środa, 23 czerwca 2021

Bohater literacki jak żywy

        Wszyscy wiedzą, że bohaterowie literaccy to postacie wymyślone, a jednak się do nich przyzwyczajamy, lubimy ich albo nienawidzimy. Oni sami, rzecz jasna, nie mają o tym pojęcia, ale dla czytelników bywają obiektem podziwu, współczucia lub przyczyną irytacji.  Czasami bywają tak realni jak ludzie wokół. Znamy ich biografie, ich życiowe sukcesy nas cieszą, a porażki smucą. Zapewne współcześnie opis ten bardziej pasuje do bohaterów filmowych, a przecież powszechny obecnie kult postaci fikcyjnej wywodzi się z literatury (żeby nie sięgać do czasów kultury przedpiśmiennej, gdy bohaterów opiewano w ustnych przekazach). Nikogo nie dziwią pomniki stawiane postaciom z bajek dla dzieci (Reksio, Bolek i Lolek, Miś Uszatek, Bonifacy i Filemon) czy bohaterom kultowych filmów: Kargula i Pawlaka w Toruniu, Harry`ego Pottera w Londynie czy Lorda Vadera w Bristolu.  Co prawda, Potter najpierw był postacią literacką, ale na pomniku został przedstawiony na wzór znany z ekranizacji powieściowej serii, z kolei pomnik Vadera na razie jest tymczasowy i postawiono go jako wyraz hołdu złożonego aktorowi grającego rolę Mrocznego Rycerza. 

        A wszystko zaczęło się od literatury.  To ona prowadziła i wprowadza swoich bohaterów do naszego realnego życia. I nie mam tu na myśli typowego dla wieku dziecięcego utożsamiania się z bohaterem, prowadzenia z nim wyimaginowanych rozmów, angażowania wyobraźni do poszerzania przestrzeni zabawy.  Madryt ma Don Kichota i Sancho Pansę, Budapeszt Chłopców z Placu Broni, Sanok Wojaka Szwejka, Paryż muszkietera d`Artagnana, a Kaliningrad, dawny Królewiec, gości Barona Münchhausena. Niektórzy mają wiele pomników w wielu krajach na świecie, jak choćby Sherlock Holmes wita turystów od Edynburga, przez Londyn, Meiringen w Szwajcarii, po Moskwę. 

       Sherlock Holmes ma swój stały adres zamieszkania na Baker Street 221b, gdzie do dzisiaj wisi tabliczka z jego nazwiskiem: "Sherlock Holmes - doradca detektywistyczny 1881 - 1904". Przedłużenie kariery Holmesa do roku 1904 zostało wymuszone przez pogrążonych w żałobie czytelników, którzy po uśmierceniu bohatera przez pisarza w 1893 r. nosili czarne opaski na rękawach. Detektyw więc zmartwychwstał w kolejnych opowiadaniach. O reakcji czytelników na śmierć Holmesa mówi się jako o pierwszym przejawie fandomu. Tymczasem dekadę wcześniej, bo w 1884 roku na wieść o śmierci Longinusa Podbipięty z "Ogniem i mieczem" polscy czytelnicy zamawiali msze za jego duszę. Prekursorem fandomu jest wiec polska społeczność czytelnicza i reakcje na śmierć Podbipięty, a nie późniejsza żałoba po Holmesie. Niestety historia literatury pisana z anglocentrycznego punktu widzenia nie uwzględnia tej chronologii. Dalszym ciągiem zjawiska są inne przejawy urealniania postaci literackich, jak np. tabliczka poświęcona mieszkańcowi kamienicy na Krakowskim Przedmieściu 7: "Tu mieszkał Ignacy Rzecki, postać powołana do życia przez Bolesława Prusa w powieści pt. "Lalka". Były oficer piechoty węgierskiej, uczestnik kampanii roku 1848. Handlowiec, sławny pamiętnikarz zmarły w roku 1879". 

       Więcej konsekwencji wykazała Agatha Christie, która swojego małego Belga Poirota uśmierciła definitywnie dopiero w 1975 roku w powieści "Kurtyna".  6 sierpnia 1975 roku "New York Times" opublikował pierwszy w historii nekrolog fikcyjnej postaci literackiej: "Hercules Poirot, słynny belgijski detektyw, nie żyje".  Wnioskując z rozsianych w powieściach informacji na jego temat (które zresztą bohater swobodnie konfabulował, gdy było mu to potrzebne w prowadzonym śledztwie), musiał mieć wtedy jakieś 107 lat. Pamiętając o kłopotach Doyle`a, który ugiął się pod presją czytelników, pisarka czekała z publikacją powieści ponad trzydzieści lat, złożywszy ją w  bankowym depozycie. Opublikowana została dopiero na niecały rok przed jej śmiercią, toteż można powiedzieć, że żywot belgijskiego detektywa zakończył się wraz z odejściem jego autorki.  

niedziela, 6 czerwca 2021

Kierunek zwiedzania

      


     Tytuł sugerowałby, że jest to przewodnik po wystawie. W pewnym sensie tak, jeśli za przestrzeń zwiedzania uznamy biografię artysty, miejsca, w których przebywał, wydarzenia, w których brał udział, ludzi, z którymi się stykał. Autor oprowadza czytelnika po zakrętach biografii Kazimierza Malewicza, wplatając do narracji - swoistej zresztą - parafrazy typowych zwrotów muzealnego przewodnika: "Kolejna sala przypomina...", "Państwo zwrócą uwagę", "Tutaj widzimy...", "Przypominam, że kafeteria jest czynna aż do zamknięcia muzeum...", a dociekliwym zwiedzającym (a  zawsze się tacy trafiają podczas wycieczek) składa obietnicę: "Zainteresowani mogą doczytać w książkach, sporo wydano, chętnie później podam listę". Kierunek zwiedzania jest w zasadzie chronologiczny, chociaż autor często wybiega  do przodu, uprzedza wypadki i obrazy, które dopiero powstaną. O słynnym "Czarnym kwadracie", który stanowi punkt kulminacyjny książki tak, jak był punktem zwrotnym w biografii artysty, pojawiają się zapowiedzi na kilka lat przed namalowaniem.

     Nie czytałam nagrodzonych Nike "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" (2017) Marcina Wichy  ani debiutanckiej jego książki "Jak przestałem kochać design" (2015).  Dopiero trzecia publikacja z tego roku zainteresowała mnie na tyle, żeby kupić, otworzyć, zajrzeć, przeczytać. Najpierw - irytacja. Jak czytać tekst pisany esemesami?! "Ma swój pomnik. Stoi na niewielkim postumencie. Na malutkiej estradzie" i dalej: W jednej ręce trzyma pędzel. Drugą przyciska paletę. Gdzieś zniknęły sztalugi. Może malował powietrze".  I w kolejnym akapicie: "Można kupić lody z automatu. Odwiedzić oddział banku. Sklep jubilerski. Umrzeć z nudów". 

     Chwytałam oddech na każdym zdaniu dłuższym niż trzy, cztery słowa: "Jak przed zaśnięciem, kiedy dusza wyślizguje się ze skóry, a własna ręka staje się ogromna, białokamienna, obca".  Jest to zdanie oczywiście kontynuacją wcześniejszych rozważań na temat Moskwy, ale wprowadza jakiś taki oniryczny nastrój rodem z Schulza. Chciałoby się, aby takich właśnie zdań było więcej, ale Marcin Wicha rzadko sobie na nie pozwala. Jeśli przyjąć, że rytm języka jest odbiciem oddechu, to w "Kierunku zwiedzania" można się nabawić zadyszki. Czasami składnia zdań pojedynczych wprowadza dodatkowy efekt dramaturgii, jak w kapitalnym fragmencie o Chagallu, który zdetronizowany z pozycji artystycznego nowatora przez Malewicza w szkole artystycznej w Witebsku chyłkiem wsiada do pociągu. 

     A przecież między wierszami, między imiesłowowymi równoważnikami, między anakolutami pojawiają się fragmenty z ujęciem sedna przemian, z kwintesencją historii, na której tle rozgrywała się artystyczna rewolucja Malewicza i jego suprematyzmu: "Tamta rewolucja była pierwszym wielkim wydarzeniem artystycznym w życiu Malewicza. Równie ważnym jak dzień, gdy po raz pierwszy zobaczył obraz olejny. Teraz on sam jest rewolucją. jednym z  jej nurtów, pomniejszą partią, radykalnym skrzydłem - a później już tylko odchyleniem, frakcją, wewnętrznym wrogiem".   

     Awangarda malarska początku XX wieku, pierwszej jego połowy, pokazana została w powiązaniu z wydarzeniami politycznymi, społecznymi, na tle rewolucji październikowej, w której Malewicz miał swój krótki udział. Przejmujące cytaty z listów Malewicza, który opisuje podróż pociągiem: "Do Smoleńska jechaliśmy trzy doby; prędkość 5-12 wiorst na godzinę; wagony przepełnione, więc gęsto się tłumacząc łaziliśmy po zgarbionych grzbietach, przyszło nam zbierać w lesie opał dla parowozu, były rewizje, kontrole, zbiórki na dworze itd. Trzeba mieć energię, żeby przetrwać ten koszmar."  Ze szczegółów wyłania się skomplikowany, burzliwy, niecodzienny świat formowania się nowych kierunków sztuki na tle przemian politycznych i społecznych. Plan umownej wystawy z muzealnymi salami z obrazami uzupełniony został o zaułki z fotografiami z epoki. W książce wiele jest zresztą odniesień do czarno-białych fotografii, do założeń ideowych sztuki, do odłamów i frakcji wzajemnie się zwalczających. Biografia Malewicza toczy się zygzakiem, od miasta do miasta, od domu do domu, od środowiska do środowiska, od teorii do praktyki i od praktyki do teorii. Faktem bowiem jest, że w pewnym momencie Malewicz przestał malować i zaczął konstruować teorię. Chyba jednak malowanie wychodziło mu lepiej. 

     Niewątpliwie książka Wichy pozwala odczuć nastrój czasów, nastrój rewolucyjnej epoki. Nie można jej zarzucić linearnej nudy powszechnie publikowanych artystycznych biografii. Szerokie tło ideowo-polityczne, również wprowadzane niejako mimochodem, pulsuje energią przemian, jakie były udziałem artystów tamtej epoki. Raz jedni, raz inni stawali się pupilkami władzy; raz jednych, raz drugich totalitarna władza sowiecka wynosiła do rangi reprezentantów rewolucyjnego ducha, czego świetnym przykładem może być równolegle rozwijająca się kariera artystyczna Malewicza i jego szwagra Kacmana, którzy ze wzajemnością szczerze się nie lubili.

    Rozważania o kilku znaczących obrazach Malewicza zmuszają czytelnika do sięgnięcia po ich reprodukcje, ponieważ książka nie zawiera żadnej ilustracji. Musimy mieć te obrazy albo w pamięci, albo przypominać je sobie korzystając z zasobów sieci. Na przykład autoportretu z 1933 roku (namalowanego dwa lata przed śmiercią) nie kojarzyłam, musiałam sobie przypomnieć, żeby opis przestał być abstrakcyjną teorią. To też ma swoje zalety: z jednej strony śledzenie na mapie licznych wojaży Malewicza, od Kijowa, przez Kursk, Piotrogród przemianowany potem na Leningrad, Moskwę, Witebsk i do Warszawy, z drugiej zaś czytanie i oglądanie obrazów jednocześnie. Słowem, książka z oknami otwartymi na inne światy, inne przestrzenie. Mimo początkowej irytacji dałam się w nie wciągnąć. 

Marcin Wicha: Kierunek zwiedzania. Wydawnictwo Karakter. Kraków 2021.

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...