismo, te słowa: „Gorliwością można wszystko przezwyciężyć.” To pismo rosyjskich pisarczyków albo, jeśli pan woli, wojskowych pisarczyków. Tak pisze się urzędowy papier do ważnej osobistości; pismo też okrągłe, znakomite czarne pismo; litery grubo pisane, ale z nadzwyczajnym smakiem. Kaligraf nie pozwoliłby sobie na te zakrętasy albo, ściślej mówiąc, próby zakrętasów, o, tych niedokończonych ogonków - widzi pan - ale w ogólności, niech pan spojrzy, to doprawdy ma charakter, wyziera stąd cała dusza pisarza wojskowego: i rozmachnąć by się chciało, i talent się domaga uzewnętrznienia, ale wojskowy kołnierz ciasno zapięty na haftkę, więc dyscyplina odbija się na kształcie liter; śliczna rzecz! Niedawno właśnie uderzył mnie taki jeden wzorek, znalazłem go przypadkiem, i to gdzie? - w Szwajcarii! A to znów proste, zwyczajne, najczystsze pismo angielskie: dalej już wykwint iść nie może, wszystko tu jest urocze, każda literka to istny paciorek, perła; wszystko idealnie wykończone. A tu ma pan odmianę znowu francuską; zapożyczyłem ją od pewnego francuskiego komiwojażera: to samo angielskie pismo, ale czarna linia odrobinkę czarniejsza i grubsza niż w angielskim, no i - proporcja światła naruszona. Niech się pan przyjrzy: owal zmieniony, troszkę okrąglejszy, i w dodatku - pełno zakrętasów, a zakrętasy to najniebezpieczniejsza rzecz! Zakrętas wymaga niezwykłego smaku; jeśli jednak uda się, jeśli nie naruszono proporcji, to pismo takie jest czymś niezrównanym, tak dalece, że można się w nim zakochać. 

(Dostojewski, Idiota)

        I gdzie dzisiaj szukać "duszy pisarza" i "pereł", skoro powszechnie pisze się jednakowo na klawiaturze bez "niezwykłego smaku zakrętasów"? 

sobota, 21 listopada 2020

Wirtualne ścieżki

      Co roku podczas akcji "Darmowy listopad w rezydencjach królewskich"  korzystałam z okazji zobaczenia czegoś nowego. W tym roku wydarzenie zostało przeniesione do sieci. Ma to swoje zalety: audycje i filmy można oglądać w dowolnej porze, dopasowując do swojego trybu życia, no i nie trzeba nigdzie ruszać się z domu. Pamiętam, że kilka lat temu na wejście do Pałacu w Łazienkach czekałam w sporej kolejce. W tym roku ośrodki biorące udział w akcji można zwiedzać wirtualnie, można słuchać wykładów i duskusji, obejrzeć filmy. 

    Wczoraj odbyła się debata historyków "Rezydencje królewskie. Oficjalne i letnie". Do powszechnie kojarzonych rezydencji, jakimi są Wawel, Zamek Królewski raz Łazienki Królewskie w Warszawie, dołączyły do akcji Muzeum Zamkowe w Malborku i Zamek Królewski w Sandomierzu. Wzrastająca od czasów Łokietka i Kazimierza Wielkiego rola Wawelu jako królewskiej rezydencji jest dość dobrze udkokumentowana, podobnie jak przeniesienie w 1619 roku przez Zygmunta III Wazę centrum królewskiej administracji do Warszawy i Zamku Królewskiego na wiślanej skarpie. Profesor Fałkowski przypomniał między innymi akt detronizacji cara Mikołaja ogłoszony właśnie z okien warszawskiego Zamku oraz mobilizację całego społeczeństwa w powojenny projekt odbudowy. Łazienki Królewskie zaś obok swojego niewątpliwego uroku architektonicznego i roli, jaką odegrały w rozwoju polskiej kultury, szczycą się przede wszystkim prawie osiemdziesięciohektarowym parkiem z dziesięcioma tysiącami drzew. 

    Zaiekawiła mnie królewskość dwóch pozostałych zamków. Malbork był rezydencją królewską przez 315 lat, o czym rzadko się pamięta. W Pałacu Wielkich Mistrzów zatrzymywali się polscy królowie przejazdem, na dłuższy pobyt lub podczas wypraw wojennych. Przejazdem bywał Zygmunt III Waza, Stefan batory zaś przez kilka miesięcy prowadząc akcję wojenną na Pomorzu stąd prowadził wszystkie sprawy państwowe i administracyjne. Dr Janusz Trupinda zauważył, że właśnie ten okres królewski Malborka jest znacznie słabiej zbadany niż wcześniejszy krzyżacki. Czeka więc na swoich historyków.

    Dziwić może w tym gronie obecność Sandomierza, ale przecież była to stolica samodzielnego Księstwa Sandomierskiego, skąd kilku Piastów sięgało po dzielnicę senioralną z Krakowem i Wawelem.  Już Mieszko I zarządził wzniesienie tutaj "miasta na siedmiu wzgórzach", a Gall Anonim zaliczył je do jednego z ośrodków książęcej władzy. Pierwotny zamek odbudował jako murowany nie tot inny, tylko Kazimierz Wielki, a Jagiełło bywał tutaj przeszło siedemdziesiąt razy.  W sandomierskiej rezydencji w 1478 r. urodziła się córka Kazimierza Jagiellończyka Barbara. W 1910 r. znaleziono tutaj koronę podróżną należącą prawdopodobnie do Kazimierza Wielkiego, której oryginał obecnie znajduje się w Katedrze Wawelskiej, ale Muzeum Okręgowe w Sandomierzu przechowuje jej wierną kopię. 

     W czasie zaborów i po wojnie aż do 1959 roku w sandomierskim zamku królewskim znajdowało się wzięzienie, które mogło pomieścić nawet 1300 więźniów. Było to miejsce kaźni osób represjonowanych przez komunistyczne władze. Według niepotwierdzonej legendy o zlikwidowanie więzienia apelował Jarosław Iwaszkiewicz, któremu Sandomierz był bardzo bliski.  "Czerwone tarcze" są pięknym literackim portretem księcia Henryka Sandomierskiego i samego miasta. Krótki filmik przygotowany przez Muzeum prezentuje wystawę "Ciemne ścieżki" poświęconą właśnie Iwaszkiewiczowi i jego związkom z Sandomierzem. Zdjęcia ukazują pisarza wypoczywającego na wzgórzu Salve Regina, kupującego glininany garnek na targu lub opartego o fasadę Kościoła Świętego Jakuba. Rękopisy, listy, przedmioty, fotele... to, co tworzy klimat i odtwarza życie codzienne pisarza. I tak oto od spraw królewkich przeszłam do literatury, a przede mną jeszcze wiele nieobejrzanych w ramach "darmowego listopada" programów prosto z królewskich rezydencji. Trzeba się spieszyć, bo do końca miesiąca niewiele dni zostało. 

niedziela, 15 listopada 2020

Listopad w kolorach

 


na żółto 


 na niebiesko 

ogniście

na pomarańczowo

na czerwono

na biało

krwiście

zatrzymany w locie

ostatni zbiór zanim zlecą się kwiczoły

niedziela, 8 listopada 2020

Dwa proroctwa, czyli o trafności spostrzeżeń

     Nie są to może główne myśli czytanych obecnie przeze mnie tekstów, ale czasami na marginesie wiodącego tematu pojawiają się zdania, które z perspektywy czasu okazują swoją istotną wagę. O tematach głównych będzie jeszcze mowa. Tymczasem zaś dwa cytaty.

1. "Od dawna już prasa utraciła ambicję informowania, kontentując się dostarczaniem czytelnikowi rozrywki dla osłodzenia nieuniknionej w gazecie codziennej sieczki wiadomości oficjalnych" 

Jerzy Stempowski, tekst napisany 70 lat temu

(UWAGA! Zamiast słów: "prasa", "czytelnikowi", " w gazecie" proszę wstawić: "publikatory/ mass media", "odbiorcy" i "w telewizji/ w internecie")

2. "Gdyby Europejczycy zajmowali się jak my wypasaniem kóz i nie mieli innych kłopotów, mogliby być może patrzeć pogodnie w przyszłość. Administracja tak wielkich bogactw i złożonych przedsiębiorstw wymaga jednak pewnej inteligencji, której tu nigdzie nie mogę się dopatrzeć. Dlatego myślę, że Europa stoi na progu bezprzykładnej katastrofy i że wszyscy zginiecie marnie, niesławnie jak zwierzęta idące pokornie pod nóż" 

Mahmud Tarzy, teść emira Afganistanu, rok 1923



poniedziałek, 2 listopada 2020

Pozwól mi płakać.... tańczy Oscar Chacon

Lascia ch`io pianga

Mia cruda sorte,

E che sospiri

La libertà.

Il duolo infranga

Queste ritorte,

De miei martiri

Sol per pietà.

( da capo)

       Händel trzykrotnie wykorzystał ten sam motyw muzyczny w trzech różnych utworach. Jak to było wówczas w zwyczaju, przenosił muzykę zmieniając tekst. Trzecia wersja ze słowami "Lascia ch`io pianga" (Pozwól mi płakać...) zapewniła nieśmiertelną sławę operze "Rinaldo", w której arię śpiewa uwięziona Almirena. Słuchałam tej arii w wielu wykonaniach, koncertowych i w pełnej operowej obsadzie, śpiewaną przez żeńskie soprany i męskich kontratenorów. Ale nie WIDZIAŁAM wersji baletowej. A jest, tańczy nie kto inny, tylko mój ostatnio odkryty ulubieniec - Oscar Chacon.  Zatańczyć płacz, żal i cierpienie.. Zatańczyć tęskontę za wolnością... Nie myślałam, że aria może być tańcem. Nie, wróć, odwrotnie: że taniec może być arią. Zadziwiające, że choreografia, w zasadzie podporządkowana muzyce, bo taniec to przełożenie muzyki na ruch, tutaj musi też współgrać ze słowami, z treścią, z przejmującym tekstem. Które gesty są muzyczne, a które słowne? Rytmika nóg to muzyka, a ramiona, dłonie to słowa?  Podziwiam precyzję ruchu, harmonię ciała, gestu. W kilku momentach absolutnie perfekcyjne oddanie charakteru muzyki i treści. Zwłaszcza ręce, dłonie tancerza przekraczają świat widzialny, choć nie da się oczywiście odseparować ich od całości. To jest jak choreograficzna partytura. Muszę obejrzeć kilka razy.

Pozwól mi płakać nad moim okrutnym losem,

I tęsknić za wolnością.

Niech mój ból rozerwie kajdany

Mojego cierpienia, proszę tylko o litość.

Tekst jest taki krótki, lecz fragmenty powtarzane trzy razy wydają się dłuższe. Ostatni moment w nagraniu nie pochodzi z "Rinalda". Solówka do "Lascia ch`io pianga" jest bowiem częścią większej całości choreograficznej, "Suity barokowej" w choreografii Bejarta.  Treścią jest podróż (?) boahtera przez zaświaty. Faktycznie, taniec Chacona wydaje się  pogranicza świata realnego i imaginacji. Trochę przypomina zstąpienie Orfeusza do Hadesu. 

Ileż ja jeszcze rzeczy nie widziałam!... I się znajdują... Ile znajdzie się jeszcze, albo i nie...

czwartek, 29 października 2020

One były pierwsze - Polka, która jako pierwsza opisała kulturę Indii i Himalajów

      Polskie podróżniczki w Azji. Dla Jadwigi Toeplitz-Mrozowskiej, hrabiny Ewy Dzieduszyckiej, Marii Czaplickiej Europa była stanowczo za ciasna: "przejechałam już wzdłuż i wszerz Europę - kontynencik przyczepiony do Azji jak niemowlę do piersi matczytnej. Nie miałam  tutaj już niczego więcej do szukania!" - pisała pierwsza z wymienionych. Poprzedziła je w XVIII wieku Regina Salomea Pilsztynowa z domu Rusiecka, która została pierwszą Polką na oficjalnym stanowisku nadwornego lekarza sułtańskiego dworu i haremu w Stambule. Poświęciłam jej poprzedni wpis. 

     Czas na kolejną pionierką - hrabinę Ewę Dzieduszycką (1879 - 1963), która jako pierwsza Polka opisała swoje podróże przez Indie i Bengal Zachodni u stóp Himalajów. Jej książka "Indye i Himalaje: wrażenia z podóży" (Lwów 1912) jest ciekawym, bogatym reportażowym zapisem podróży po takich miejscach, jak między innymi: Mumbaj (późniejszy Bombaj), Dehli, Benares (obecnie Waranasi), Kolkata (Kalkuta), Dardżyling. Dzieduszycka wyjechała do Indii właściwie łapiąc okazję, gdyż jej mąż udawał się do Bombaju na  organizowaną tam sprzedaż koni z hodowli arabskich. 

       Hrabia Władysław Dzieduszycki, syn dyplomaty w parlamencie austro-węgierskim Wojciecha Dzieduszyckiego, miłośnik arabskich koni, osiadł z małżonką w rodzinnej posiadłości w Jezupolu. To tutaj młoda hrabina Ewa wzbudzała popłoch, gdy jako pierwsza kobieta w okolicy sprowadziła sobie rower i pędziła na nim przez wiejskie drogi. Jeszcze przed zamążpójściem dzięki opiece ciotecznej babki Anieli zwiedziła kawał Europy, była więc panną światową. Zapał podróżowania po zamążpójściu bynajmniej nie wygasa. Poznaje uroki zdobywania szczytów, jeździ w Karpaty, wędruje nad Czarny Staw Gąsienicowy, zdobywa Kozi Wierch, z czasem zostaje alpinistką i jako pierwsza kobieta wchodzi na Wielkiego Wenecjanina (3657m) w Alpach. Trzeba pamiętać, że kobiety w tamtym czasie wciąż chodzą w długich sukniach. Ewa Dzieduszycka do jazdy na rowerze i na wyprawy spina doły sukni agrafkami, żeby się nie plątały między nogami. Gdy już zasmakowała we wspinaczce, postanawia nauczyć się jeździć na nartach. Jej instruktorem jest nie byle kto, bo Mariusz Zaruski - założyciel Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Zaledwie po tygodniu nauki zjeżdża nocą znad Smreczyńskiego Stawu do Zakopanego. 

      Na mapie podróży hrabiny znalazło się jeszcze wiele krajów i regionów. Poza Indiami także Afryka Północna  z Egiptem, Palestyna, Grecja, Rumunia. Miasta takie jak Paryż, Wiedeń to tylko przystanki, miejsca zakupów i spektakli teatralnych, na które jeździ regularnie. Tymczasem zaś urodziła także troje dzieci: ma córkę i dwóch synów. Po wybuchu wojny w 1939 r. rodzina przeniosła się do Stanisławowa, a później do Lwowa, gdzie Władysław Dzieduszycki został aresztowany przez Rosjan i osadzony w słynnym więzieniu na Zamarstynowie. Ewa już nigdy go nie zobaczyła, podobno został przez Rosjan zamordowany. Wkrótce sama też doświadczyła więzienia, gdy po przeprowadzce do Krakowa w 1944r. aresztowano ją wraz z najmłodszym synem Wojciechem i synową i osadzono na Montelupich. Dzięki zabiegom znajomych i rodziny Ewę zwolniono, ale syn i synowa zostali zesłani do obozu Gross-Rosen.  

     Okres wojenny przeżyła więc hrabina Dzieduszycka  doświadczając cierpienia i straty. Na szczęście najmłodszy syn przeżył i  po wojnie zamieszkała z nim we Wrocławiu. Tam z  kolei angażuje się w odkrywanie Śląska, pisując reportaże, arykuły o urokach regionu, który wciąż przemierza na własnych nogach. Do końca nieposkromiona w swojej aktywności cieszyła się życiem. Dopiero gdy w podeszłym wieku złamała nogę w biodrze, rodzinie udało się ją namówić na spisanie wspomnień. Autobiograficzna książka pod tytułem "Podróżniczka" ukazała się dopiero w 2018 roku.


Bibliografia:

Mateusz Będkowski: Pierwsze Polki na krańcach świata. histmag.org [dostęp 27.10.2020]

Ewa Dzieduszycka. Archiwum ofiar terroru nazistowskiego i komunistycznego w Krakowie 1939 - 1956 [dostęp 27.10.2020] 

Ewa Dzieduszycka, "Podróżniczka" (wspomnienia kresowej arystokratki wyciągnięte z szuflady po pół wieku). Kresy zaklęte w książkach [dostęp 27.10.2020] 

Hrabina globtroterka. Historia Ewy Dzieduszyckiej. Audycja - Spotkania po zmroku/ Dwójka Polskiego Radia. 16.05.2018. [plik audio https://www.polskieradio24.pl/8/3869/Artykul/2121655,Dzieduszycka-byla-prekursorka-kobiecego-reportazu]

Hrabina Ewa Dzieduszycka. Zapalona globtroterka. "Podróżniczka". kultura. gazetaprawna.pl 08.02.2018 [dostęp 27.10.2020]

Niezwykły pamiętnik hrabiny Ewy Dzieduszyckiej. ksiazka.net.pl [dostęp 27.10.2020] 

Ula Ryciak: Poławiaczki pereł. Pierwsze Polki na krańcach świata. Wydawnictwo ZNAK. Kraków 2020.

Agata Świerzowska: "Indye i Himalaje: wrażenia z podróży". Kultura polska wobec zachodniej filozofii ezoterycznej w latach 1890 - 1939 [dostęp 27.10.2020] 


niedziela, 25 października 2020

One były pierwsze - polska lekarka w stambulskim haremie

     Polskie podróżniczki w Azji. Dla Jadwigi Toeplitz-Mrozowskiej, hrabiny Ewy Dzieduszyckiej, Marii Czaplickiej Europa była stanowczo za ciasna: "przejechałam już wzdłuż i wszerz Europę - kontynencik przyczepiony do Azji jak niemowlę do piersi matczytnej. Nie miałam  tutaj już niczego więcej do szukania!" - pisała pierwsza z wymienionych. Zacząć jednak wypada od pierwszej Polki, która została oficjalnie nadworną lekarką w sułtańskim haremie w Stambule. Co więcej, w ogóle nie miała medycznego wykształcenia, a jednak medycyna - zawód zarezerwowany dla mężczyzn -  stała się jej zawodem i oficjalnym źródłem utrzymania. 

     Regina Salomea Pilsztyn z domu Rusiecka (1718 - ok. 1763) urodziła się w okolicach Nowogródka. Z pierwszym mężem Jakubem Halpirem, za którego została wydana w wieku zaledwie czternastu lat, wyjechała do Stambułu, gdzie prowadził on praktykę lekarską, specjalizując się w chorobach oczu. Młoda żona pomagała mężowi w medycznej praktyce, przygotowywała mikstury, zdobywając praktykę leczniczą bez teoretycznych studiów medycznych. Jednakże miała pewną intuicję, która w połączeniu z ziołolecznictwem i zasadami wschodniej medycyny ludowej pozwalały jej osiągnąć  spektakularne sukcesy, dzięki którym zyskała uznanie i możliwość leczenia kobiet z haremu sułtana, a z czasem uzysykała także zgodę na leczenie mężczyzn. Postępy czyniła tak szybko, że już w wieku 17. lat tytułowała się doktorem medycyny. Czy ostatecznie mąż poczuł się zagrożony w swojej medycznej profesji, czy znudziła mu się młoda żona niezbyt zajęta typowymi obowiązkami domowymi, nie wiadomo, ale doszło do rozstania małżonków. Salomea podjęła wówczas podróż na Bałkany, gdzie nadal praktykowała medycynę na osmańskich dworach. Wkrótce jej mąż zmarł i zostawszy wdową musiała poważniej zając się lecznictwem w celu utrzymania siebie i córki Konstancję.

    Zyskując sławę jako lekarka, Regina Salomea otrzymywała często spore wynagrodzenie za uleczenie wysokich urzędników osmańskiego imperium. To pozwoliło jej wykupić kilku chrześcijańskich jeńców, których następnie "odsprzedawała" ich rodzinom. To znaczy rodziny te zwracały jej pieniądze, ale zapewne z zyskiem. W każdym razie jednego z owych jeńców rodzina nie wykupiła, pozostał on niejako w jej służbie, a nazywał się Józef Fortunat de Pilsztyn (Pichelstein) i został wktrótce jej drugim mężem. Małżonkowie po ślubie zamieszkali w Nieświeżu na dworze księcia Radziwiłła. Doczekali się dwóch synów, mąż jednak okazał się wyrachowanym utracjuszem i kobieciarzem, toteż małżonkowie się rozstali. 

       Tym razem to Regina podjęła decyzję o rozstaniu i przez pewien czas jeszcze praktykowała na ziemiach polskich, w Przemyślu, Wrocławiu, Lwowie i mniejszych miejscowościach. Poznała w tym czasie kolejnego adoratora, którego jednak nigdzie nie wymienia z nazwiska, określając w pamiętnikach pseudonimem Amorat. Romans okazał się pomyłką, ponieważ jej ukochany trwonił tylko majątek kobiety. Ostatecznie więc na dobre wyjechała w 1759 roku z powrotem do Stambułu, gdzie uzyskała stanowisko nadwornej lekarki na sułtańskim dworze i w sułtańskim haremie Mustafy III. Około 1760 roku napisała tam pamiętnik "Proceder podróży i życia mego awantur" wydany dopiero w 1957 roku. Ostateczne losy i data śmierci Reginy Salomei nie są znane, a jedynym źródłem wiedzy o jej losach jest właśnie pamiętnik.    


PS. Zamierzałam zrobić wpis o wszystkich czterech wymienionych kobietach, ale chyba  byłoby to za długie, więc ciąg dalszy w następnych odcinkach.,  

Bibliografia:

Joanna Lamparska: Od niej moglibyśmy uczyć się siły charakteru. Poznajcie losy polskiej podróżniczki, lekarki i awanturniczki. National Geographic Polska [dostęp 25.10.2020]

Michał Pluta: Osiemnastowieczne metody leczenia nieprofesjonalnego w pamiętniku Reginy Salomei z Rusieckich Pilsztynowej. Medycyna Nowożytna 2003 r. 10/1-2, str. 153-168. [pdf dostęp 25.10.2020]

Joanna Puchalska: Regina Salomea Pilsztynowa leczyła kobiety z haremu sułtana. Gazeta.pl. weekend [dostęp 25.10.2020]

Ula Ryciak: Poławiaczki pereł. Pierwsze Polki na krańcach świata. Wydawnictwo Znak. Kraków 2020.

piątek, 16 października 2020

Księgarnie żyją nocą

     Właśnie trwa Noc Księgarń. Powinno być raczej Noce Księgarń, ponieważ akcja rozpoczęła się 14. października wieczorem i zakończy jutro. 


      Przedsięwzięcie ma rozmach ogólnopolski, przyłączyło się wiele księgarń z różnych miejscowości. Planowane były spotkania z autorami, wywiady, nocne kiermasze. Sytuacja wymusiła zmiany, spotkania odbywają się online (właśnie na głównej stronie facebookowej słucham rozmowy z Wojciechem Drewniakiem, autorem książek historycznych, najnowsza to "I straszno, i śmieszno - PRL"), a księgarnie - nawet te stacjonarne - w czerwonych strefach stworzyły możliwość zamawiania książek przez internet ze specjalnym okolicznościowym rabatem. Ja już wieczorne - bo przecież kiermasze miały być po zmroku - zamówienie książek zrealizowałąm i będę czekała na przesyłkę: Heller, Dunbar, haiku Grochowiaka i... niespodzianka. Gdy już dostanę i przeczytam, na pewno o tym napiszę. 

     Odwiedziłam więc wirtualnie kilka księgarń, niektóre znam i zawsze zahaczam, gdy bywam: w Lublinie Między Słowami na Rybnej i Dosłowną w Centrum Kultury,  w Krakowie De Revolutionibus Books&Cafe. Poznałam też nowe, jak Kuferek w Jarosławiu czy Kontrabanda Literacka & Ceramiczny Lis w Przemyślu. Bardzo klimatyczne miejsca. Dużo ciekawych wydarzeń, postaci, autorów, których znam i czytałam (Dorota Masłowska), znam ze słyszenia, recenzji, ale nie czytałam (właśnie wspomniany wyżej Drewniak), nie znam i kompletnie nie kojarzę (Mateusz Pieniążek, poeta, prozaik - może wstyd nie znać?). 

     Słowem, trzy noce kompletnie zajęte. Rozdwoić się czy potroić człowiek nie potrafi, więc odsłuchuję niektóre wywiady i programy później.  A i przespać się trzeba, do pracy pójść, rzeczywistość ogarnąć, ale skoro mój bank sprezentował mi kawę, to jakoś daję radę. Z kawą to zupełnie inna hisotria, bo zadzwonił kurier, że paczkę dla mnie ma. Ja na to, że niczego nie zamawiałam, więc nie odbiorę i może to pomyłka. Sprawdziliśmy: adres się zgadzał, nazwisko też. Ale naprawdę niczego nie zamawiałam i płacić nie będę. On na to, że paczka darmowa jest. Dobrze, niech przyjeżdża, zobaczę, co to. Po paru minutach jest u drzwi. Paczka nieduża, nadawca mi nieznany, więc nadal nic nie kojarzę. Nie płacę? Nie. Nie podpisuję nic? Nie. Ok, sprawdzę, co za niespodzianka. Otwieram, a w środku srebrne prezentowe pudełko ze srebrną kokardką, a w nim paczuszka kawy ziarnistej. Od kogo? Nie ma karteczki... A jest! Z boku kartonik też srebrny - podziękowanie za dwudziestoletnią wierność posiadania konta w banku. Więc jak już przyjdą te książki, kolejne noce mam zaplanowane.

Dla zainteresowanych lista księgarń biorących udział w wydarzeniu


niedziela, 11 października 2020

Takie tam... pozbierane

      Ryszard Koziołek pisze o wszystkim. Od Sienkiewicza, Kraszewskiego, Malewskiej, Bieńczyka, po Boba Dylana. A po drodze Parnicki! O powieściach, których jeszcze nie przeczytałam, więc przeczytać muszę. Nie ma znaczenia, że w eseju o powieści historycznej fragment o Parnickim zajmuje zaledwie jeden akapit. Jest to najlepsza jego część: "U Parnickiego  nie wolno ufać czytanym słowom. Postacie kłamią, przeinaczają, ukrywają swoją tożsamość. Czytelnika nie wspomaga  żaden wiarygodny narrator. Obraz historii musimy zbudować sami". Skąd ja to znam?! 

     O, przepraszam, o Parnickim są jednak dwa akapity. Niewiele to zmienia, gdy obok znajdują się rozważania o "Trylogii" Sienkiewicza, "Drachu" Twardocha, "Księgach Jakubowych" Tokarczuk czy "Koronie śniegu i krwi"Cherezińskiej. Z nich wszystkich wybieram... wiadomo, kogo, chociaż nikt jeszcze tam mi nie zachwalał powieściopisarstwa Twardocha jak Koziołek właśnie (chociaż największe peany pisze o Bieńczyku). Mimo to nie zdecyduję się jeszcze do niego zajrzeć. Na razie cudze opinie w zupełności mi wystarczają. 

     Wierzę, wierzę na słowo, że to dobra proza, ale są lepsze rzeczy do przeczytania niż literacka próba zrozumienia śląskiej mentalności.  Na przykład proces myślowy szachisty, brydżysty, pokerzysty już niekoniecznie. Nie, nie chodzi mi o "Gracza" Dostojewskiego, a o szachowych arcymistrzów. Największy z nich, uznawany za fenomen współczesności, nie przegrawszy ani jednej partii od dwóch lat, dwóch miesięcy i dziesięciu dni właśnie został pokonany przez Polaka! Jan Krzysztof Duda pokonał Magnusa Carlsena w klasycznej partii szachów (w maju pokonał go też w partii błyskawicznej, ale to w klasycznych Carlsen był niekwestionowanym dominatorem od ponad dwóch lat, nie przegrawszy pod rząd aż 125 partii). To było wczoraj w turnieju Altibox Norway Chess w Stavanger. Carlsen jest Norwegiem, więc grał u siebie. Jest aktualnym mistrzem świata i liderem rankingu FIDE, który kończy się pod koniec roku walką o mistrzostwo. 

     Carlsen był drugim najmłodszym arcymistrzem w historii szachów - tytuł otrzymał w wieku czternastu lat. Był też najmłodszym liderem światowego rankingu. W 2010 roku uzyskał zwycięstwo w meczu przeciwko szachistom z całego świata (tak, tak, on jeden a naprzeciwko reszta świata). Tytuły mistrza świata w partii klasycznej zdobywa gdzieś od 2013 roku, trudno się doliczyć, tyle tego było. Słowem, komputer a nie człowiek. Obecnie trzydziestoletni Norweg jest więc najbardziej utytułowanym szachowym arcymistrzem. Nasz dwudziestodwuletni Jan Krzysztof Duda zajmuje 17. pozycję w światowym rankingu i ma ambicje na więcej. Jego aktualny bilans rozgrywek z Magnusem daje po temu nadzieję: dwa remisy i dwa zwycięstwa. 

     Wiem, wiem, od wczoraj wszystkie portale informacyjne mnożą sensacyjne tytuły z Igą Świątek. Wszędzie jej nazwisko wisi na pierwszym miejscu po kilkanaście razy: na czerowno i na zielono. O zwycięstwie szachowym też była informacja - jedna na stronie. A dzisiaj znikła. Trzeba sięgnąć do archiwum. 

piątek, 2 października 2020

Jeden taniec do miłości

Dopisek 5 października... 

No czytam, szukam i oglądam... 

On się nazywa Oscar Eduardo Chacon Ramirez - iście hiszpańska mieszanka imienno-nazwiskowa

Jest Kolumbijczykiem, to by pasowało, bo Kolumbia jest hiszpańskojęzyczna.    

_______________________________________________________________________________

 Zacznę od końca.

      Mamy trailer, ale chwilowo interesuje mnie fragment od 1:50 - pojawia sie równocześnie na scenie czterech panów: Masayoshi Onuki (czerwony), Julien Favreau (biały), Oscar Chacon (żółty) i Dan Tsukamoto (brązowy).  Wystąpili razem - jak słychać - w IX Symfonii Beethovena. Choreografię w 1964 roku stworzył dla swojego słynnego baletu Maurice Béjart. W 2014 została ona powtórzona w Japonii w wykonaniu Tokyo Ballet i Béjart Ballet Lausanne, którym towarzyszyła Israel Philharmonic Orchestra pod kierownictwem Zubina Mehty oraz Ritsuyukai Choir i soliści, gdyż przecież rzecz cała kończy się potężnym śpiewem. Ale ja nie o śpiewie dzisiaj... 

(po wyświetleniu obrazu, trzeba kliknąć na podkreślony napis Obejrzyj na You Tube)


     Do czterech części IX Symfonii Béjart ułożył wspaniałą choreografię oddającą różnice w charakterze muzyki, a zarazem spójną i niezwykle efektowną. W Allegro ma non troppo solistą był pierwszy z Japończyków, Dan Tsukamoto. Na początku wydawał mi się zbyt siłowy, ale szybko doceniłam jego technikę. W części drugiej, Allegro vivace, przede wszystkim uderza energia i radość bijąca z choreograficznych kombinacji. A przy tym lekkość i niemal beztroska atmosfera. Solista Masayoshi Onuki wydaje się chudzieńki jak trzcinka, ale to złudzenie. Jego ciało skrywa ogromną energię, siłę i fantastyczną technikę. Partnerująca mu solistka Katleen Thielhelm w początkowej części symetrycznie powtórzyła tę samą taneczną sekwencję. Odnosi się wrażenie, że oglądamy niemal lustrzane odbicie. Całość została pomyślana bardzo symetrycznie. Mój podziw rósł do samego końca tej części. 

Kawałeczek znalazłam


      I czegóż można spodziewać się dalej, skoro tutaj już wyczerpałam się całkowicie samym patrzeniem? Nie doceniłam Béjarta! W części trzeciej Adagio molte e cantabile stworzył tak piękną opowieść o spotkaniu, zauroczeniu i miłości, że .... dlaczego tego nie ma osobno na You Tube?! Tańczyli tutaj przepięknie weterani Béjart Ballet Lausanne: niesamowicie elegancka Elisabet Ros i niezwykle wszechstronny Julien Favreau.  Oboje tańczą od wielu lat, także razem w różnych realizacjach. Byli solistami w słynnym Boleru Ravela. Wyczuwa się w ich tańcu absolutnie doskonałe porozumienie. I może dlatego ta część była nie tylko piękna, ale i pełna wyczuwalnych emocji. Chciałabym tutaj zamieścić ją jako odrębny filmik, ale nie znalazłam. Jak znam Japończyków, na pewno gdzieś to umieścili, tylko nie potrafię znaleźć. 
      I część ostatnia, wieloczłonowa, z solistami śpiewakami i chórem. Jak wspomniałam, tym razem nie na śpiewie koncentrowała się moja uwaga, lecz na tym, jak muzykę symfoniczną i chóralną można "przetłumaczyć" na język baletu. Przyznaję, że nie było wiele takich momentów, o których mogłabym powiedzieć, że odstają, nie pasują czy zwyczajnie nudzą. Większość choreograficznych rozwiązań podobała  mi się, choć czasami były zaskakujące. Rozpoznawałam też autozapożyczenia Béjarta, który w sekwencji końcowej powtórzył pomysły z własnej choreografii Bolera. Tutaj jednak rola wiodąca, a w zasadzie zamykającą całą IX Symfonię i balet przypadła solistce Alannie Archibald
      Tymczasem... tymczasem zaczynał tę część Oscar Chacon. Jestem pod absolutnym wrażeniem, choć w pierwszej chwili byłam sceptyczna. Nie wiem, co sprawiło, że zmieniłam zdanie: perfekcja czy uśmiech. Chyba intuicja, ale o tym powiem na końcu wpisu. W każdym razie to on w części ostatniej skupiał wszystkie wątki symfonii i niejako przywołał solistów z poprzednich części. Dlatego na początku zamieściłam urywek nagrania zaczynający się od nich czterech. Niestety, znowu wystąpił problem ze znalezieniem fragmentu, w którym Oscar Chacon prezentowałby się w pełni tak, jak to wynika z całości dzieła. Kto oczywiście ma czas i cieprliwość, może obejrzeć całość - bagatela - ponad 80 minut. Dostępne TUTAJ. 
     Poszukiwania zaowocowały czymś innym. Chacon się oczywiście znalazł - w zabawnej wersji zakochanego żołnierza. A więc nie tylko jest świetnym tancerzem. Ma też poczucie humoru. Oczywiście to też jest choreografia Béjarta, ale trzeba umieć ją zatańczyć. 


     No więc teraz nie tylko go podziwiam, ale i mnie rozbawił. A ja uwielbiam ludzi z poczuciem humoru. Czegoś więcej o nim dowiedzieć się muszę. No i się dowiedziałam! Intuicja mnie nie zawiodła. Wiedziałam! Wiedziałam, że to będzie - już jest - kolejna moja miłość. Oscar Chacon tańczy bowiem - uwaga! uwaga! - Chopina!  Od wiosny tego roku, z przerwą z oczywistych powodów, więc teraz, wczoraj, przedwczoraj, we wrześniu, we Francji i w Anglii występował w choreografii do utworów Chopina (mazurków, nokturnów i walców), opowiadając tańcem historię miłości Chopina i George Sand. Partneruje mu Kateryna Shalkina. Całość nosi tytuł Opus d`Amour. No i jak go nie kochać? 

poniedziałek, 28 września 2020

Naprawdę ciemne głębokie średniowiecze?

      Koronny przykład ciemnego średniowiecza - płonące stosy. A już płonące na nich czarownice to woda na młyn współczesnych "wiedźm", czyli postępowych coachów (coachinek???) od uwalniającej jogi, wzmacniającego oddechu, satysfakcjonującego seksu, celebrowania jedzenia i mistycyzmu doskonałego porządku w mieszkaniu. Dosyć upraszczające rozumienie wiedźmowatości sprowadzone do instrukcji trenerek personalnych uważających się za spadkobierczynie potępianych i palonych na stosach czarownic jako ofiar patriarchalnego społeczeństwa i opresyjnej religii. Niestety, ku rozczarowaniu pań, żadnej z nich w średniowieczu by nie spalono. Tak jak nie spalono żadnej czarownicy w IX, X, XI, XII, a nawet XIII wieku. 

     W czasach głębokiego średniowiecza, pod panowaniem Karola Wielkiego prawo longobardzkie nie przewidywało żadnej kary dla kobiety pomawianej o czary chociażby z tego powodu, że autorzy chrześcijańscy głosili, że żadne czary nie istnieją. Nie dosyć na tym, otóż w konforntacji dwóch stron to oskarżyciel musiał się nieźle bronić, bo jeśli dowiedziono, że kłamie i po prostu rzuca pomówienia na niewinną kobietę, a tym samym na jej rodzinę, musiał ponieść za to surową karę. Ponadto wiara w istnienie czarów uznawana była za inspirację diabelską. Stąd też kościelono-państwowe prawo karolińskie w zasadzie samego oskarżającego o czarnoksięstwo uznawało za podejrzanego o pogaństwo. 

     Źródło bizantyjskie przypisywane Janowi Damasceńskiemu (VII/VIII w.) wyjaśniając znaczenie nazwy "striga/strija" (absolutnie nie mające nic wspólnego ze słowiańską strzygą) co prawda zawiera opisy takich czynności jak latanie na miotle, przenikanie ciałem lub tylko duchem do zamkniętych pomieszczeń i inne tajemnicze umiejętności "czarownic", ale zarazem autor owego dzieła stanowczo oświadcza, że są to bzdury, w które prawdziwemu chrześcijaninowi nie wolno wierzyć. Biskup Wormacji Burchard  (X/XI w.) zdecydowanie zaprzecza istnieniu inkubów i sukkubów - męskich i żeńskich demonów, z którymi mogliby ludzie współżyć seksualnie. Przekonania te uważa za niezgodne z nauką Kościoła i chrześcijańską wiarą.  W tym samym czasie na Węgrzech Stefan I Święty zwalczając pogańsko-szamańskie pozostałości jeszcze uwzględnia w prawie możliwość sądzenia kobiet oskarżanych o czary, ale jak ten sąd wygląda???? Oskarżona zostaje odesłana do księdza, a ten nakazuje pokutę i każe jej iść do domu. To wszystko. Żadnych tortur, żadnego palenia na stosie. Jednakże już kolejny władca Koloman definitywnie stwierdza, że czarownicy nie istnieją, są to tylko rojenia i wymysły prostych, nieuczonch i pogańskich umysłów, dlatego to nie rzekomi czarownicy i czarownice będą sądzeni, lecz ich oskarżyciele.

       I Synod w Ostrzyhomiu (1100 r) zarządza, że to oskarżyciel musi ponieść karę, jeśli nie udowodni swego oskarżenia o czary rzuconego na kogoś. Z kolei podobnie jak za Stefana rzekomy czarownik jako karę po prostu odprawia nakazaną pokutę. Znajdujemy z różnych krajów i miejscowości opisy takiej pokuty. Np. wejście do kościoła z zapaloną świecą i posty w wigilie świąt  maryjnych.  W 1410 roku w Krakowie pewien czarownik Mikołaj został skazany na większą karę, bo zostaje wygnany z miasta. Nadal jednak nie zapłonął stos. Jeszcze w XIII wieku papież Aleksander IV przestrzega, żeby Inkwizycja za bardzo nie mieszała się do spraw związanych z czarami, bo to nie przystoi ani duchownym, ani chrześcijaństwu. A żeby postawić kropkę nad "i", trzeba pamiętać, że Heinrich Kramer, autor z lubością przywoływanego przez krytyków średniowiecza "Młota na czarownice" (1487 r.) przez wiele lat miał - mówiąc kolokwialnie - na pieńku z przedstawicielami kleru, duchowieństwa i biskupami. Oskarżony o szerzenie głupot został wezwany przed sąd biskupi w Bressanone, gdzie jego teorie o spółkowaniu rzekomych czarownic z diabłem zostały  wyśmiane, a biskup Georg Golser po prostu wygonił go z miasta. 

       Skąd więc te płonące stosy tak utrwalone w powszechnej świadomości i nierozerwalnie związane ze średniowieczem jako symbolem zacofania? Najczęściej z wyobraźni. Czasami - trzeba przyznać - stosy płonęły, tylko że karano tak heretyków, to po pierwsze. Nie tak jednak często jak przedstawia się to w popkulturze dla masowego odbiorcy łaknącego krwi. Po drugie, kara palenia na stosie jest znacznie starsza niż chrześcijaństwo i katolicyzym i w wielu cywilizacjach pojawiała się jako forma samosądu. Nawet więcej, w piśmiennictwie średniowiecznym była uznawana za sprzeczną z chrześcijaństwem, gdyż w prawie karolińskim sam fakt spalenia ciała czarownicy czy czarownika uznawany był za godny kary czyn pogański. A już palenie - na drodze samosądów - domniemanych czarowników było surowo ścigane i potępiane.  Podobnie jako samosądy traktowano pławienie w rzece jako rodzaj kary lub sprawdzian niewinności.

       I tu dochodzimy do zadziwiającej zawiłości historii i ludzkich wyobrażeń. W okresie tego dawnego ciemnego rzekomo średniowiecza zbudowanego na opresyjnej religii patriarchalnej nie sądy biskupie karały śmiercią, lecz sądy świeckie. A sądy świeckie szły po prostu za głosem ludu, który z pokładów niewiedzy i strachu dążył do zracjonalizowania zagrożeń świata zewnętrznego. Najłatwiej bowiem zrzucić winę na kogoś za swoją chorobę, za śmierć dziecka czy za to, że krowa nie daje mleka. W 2003 r. pod Krakowem pewien rolnik złożył pozew przeciwko sąsiadce, która rozgłaszała, że jest on czarownikiem i rzucaniem uroków odbiera krowom mleko, a w roku 2006 pewna kobieta  spod Augustowa oskarżyła inspektorów Sanepidu, że rzucili urok na jej krowę, która po ich wizycie zachorowała, przestała jeść i zdechła. Czy to także średniowiecze? Nie, to XXI wiek. 

      Ciemne średniowiecze stało się figurą retoryczną wyjaśniającą trudne do zaakceptowania zachowania. Rzecz w tym, że jest to określenie stereotypowe i stereotyp utrwalające. Płonące stosy i polowania na czarownice nie były bowiem domeną średniowecza, lecz epoki późniejszej, uważanej za bardziej postepową i oświeconą. Jak pokazuje przykład Kramera, w II poł. XV wieku hierarchowie kościelni nie tak łatwo ulegali jego retoryce. Popularność dzieła Kramera wynikła z podatnego gruntu powstałego na styku ruchów reformacyjnych. Dzieło to po prostu przemawiało do masowej wyobraźni. A władza i wprowadzenie stosów do oficjalnego prawa? Cóż, władza, jeśli chce rządzić, zawsze musi się liczyć z głosem ludu, unikając buntu i rewolty, dostarczać chleba i igrzysk. Stosy były zaś igrzyskiem widowiskowym. Można powiedzieć, że jak dzisiejsze horrory dostarczały widzom okazji do poczucia strachu i fascynacji złem. Chichot historii polega na tym, że palenie na stosie i pławienie oskarżanych o czary w średniowieczu traktowane i karane jako akty samosądów, na dobrą sprawę dopiero w epoce późniejszej, renesansowej stało się usankcjonowanym prawem państwowym, tymczasem odium spadło na niewłaściwe wieki.    

poniedziałek, 21 września 2020

Pod hetmańskim patronatem

     Był Jarmark Jagielloński, jest i Hetmański. Pierwszy w Lublinie, drugi w Zamościu. Ale że ten Hetmański był już 26. raz, w życiu bym nie pomyślała. Do tej pory nigdy na nim nie byłam. Sama nie wiem, jak to się stało i dlaczego. Wynika z tego, że Hetmański ma znacznie dłuższą tradycję, bo Jagielloński w tym roku w sierpniu odbył się po raz czternasty (dopiero!). Przypomniałam sobie, że kiedyś byłam na jakimś jarmarku w Zamościu, nawet sporym, ale miał nieco inny charakter, mniej było rękodzieła, więcej lokalnych produktów spożywczych. Katalizatorem wspomnienia - smakiem magdalenki! - jest kawa - znalazłam wtedy stoisko Palarni Kawy Galicya i po raz pierwszy piłam kawę z Salwadoru. Tym razem stoiska z kawą nie znalazłam, a na smaku w przyrynkowej restauracji się zawiodłam. 

      Była za to secesja: broszki, zapinki, pierścionki, wisiorki. Była broń palna (krócice, drewniane ozdobne oprawy) i jeden wielgachny miecz jak dla Podbipięty. Ktoś wystawiał nawet hełmy i inne zdekompletowane elementy uzbrojenia z różnych epok. Typowych bukinistów nie było, książki obok innych różności zaścielały płachty na Rynku. Winylowe płyty, kolekcje monet, klasery znaczków i nefrytowy wałeczek do masażu. Nie, coś mi się pomieszało, wałeczek na innym stoisku, razem ze szlachetnymi kamieniami. Zmiana asortymentu: na zewnątrz prostokąta ze starociami stoiska rękodzielnicze: mydło i powidło. Mydełko oczywiście z jakimiś ziołami, ekologiczne, obok pudełeczka pełne uzdrawiających maści. Ale, ale, na kamiennym trotuarze nad stosikami linorytów siedział sobie też artysta. I można było linoryt kupić. Podobnie jak drewniane rzeźby stąd - znaczy z okolic - i stamtąd - znaczy z dalszych okolic, np. spod Radomia. Świątki, anioły, kapliczki, żydowscy muzykanci, koszałki opałki... Obok torby, torebki, siatki i kapelusze plecione z papierowego sznurka. Podobno nieprzemakalne. Jak wszędzie na tego typu jarmarkach stoisko z ceramiką. Ale przyrzekłam sobie, że już nigdy więcej skorup kupować nie będę, bo nie mam gdzie stawiać. 

     Co więc pozostało? Tylko konsumpcja dosłowna: oscypki, sery kozie, chałwy w dziesięciu kombinacjach, sękacze i gryczane pierogi. Nie, nie kupiłam wszystkiego! Tylko chałwę i kozi serek. Miałam ochotę na deskę ze słonecznikami - to jest płaskorzeźbę - ale właściciel zapadł się pod ziemię i nie miał kto sprzedać, a sąsiad nie znał ceny. Pooglądałam jeszcze ciepło-kolorowe ciuszki z filcowymi dodatkami, ażurowe szale, kwietne kapelusze i ... żałuję, że nie kupiłam. Kapelusza oczywiście! Czyli za rok pojadę znowu. 

    

wtorek, 8 września 2020

Najlepszy nożownik w powiecie

       Zdobyłam, kupiłam i czytam książkę aktualnie nie do zdobycia.  Od wielu tygodni, ba, od miesięcy wyczerpany nakład dosłownie wszędzie.  Na szczęście w ostatniej niemal intuicyjnej próbie trafiłam jeszcze na egzemplarz papierowy. Obecnie na wielu stronach internetowych dostępne pozostały tylko e-booki.  A to żadna książka! To atrapa. Tę zaś trzeba smakować, rozczytywać z ołówkiem w ręce, powracać do przeczytanych fragmentów, rozdziałów, rozkoszować się własnym zdumieniem, nie dowierzając własnej ignorancji: "Więc to tak?! O to chodzi? Tak się sprawy mają?" Jan Tomkowski udowadnia, po raz kolejny (!), że humanistyka się nie skończyła. A wielka narodowa epopeja to wciąż dzieło niepoznane, wręcz nieznane, skrywające tysiące tajemnic. 

       Kto jest głównym bohaterem poematu? Mówi się bohater zbiorowy szlachta. Albo nawrócony awanturnik umierający w aureoli świętości Jacek Soplica. A może po prostu ta cała przyroda, przeszłość, wspomnienia i tęskonota? Nigdy nie zgadniecie. Głównym bohaterem jest "władca materii, pan przedmiotów, mistrz rzeczy uwięzionych w czasie", bezimienny Wojski Hreczecha! Jeżeli na 9700 wersów poematu ponad tysiąc dotyczy Wojskiego, to coś w tym musi być. Na kilkanaście istotnych postaci aż tyle miejsca poświęconego nieważnemu bohaterowi? Niemożliwe, aby to był przypadek. Toteż Wojski urasta w intepretacji Tomkowskiego do rangi Wielkiego Maga i Wielkiego Bibliotekarza, pana czasu, mieszkańca wieczności, mistrza skupiającego w swoim ręku wszystkie nici, a w swej pamięci skrywającego wszystkie tajemnice innych bohaterów. Szara eminencja społeczności zaklętej w kołowrocie zdarzeń i zdanej na łaskę losu. 

       On jeden wie, co się zdarzyło, co się dzieje i co się zdarzy w przyszłości. Na przykład taki niuans jak zniknięcie majora Płuta. Gerwazy oczywiście przyznaje się, że po prostu go zamordował rzekomo pro publico bono, w każdym razie wszyscy przyjmują to tłumaczenie jako usprawiedliwienie. Niemniej nikt nie wie, co się stało z ciałem Płuta. Gdzie Gerwazy je ukrył? Przecież od tego zależy bezpieczeństwo całej społeczności. Klucznikowi nie wolno puścić pary z gęby nie tylko dla własnego dobra. Niechby przypadkiem ktoś je znalazł i doniósł Moskalom!  Nikt nie wie? Nieprawda! "Wojski był w tajemnicy",  co znaczy wtajemniczony, a jednak "milczał jak zaklęty". Ten sam Wojski, który potrafił - jako jedyny - naprawdę Gerwazego przerazić podczas bijatyki sprowokowanej podczas biesiady w zamku. Różne są bowiem upodobania, śmiesznostki, atrybuty, rytuały czy natręctwa ludzi. Także bohaterowie Mickiewicza dlatego tak zapadają w pamięć, że kojarzymy ich z dziwactwami: Telimena trzyma w biurku plany Petersburga, Gerwazy wywija śmiercionośnym Scyzorykiem,  Jankielowi nikt nie dorównywał w grze na cymbałach, a Wojski? Śmiejemy się, że biegał z packą na muchy? Że muchmory zbierał? Ewentualnie podziwiamy za grę na rogu? To także, ale przecież Wojski nosi w rękawie ukryty nóż, którym nigdy nie chybia! I musi go nosić cały czas, bo kiedy trzeba, potrafi go użyć bynajmniej nie do ścinania owych muchomorów. Więc kiedy 

Wyciągnął z lekka na stół rękę, dłoń i palce,

Położył nóż na dłoni, trzonkiem do paznokcia

Indeksu, a żelazem zwrócony do łokcia, 

Potem reką w tył nieco wychyloną kiwał,

Niby bawiąc się, lecz się w Hrabiego wpatrywał.  

       .....Gerwazy jedyny raz w całym poemacie "uczuł w sercu trwogę" i zasłoniwszy Hrabiego ławą, umożliwił bezpieczne wycofanie się ze środka bijatyki.

     Drugi raz Wojski popisuje się swoimi umiejętnościami, gdy

.... zza stoła 

Machnął ręką na odlew; nóż w powietrzu świsnął

Między głowy i pierwej uderzył, niż błysnął.

Uderza w dno gitary, na wylot ją wierci, 

Schylił się na bok Ryków i tak uszedł śmierci.

      Czyżby Wojski spudłował? Bynajmniej. To było tylko ostrzeżenie. Bez słowa, bez wrzasków. Zauważmy, że inni bohaterowie zanim zaatakują, oznajmiają to wrzaskami. Dobrzyńscy kłócą się i gardłują zanim ruszą "hajże, na Soplicę!", wspomniany Ryków dwukrotnie krzyczy "bunt! bunt!" i wzywa jegrów, Gerwazy, mściwy pieniacz, żyjący przeszłością, skrzypi zardzewiałymi zegarami dobrze wiedząc, do czego to doprowadzi, nawet stary bitewny wyjadacz ksiądz Robak woła: "Pal, Tadeuszku, pal jak w jasną świecę", a wystarczyła sekunda, by w zgiełku jednak major uniknął śmiercionośnej kuli. Tymczasem Wojski zachowuje spokój:

... cicho siedzący z przymrużonym okiem,

Zdawał się pogrążony w dumaniu głębokiem;

(........................................................)

Zażył dwakroć tabaki i przetarł powieki,

(........................................................)

Przypatrywał się zatem z ciekawością walce,

       .... i uderza znienacka, jak grom z jasnego nieba. 

Co właściwie wiemy o Wojskim? Gdzie nauczył się nożowniczej sztuki? Ile razy jej użył i przeciwko komu? Czy chcielibyśmy to wiedzieć? Wolimy go widzieć w aureoli komizmu, a wcale komiczny nie jest. Muchy gania? Owszem, ale przecież za sprawą swojej teorii o muchach (muchy - atrybut szatana: Belzebub - znaczy władca much) Wojski jest w jakimś konflikcie z plebanem! Powiedzieć by można w konflikcie teologicznym. Podobnie astrologiczne zainteresowania bohatera prowadzą do różnicy zdań z bezimiennym tutaj plebanem. Rzecz niepojęta, Wojski nie rzuca się w oczy jako działający na pierwszym planie bohater, ale zna się na wszystkim, dowodzi polowaniem, popisuje się ukrytymi umiejętnościami, zna się na tajemnicach gwiazd, kieruje całą kuchenną sztuką przygotowując ucztę i jako jedyny potrafi objaśnić symbolikę arcyserwisu. 

       Kim jest Wojski? Magiem? Wielkim Astrologiem? Szamanem Czasu? Demiurgiem Wiecznego Trwania? Mistrzem Bawolego Rogu "w mrocznym pogańskim lesie, nad trupem zabitego niedźwiedzia"? 

        W szeregu pytań można zadać jeszcze jedno: dlaczego zbierał muchomory? Poemat tego nie wyjaśnia, ale w kontekście wszystkich działań bohatera musimy wziąć pod uwagę, że nie robił tego z niewiedzy. Wojski, znający tajemny język puszczańskiego matecznika, nie mógł nie znać się na grzybach. Aż strach dociekać, do czego mu te muchomory mogły być potrzebne!


Jan Tomkowski: Pan Tadeusz - poemat metafizyczny. Wydawnictwo Ossolineum. Wrocław 2019.

sobota, 29 sierpnia 2020

Supełki

    Książka zachęcała objętością - ok. 700 stron literatury. Jaume Cabré - pisarz kataloński, z samej Barcelony, a byłam niedawno w Katalonii i wciąż mam receptory nastawione na tamtą stronę świata. "Wyznaję"- to akurat jedna z późniejszych jego powieści, ale na język polski przetłumaczona jako pierwsza. Miała być lekturą na wiosenne pandemiczne zamknięcie i ewentualnie lato. Chyba się pomyliłam i będzie lekturą na lata. Bynajmniej nie dlatego, że chcę do niej wracać. Utknęłam gdzieś po setnej stronie. Owszem, eksperymenty narracyjne niesamowite. No bo gdy narrator zaczyna zdanie z perspektywy bohatera żyjącego na początku wieku XX, a kończy w wieku, powiedzmy, XVI to jest to ekwilibrystyka niespotykana. Już sam fakt, że akcja rozgrywa się w kilku równolegle prowadzonych planach czasowych w różnych epokach, bohaterowie zaś tych planów okazują się powiązani rodowo, losowo, fatalistycznie, analogicznie... Trudno byłoby streścić cokolwiek. Czytałam, czytałam i przestałam. W pewnym momencie okazało się, że w zasadzie w ogóle nie interesują mnie dalsze losy bohatera. Zainteresowanie się wyczerpało. Nawet praca w języku, owe karkołomne konstrukcje narracyjne na dłuższą metę stają się nużące. A chciałam wreszcie sięgnąć po jakiegoś współczesnego pisarza, po litearturę nową, świeżą, po coś, co wzbudza podobno jakoweś zainteresowanie współczesnych czytelników. No cóż, nadal pozostaję w kontrze do prozy współczesnej, niestety.  Swoją drogą, pytanie jest ciekawe: dlaczego ta proza dla mnie ciekawa nie jest? A przynajmniej nie na tyle, żeby dobrnąć do końca? Nadal jedynym wyjątkiem jest tutaj Orhan Pamuk. No właśnie, jak to jest, że gdy pisze Pamuk, to chce się wiedzieć, co będzie dalej, co z bohaterem, co ze światem, w jaką stronę potoczy się narracja? Inni nie potrafią wzbudzić tego zainteresowania. No więc na razie o współczesnym katalońskim pisarzu niczego sensownego napisać nie mogę. Jedyna nadzieja w skrzypcach. To nie człowiek bowiem będzie głównym bohaterem, lecz Storioni - unikatowy egzemplarz XVIII-wiecznych skrzypiec noszących imię Vial. Imię fatalistyczne, gdyż należało do mordercy, który zabił pierwszego właściciela skrzypiec.  Fatalizm imienia będzie oddziaływał na kolejnych posiadaczy instrumentu. Na razie wielki kolekcjoner staroci Feliks Ardevol w tajemniczych okolicznościach pozbawiony został głowy. Dosłownie mu ją precyzyjnie obcięto. Z powodu skrzypiec, ale... akurat w futerale ich nie było. To znaczy były, ale nie Storioni. W każdym razie skrzypce są naznaczone od samego początku, wzbudzają pożądanie i przynoszą śmierć. Jedyny interesujący wątek, reszta to tylko tło. 

piątek, 21 sierpnia 2020

Kolorowe jarmarki

    Jarmark Jagielloński się rozpoczął, mimo że w tym roku rękodzielników mniej (zaledwie setka) i tylko nasi rodzimi, nie ma gości z krajów Europy Środkowo-Wschodniej jak to bywało w latach ubiegłych. Indywidualne spotkania zwiedzających z mnóstwem różnorodnych form sztuki ludowej tak samo cieszą oko. Stragany rozstawione w ulicach Starego Miasta i na deptaku układają się w zawiły wzór.  Na szczęście kto ma trudności w orientacji przestrzennej, może zaopatrzyć się w mapę ze spisem form rękodzieła i numerami straganów. Niektóre odcinki przeszłam kilka razy.




      To już czternasty raz do Lublina przyjechali twórcy ludowi i pasjonaci rękodzieła z całej Polski. Tegorocznemu jarmarkowi patronuje hasło zielarstwa. Akurat niektóre zioła uprawiam sama, więc zadowoliłam się pachnącymi mydełkami i pamiątkową pocztówką polskich kwiatów.


Kwiaty fruwały nawet nad ulicami:


U wejścia w Bramie Krakowskiej ogromny pająk z ziół.


A na straganach małe pająki w dowolnych kolorach, jakie komu pasują. Akurat te wzory wykonali twórcy z Lubelszczyzny.



     Tylko jak takie cudo przewieźć do domu autobusem? Zdecydowałam się na coś łatwiejszego do zapakowania: łowickie wycinanki świąteczne. Czyli kartki świąteczne mam już zakupione.  Z autografem artystki w środku. 



      Przed każdym straganem rzeźby ludowej przeżywałam dylemat: kupić - nie kupić, a jak kupić, to gdzie postawić. Może następnym razem... Zauroczyły mnie małe domowe czy też ogrodowe kapliczki, bardzo swojskie, w stylistyce kapliczek przydrożnych. Cudo po prostu, tylko zapomniałam skąd.


I znowuż wybrnęłam z rozterki idąc na kompromis z kręgosłupem: kupiłam dwa niewielkie stworzenia domowe ze straganu obok. Prawda, że sympatyczne? Reprezentują rękodzieło ze Śląska. 


A poza tym byli muzykanci, kowale, wikliniarze, garncarze, hafciarki, pszczelarze, twórcy instrumentów muzycznych i żywności regionalnej. Na Szambelańskiej od tego roku w soboty odbywa się mały uliczny jarmark produktów lokalnych. Wąska uliczka nabrała życia i kolorów. Były więc pierogi lubelskie, lubelskie cebularze, janowski pieróg jaglany i biłgorajski pieróg gryczany.  Wszystkie te smaki znam, ale skusiłam się na pieróg gryczany na słodko. Jako nowość posmakowałam lodów z orzechami z Sandomierskiej Manufaktury Lodów. Nawet nie wiedziałam, że taka istnieje. A lody mają dobre, porcje ogromne.  
     No i przygotowuję się do zimy - kupiłam czapę tkaną z wełny według tradycyjnych wzorów Czarnych Górali z Piwnicznej. Czapy, rękawice (tak zwane furmanówki), chodaki tkane na specjalnych koromysłach. Do każdego rozmiaru rękawicy czy chodaka potrzeba innego koromysła. Kciuk robi się osobno i potem wszywa. Ale w takich rękawicach i czapie żadna zima niestraszna, nawet na biegunie byłoby ciepło. 
     Nie byłabym sobą, gdybym na koniec nie odwiedziła lubelskiego literata - Biernata z Lublina. Pierwszego tłumacza bajek Ezopowych i autora pierwszy książek drukowanych po polsku. Uchylam kapelusza i do następnego spotkania.


Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...