wtorek, 27 marca 2018

Ad fontes!

    Nie, nie będzie o renesansowym nawróceniu się ku starożytności. Będzie o początkach polskiego teatru, opery i baletu w epoce stanisławowskiej w Warszawie. Bo że "Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale", to wszyscy wiedzą -  Wojciech Bogusławski napisał, ale skąd się wziął kompozytor, czyli Jan Stefani? Dosłownie rzecz biorąc, z Czech się wziął, urodził się w Pradze, ale do Warszawy na dwór królewski Stanisława Augusta przybył z Wiednia jako Johann Steffan dokładnie 2 lutego 1779 roku. W dodatku przybył nie sam, lecz z jeszcze innymi ośmioma czeskimi muzykami, tworząc dworską kapelę królewską. A ponieważ wszyscy przybyli z Wiednia, gdzie wchodzili w skład kapeli cesarskiej, nazwano ją kapelą wiedeńską. Cesarz Józef II nie za bardzo chciał się zgodzić na uszczuplenie swojej orkiestry, ale ponoć interwencja wpływowego hrabiego Kinsky`ego umożliwiła wyjazd dziewięciu muzyków i przyjęcie przez nich służby na dworze polskiego króla. Kapela wiedeńska kierowana przez kapelmistrza Stefaniego składała się z dwóch skrzypków (w tym właśnie jednym był Stefani), dwóch oboistów i jednocześnie klarnecistów, dwóch fagocistów, dwóch waltornistów i jednocześnie trębaczy oraz jednego flecisty, miała więc właściwie charakter kapeli dętej. Z czasem zespół powiększył się o grupę smyczków i przekształcił się we właściwą królewską orkiestrę kameralną, ale wówczas kapelmistrzem był już kto inny. Niemniej Stefani do końca pozostał wierny w służbie JKMości, a po rozbiorach pozostał w Warszawie pełniąc funkcję pierwszego skrzypka w orkiestrze Teatru Narodowego (dworska orkiestra królewska została bowiem rozwiązana). On sam i jego rodzina się spolonizowali, a jego dzieci kontynuowały rodzinne tradycje muzyczne, jeden z synów został kompozytorem, dwaj inni byli muzykami w orkiestrze, córka zaś śpiewaczką operową. 
      Kolejna nieco rozświetlona zagadka. Kiedy byłam w ubiegłym roku na balecie "Casanova w Warszawie", zastanawiałam się nad jedną postacią. Otóż, że hrabia Branicki był awanturnikiem, można się domyślać, że Casanova wędrował po całej Europie i do Warszawy zawitał, gdzie właśnie powstawał nowy dwór królewski, też nie zaskakuje. Ale kim jest i jaką rolę w całej intrydze odgrywa Moszyński? Hrabia zresztą. A rolę pełnił niebagatelną, bowiem autor libretta uczynił go Wielkim Mistrzem Loży. To w balecie. Czy w rzeczywistości też tak było? Nie wiem, ale to właśnie on, August Fryderyk Moszyński sprawował w imieniu króla nadzór artystyczny nad teatrem zorganizowanym wiosną 1765 roku. Był to pierwszy teatr, którego spektakle - biletowane - dostępne były szerokiej publiczności, czyli publiczny. Funkcjonował bardzo krótko, bo do marca 1767 roku, jednakże wyjaśniła się kwestia postaci Moszyńskiego, który był wielbicielem teatru, a poza tym bliskim przyjacielem Stanisława Augusta. Nic dziwnego, że nie mogło go zabraknąć w historii o pobycie Casanovy w Warszawie, do której przyjeżdża w 1765 roku, a więc, kiedy Moszyński obejmuje powierzoną mu przez króla funkcję. Do historii przeszła wielka impreza zorganizowana przez Moszyńskiego 27 sierpnia 1765 roku dla uczczenia pierwszej rocznicy rozpoczęcia sejmu elekcyjnego, czyli de facto na cześć króla. W pokazach i spektaklach wzięli udział chyba wszyscy artyści i to wszelkich profesji, jacy wówczas byli w Warszawie. Dość powiedzieć, że poszczególne części wydarzenia rozgrywane były po dwóch stronach Wisły, a na środku rzeki z łodzi oglądano spektakl na Wyspie Miłości. Była muzyka turecka i janczarska, "leśne teatrum" na Wyspie Miłości,  balet bóstw greckich, rzymskich i dzikich ludzi, włoska kantata, oczywiście najpierw królewski obiad, a potem kolacja, a całość zwieńczona fajerwerkami, a jak donosiła ówczesna prasa, król powrócił do siebie o drugiej w nocy. Że był ukontentowany świadczy chyba fakt, że Stanisław August zwrócił Moszyńskiemu wszystkie wydatki związane z uroczystością, czyli 9000 dukatów. 
      I trzecia tajemnicza osobistość - Franciszek Ryx. Zaufany kamerdyner królewski, jedyny, który miał prawo mieszkać w przeznaczonych dla niego apartamentach w Pałacu Łazienkowskim, wieloletni impresario (czy jak to nazwać?) teatrów warszawskich, które Stanisław August wspierał po cichu, gdy  nie mógł jawnie, a za pośrednictwem Ryxa miał też możliwość w zasadzie decydować o repertuarze, składzie aktorskim, śpiewaczym, zespole tancerzy itp. Franciszek Ryx dorobił się olbrzymiego majątku, stąd też jego ogromne wpływy. W zasadzie sprawy teatru podlegały trzyosobowej spółce, do której należeli: Ryx oraz August Sułkowski i Adam Poniński. Spółka nie działała długo, bo się pokłócili, monopol teatralny na przedstawienia był oddawany w dzierżawę, ponownie odzyskiwany, przechodził z rąk do rąk, ale zawsze Ryx miał na to wpływ. Główne nici zawsze trzymał w swoich rękach. Kiedy doszło do spięcia pomiędzy nim a współwłaścicielami spółki teatralnej, książętami  Augustem i Antonim Sułkowskimi w kwestii obsadzenia funkcji kapelmistrza orkiestry teatralnej, zwycięsko wyszli z zatargu właśnie Ryx i jego podopieczny Pasqua, którego Sułkowscy chcieli usunąć. Zdaje się, że nawet hetman Ogiński nie dał rady przeforsować swoich pomysłów w kwestii obsady orkiestry teatralnej i w zasadzie Ryx kompletował zespół  według własnego uznania, o ile oczywiście kasa królewska na to pozwalała ;-) 

     Jeszcze wiele mnie ciekawostek czeka, bo zaczęłam właśnie czytać rzecz nabytą z przeceny za grosze, a cenną w informacje niezwykłej wagi, jak widać :-))
Alina Żórawska- Witkowska: Muzyka na dworze i w teatrze Stanisława Augusta - dzieło olbrzymie, monografia, pięknie wydana, papier kredowy, ilustracje, ryciny z epoki, kolorowa obwoluta, format albumowy. Wydawnictwo: Zamek Królewski w Warszawie. 

Tutaj można kupić jeszcze - link do sklepu  

środa, 21 marca 2018

Serdeczne skojarzenia nieprzypadkowe

   
     Wiedziałam, podejrzewałam, oczekiwałam, ale miałam obawy. Obawy, czy nadmiar nostalgii mnie nie przytłoczy. No niestety, duchem, emocjami, kulturą i zamiłowaniem jestem stamtąd - z Kresów. Obawiam się, że gdybym stamtąd pochodziła dosłownie, w sensie genealogii rodowej, nie mogłabym ani czytać, ani pisać o "tamtej stronie". Na szczęście jeszcze mogę, choć bywa trudno i straszno, a najczęściej rozpaczno. Niepojęte powinowactwa myśli? Ducha? Emocji? Wszystkiego jednocześnie.
     Rzeczywiście, mieli rację Miłosz, Czapski i Stempowski. "Nadberezyńcy" Czarnyszewicza zachwycają, wzruszają, zniewalają i ściskają za gardło. Zdumiewają na przykład analogie do "Pana Tadeusza", jak opisy puszczy, florystyczne bogactwo, portrety zaściankowej schłopiałej szlachty, a przy tym ten rys unoszącego się nad wydarzeniami i bohaterami dyskretnego humoru narratora. Czytając jak Kościk, jeden z głównych bohaterów, będąc pod wpływem żalu wobec dziewczyny i wzmocniony trunkiem poturbował na weselu gości i doprowadził do totalnej awantury, żywcem się zajazd z "Pana Tadeusza" przypominał: "Tłocząc się wszyscy naraz gwałtownie, uczynili przy drzwiach ścisk, że ani wyrwać się z niego. Ale któryś wpadł na pomysł otwarcia okien - wypadali przez kilka otworów z domu, jak procą wyrzucani, wyrywali z płotu ostrokoły, łamali żerdzie, wykręcali z sań gołoble i biegli w stronę powietki, na czym świat stoi pomstując. Dochodzące stamtąd krzyki czyniły wrażenie, że tam rzną się nożami, mordują nawzajem, jak pogany dzikie". Podobnie niejaki Mieczyk Piotrowski skupia w sobie mądrość gromady w połączeniu z poczuciem godności, powagi i humoru zarazem. Z jednej strony przemyślnie zorganizował obronę Smolarni przed najazdem bandy Kurtopalca, a jednocześnie modlił się pod wąsem: " Matko Najświętsza! - szeptał Piotrowski - daj chamom zaślepienie i podsuń ich wszystkich ku nam, abyśmy bez rozlewu krwi im nosy przytrzeć!" A kiedy modlitwa została wysłuchana, zorganizował pokazowe przedstawienie z wieszaniem głównego herszta bandy, pod którym lina się zerwała - oczywiście  dlatego, że Mieczyk wcześniej linę przeciął nożem, o czym nikt nie wiedział. Ogłaszając wszem, że to znak, oznajmił, że napastnikom przebacza i mogą iść wolno.
      Niesamowity opis burzy równie gwałtownej, co i zakończonej równomiernym kilkugodzinnym deszczem jako żywo w licznych animizacjach i antropomorfizacjach przypomina także ten z epopei. Cudownie się czyta puszczając wodze wyobraźni: : "Naraz zerwał się wicher szalony; toczył po polu, słał ku samej ziemi żyto, wskakiwał na chlewy i gumna, kudłaczył  słomę, zrywał ze szczytów kostrzyce, rzucając ochłapami w górę, rozsypując na pył, wyrwał się w sady, chwytał za wierzchołki więzów i grusz wysokich, tarmosił nimi, jak pies wściekły, gwizdał, niósł się wirami po drodze, podejmując ćmę kurzawy. Na puszczę strach było patrzeć. Pochylone gwałtownym uderzeniem wichru kolosy cofały się gniewnym ruchem w tył, trząsły konarami, pomstując chmurze, wyły i trzęsły się febrycznie ze złości. Zdawało się - stado rozjuszonych niedźwiedzi ryczy. Miliony liści zerwanych i kurzawa zaćmiły niebo.
      Czarna tafla nawałnicy posuwała się coraz wyżej. Wnet wypłynęło z niej stado drobnych szarych obłoków i puściwszy się szybko naprzód, zasłoniło cały firmament. Za nimi ruszyły większe i ciemniejsze. Na dworze ciemność się uczyniła jak o północy. Chmura w świetle samej błyskawicy wydawała się jeszcze groźniejsza.
      I lunął deszcz. Zrazu burzliwymi falami kropel rzadkich, ale dużych, jak orzechy laskowe, lodowatych, z ogłuszającym trzaskiem piorunów, z gradem niebywałych rozmiarów i form; później nieco równiejszy, lasem słupów niebotycznych, zakrzywionych u dołu  żaglami wydętymi, o kroplach tak gęstych,  że oddech człowiekowi zabijało. W przeciągu kilkunastu minut potworzyły się w dolinach tak głębokie kałuże, że w niektórych brewna budowlane z łatwością mogłyby pływać.
      Lecz zaraz poświetlało nieco i ulewa zmieniła się w deszcz drobny, ciepły, łagodny - błogosławiony. Blisko trzech godzin padał bez ustanku, potem ustał".
...........................................
       I skończyłam. Mieli rację ci, którzy pisali, że to jedna z najważniejszych i najpiękniejszych powieści XX wieku. Najważniejszych, ponieważ jest ostatnim pisanym przez człowieka stamtąd literackim pożegnaniem z nadzieją na Polskę za Berezyną. Najpiękniejszych, ponieważ jest bardziej totalnym światem utraconym niż "Pan Tadeusz", bardziej autentycznym. Mickiewicz świadomie zamykał granice swoich ksiąg na zło tego świata i zło w człowieku. Czarnyszewicz konstruuje autentyczną gnidę moralną w osobie Jasia Łabana, którego działalność przynosi tragiczne skutki. Kryształowy bohater - Kazik Zdanowicz - zostaje rozstrzelany przez oddział rewolucjonistów, a Walka Tryzno umiera śmiercią męczeńską, najpierw wleczony pieszo za końmi, a potem umierający bezprzytomnie na saniach. Mickiewicz mógł zakończyć opowieść w momencie powszechnej euforii i nadziei na odzyskanie wolności. Czarnyszewicz nie mógł tego zrobić, zostawiając głównych bohaterów w środku śnieżnej zawiei, idących do Bobrujska, żegnając za sobą zaberezyńskie zaścianki, które nigdy nie będą już należały do Polski.
       Trudno wymienić nawet wszystkie nasuwające się w trakcie czytania analogie do Mickiewiczowskiej epopei  czy do sarmackiej tradycji Sienkiewiczowej "Trylogii". Przecież kiedy Mieczyk Piotrowski jedzie pomagać legionistom, podstępem rozbroiwszy sześciu (?) bolszewików i zabiwszy jednego oficera, chyba komisarza, a potem wdał się w bójkę z polskimi legionistami, którzy wzięli go za zdrajcę, po wyjaśnieniu pomyłki i oddaniu wielkich usług polskiemu wojsku służąc za przewodnika w okolicznych borach, dowiedziawszy się na koniec, że odgórnym rozkazem wojsko wycofuje się zamiast iść na Dniepr, rozpacza pod drzewem płacząc w kulbakę swego konia: "Oni wracają! Słyszysz ty kosiu?! Wracają nad Berezynę... Do nas znowu bolszewiki przyjdą... Nie będzie dla nas miejsca w Smolarni, nie będzie! Rozstać się przyjdzie z chatą, stajnią, gospodarką całą, pozostawić na sieroctwo Marylkę, Małgorzatę i wędrować w świat cudzy, jak starcy jakie, albo Cygany bezdomne. Zostaniemy - mnie żywemu bolszewiki pasy ze skóry zdzierać będą, słomą pod boki smalić, ciebie do wojska zabiorą i Żydy parszywe, kitajcy kose jeździć na tobie będą, albo ciężary różne wozić i knutem bić. Ot, co Gniadoszu kochany! I to bez żadnego powodu, bez żadnej przyczyny wracają..." - jako żywo przypomina Zagłobę w pełnej krasie.
        Najpierw myślałam, że Stach Bałaszewicz będzie głównym bohaterem całej powieści. Później jednak na pierwszy plan wysuwają się inni: Kościk Wasilewski, wspomniany tragicznie zabity Kazik Zdanowicz, od czasu do czasu na czoło wysuwa się przygodami - wprowadzając poniekąd, niejako mimochodem, element humorystyczny - Mieczyk Piotrowski, ale i z całej gromady Smolarni raz po raz ktoś się wyróżnia, i Kantyczka po śmierci Zdanowicza bijący bez umiaru w dzwony "aż Bóg ześle mu skonanie i duszę odprawi na męki do czyśca", i stary Wasilewski, który co raz dowiadując się, w jaką awanturę wdał się jego syn, za każdym razem obiecuje mu gnaty połamać, stary Huszcza, uczestnik wojny tureckiej, wiecznie przedrzeźniający Kantyczkę za jego nadmierną pobożność... Postacie kobiece, chociaż w tle, mają wyraziste rysy, począwszy od ukochanej Kościka, Karusi, którą poznajemy jako podlotka i obserwujemy jak przeobraża się w świadomą patriotkę wspierającą ukochanego w walce o wolność Polski; Hańki - najstarszej córki Piotrowskiego - która w dzień ślubu oznajmia, że zrywa z narzeczonym, ślubu nie będzie, a ojcu każe wypłacić rodzinie niedoszłego męża odszkodowanie (co prawda awantura została zażegnana, ale Hańka pokazała swój charakterek nie tylko w tym momencie); starej Zdanowiczowej, która czy syn wraca, czy odjeżdża na wojnę, zawsze znajduje okazję do głośnych lamentów, kiedy jednak po śmierci syna prawie sama traci zmysły z rozpaczy, umie zdobyć się na wielkoduszne pocieszanie dwóch rodzonych sióstr zdrajcy, za którego przyczyną jej syn zginął, po siedmioletnią Wikcię Bałaszewiczównę recytującą z pamięci siedmiostronicowy wierszowany poemat ku czci bohaterów ojczyzny i pamięci zamordowanego Kazika Zdanowicza.
        Podobieństwa, skojarzenia, tęsknoty za czymś dobrze znanym, a minionym... Jodła Jadwiga i dąb Chrobry w głębi nadberezyńskiej puszczy; wiosna tak bujna, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętali, odkąd Smolarnia powstała, na wzór owego roku "kto ciebie widział w naszym kraju", i przypadkowe, choć wymuszone okolicznościami "pro publico bono" na zdrajcy wykonane kończące powieść, mnogość kodów kulturowych - czy czytelnych dla młodego pokolenia? śmiem wątpić - przysłania nawet najbardziej zabawne fragmenty, jak ten, gdy bolszewicki komisarz Misza zapałał afektem do Stacha Bałaszewicza przebranego za kobietę i biedny tajny wywiadowca polskiego wojska musiał bronić się rozpaczliwie  niemal dusząc w łóżku niedoszłego amatora "babskich" wdzięków ;-)  Przerażenie zaś Stacha było tym większe, że zmyślał jak najęty, jak to kiedyś pewien Pietka "ją" zbałamucił i porzucił, a komisarz Misza po kilku kielichach zaczął twierdzić, że to on właśnie jest tym parszywym Pietką i teraz bardzo ją - znaczy przebranego Stacha za to przeprasza i chce naprawić dawny błąd.
      Dobra, nie będzie więcej spoilerów ;-) Przeczytać warto, trzeba, powinno się. Ale jest mi tak smutno...

Mapę znalazłam ;-)

sobota, 17 marca 2018

Poezja w prozie (z serii "zgadnij, kto")

      Ha, no i mamy nadal nieczytanego Norwida. (patrz wpis poprzedni) Jak za życia, tak po śmierci i w epoce "późnego wnuka" doczekać się nie może zainteresowania. Ale to nie Norwid, a Słowacki pisał: 

... to los mój na grobowcach siadać
(...) Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych...

Obaj mieli widać wiele wspólnego.
       Zostawmy ich. Chwilowo. Tym razem pisarz - w swoim czasie, całkiem niedawno - bardziej znany w świecie niż we własnym kraju. Choć czytany, a jakże! Dla niektórych guru. Programowo nie interesował się poezją, ale... otrzymywał od wiernych wielbicieli listy z wierszami do oceny. Odżegnywał się od dwóch dziedzin: poezji i muzyki. Twierdził, że się nie zna, nie umie, nie potrafi. Tymczasem mnożył poetyckie zapętlenia w prozie, spiętrzał dowcip, ostrzył ironię. A w potoku refleksyjnej fabuły - bo jego fabuła zawsze jest refleksyjna - nagle pojawia się taka POEZJA:

Czas układał się wtedy przed wzrokiem jak japoński ogród...-  piękne!

Uwielbiam tego pana. Przede mną 650-stronicowa antologia jego opowiadań :-) 

czwartek, 15 marca 2018

"Przemilczenie jest niezawodnie częścią mowy."

      Listy, wiersze, wspomnienia, teorie i rysunki - "znaki na papierze", czyli Norwida czytałam. Norwida nigdy dość. Za każdym razem znane okazuje się nowe, nieznane i świeże. I przeraźliwie smutne. Nikt tak mocno, tak przejmująco nie opisał samotności jak on. Paradoksalnie, wcale się nad sobą nie rozczulając. A jednak chwyta za serce. Niewzruszalny symbol samotności - jak monolit w "2001: Odysei kosmicznej" Kubricka. Wiersze czytane tylekroć odsłaniają kolejne, kolejne warstwy znaczeń, poziomy emocji, błądząc w korytarzach własnego niezrozumienia. "O, pióro! tyś mi żaglem..." Czarna dusza pióra - atrament - życiodajna krew słowa pisanego. W jednym zdaniu cały obraz: "Grek w kaftanie czerwonym i Żyd, zda się, wschodni, w szachy grali; Wenecjanin list pisał..." - zachwycająca scena, ale żeby ją dojrzeć, trzeba mieć oczy otwarte, a żeby opisać, trzeba mieć pióro posłuszne.
     Jeśli ktoś sądzi, że poeta to człowiek oderwany od rzeczywistości, to Norwid skutecznie temu przeczy. Jego ironia nawet dziś nie straciła nic ze swojej ostrości, nie stępiła ostrza, gdy zastanawia się nad kondycją artysty: "Kiedy chodzi po ziemi, okazując, jak nisko zstąpić potrafił? kiedy zaś również nisko stąpa, przeto iż wznieść się wyżej nie mógł?" Sam zaś pisząc wspomnienia "czarnych kwiatów" każdemu z bohaterów przydaje rys piękna wysoko ponad przyziemność wynosząc.
O Stefanie Witwickim: "śliczna, młodości jakiejś wiecznej pełna twarz jego i włosy , jak z hebanu mistrzowsko wyrzezane ornamentacje  w grubych partiach na ramiona  spływające";
o Chopinie: "piękny był bardzo, tak jak zawsze, w najpowszedniejszego życia poruszeniach mając coś skończonego, coś monumentlanie zarysowanego..."
o Słowackim: "Mało piękniejszych twarzy umarłego widzi się, jako była twarz Słowackiego, rysująca się białym swym profilem na spłowiałym dywanie ciemnym, coś z historii polskiej przedstawiającym";
o Mickiewiczu: "Ubrany był pan Adam w futerko wytarte, szaraczkowym suknem powleczone, które skąd w Paryżu można było dostać , tej barwy, kroju i podżyłości?... pytanie ciekawe - bowiem: była to, zdaje się, kapota, jaką  zagonowa szlachta zima nosi" i dalej, na zakończenie: "pan Adam miał  to do siebie, iż nie tylko, co mawiał, ale i jak mawiał, zatrzymywało się w pamięci".
     A sam zaś, sam widział się przypadkowym aktorem w epoce swojej, świadkiem widzącym, a niewidzianym: "ja to jestem/ Na świecie jako w trupie doskonałej/ Nad-kompletowy aktor", dziś powiedzielibyśmy - piąte koło u wozu. Rzecz zbędna, człowiek nieistotny, na mapie świata, na mapie paryskiego bruku błądząca mara:

A Wy? o! moi wy nieprzyjaciele,
Którzy, począwszy od pełności serca,
Aż do ziaren piasku pod stopami mymi...
wszystko mi wzięliście, mówiąc: "Nie słyszy -
Nie wie - nie widzi - nie zna..." Wam ja, z góry
Samego siebie ruin, mówię tylko,
Że z głębi serca błogosławić chciałbym -
- Chciałbym... to tyle mogę... resztę nie ja,
Bo ja tam kończę się, gdzie możność moja.

     Ileż trzeba wiary i siły, aby wytrwać w pewności, że ma się rację, gdy wokół  nikt nie rozumie, nikt nie czyta, nikt nie odpowiada na głos poety! A on, na pozór niewzruszony, bez emocji, obojętny na czysto ludzki splendor "wszystko za nic ma, a nie ma za nic". Jednakże nikt bardziej nie odczuwał sytuacji opuszczenia: "Więc mamże nie czuć, jaką na wulkanie/ Stałem się wyspą". Żegnając wrogów i przyjaciół w żałobnych konduktach paryskich wiedział: "iż przyjdzie TU liczyć na grób w grobach zbiorowych, które na cmentarzu postawiłem, i dlatego że sam je postawiłem - bo postawiłem grobów kilka polskich!"
      Z kim więc spowinowacony, z kim znajdujący porozumienie? Z Don Kichotem jedynie! Dwaj podróżnicy czasu:

Przez jakie ścieżek bo chadzałem krocie
Z ogromną dzidą, co gałęzie kruszy,
Ty jeden, wielki, znasz to, Don Kichocie,
jednego ciebie to wspomnienie wzruszy,
Bo gawiedź śmiać się będzie wielolica,
Niewarta ostróg z la Manczy szlachcica!



Cytowane fragmenty utworów Cypriana Norwida:

Menego. Wyjątek z pamiętnika.
Czarne kwiaty
Pierwszy list, co mnie doszedł z Europy
List (To mówi Anioł...)
List do Magdaleny Łuszczewskiej
Pieśń od ziemi naszej
Epos -  nasza. 1848
Milczenie. Druga część, właściwa: gramatyczna, filozoficzna i egzegetyczna

środa, 7 marca 2018

Księga przeznaczenia

     Nigdy nie byłam w Objeździe, a mam wrażenie, że wiem o niej więcej niż o rodzinnej miejscowości. Za sprawą blogu objazdowy.blogspot.com i książki "Jeśli będziemy jak kamienie. Reportaże z Objazdy i okolic" Czesławy Długoszek niewielka nadmorska miejscowość mocno zaistniała na polskiej mapie geograficznej, historycznej i kulturowej. Oczywiście, istniała już od dawna, miała swoją niemieckojęzyczną historię jako Wobesde, nikt tego nie neguje, ale teraz - przynajmniej w mojej świadomości - zajaśniała jako miejsce mi bliskie i znajome, poznawane w podróżach w głąb czasu i w pejzaże okolic, do których autorka zabiera nas od lat na swoim blogu, a teraz w monograficznej "księdze przeznaczenia".
       Nieruchomość tytułowych kamieni jest przeciwieństwem losów większości bohaterów opisywanych na kartach książki, zwłaszcza mieszkańców będących potomkami repatriantów zza Buga. Dlatego w tytule mamy warunkowe "jeśli": jeśli ludzie byliby jak kamienie, nie byłoby współczesnych mieszkańców Objazdy,  ba! nie byłoby samej Objazdy, lecz nadal niemieckie Wobesde. Nie być kamieniem to znaczy żyć, spotykać innych, podejmować wspólną wędrówkę. Splątane losy powojennych nomadów sprawiły, że na nadmorskich terenach i tzw. Ziemiach Odzyskanych na nowo tkane były sieci relacji sąsiedzkich, stosunków społecznych i struktury gospodarcze. Odrębnym zagadnieniem jest także współistnienie różnych form kultury lokalnej wyrosłej z różnych źródeł. Problematyka żmudnego wrastania w nowe środowisko, tworzenia się nowego społeczeństwa, przeżyć emocjonalnych ludzi pozbawionych na zawsze stron rodzinnych, tworzenia na nowo tożsamości "małej ojczyzny" wielokrotnie ujawnia się w opisywanych losach poszczególnych postaci, w indywidualnych portretach dawnych i obecnych mieszkańców. W losach mieszkańców Ziem Odzyskanych nie realizuje się jednak archetypiczny los Odyseusza, który wracał do swej Itaki, lecz - jak zauważa Adolphe Gesche - jest to linearny czas Abrahama, który na zawsze opuścił Ur udając się w nieznane: "Jak podkreślają historycy cywilizacji ten właśnie czas ukształtował Zachód z jego świadomością dokonywania odkryć, inwencją i postępem, gdzie nigdy nic nie jest dokończone, zawsze jest coś do zrobienia, a przeznaczenie nie jest fatum, które zamyka przeszłość i przyszłość. Ten czas już nie pożera swoich dzieci jak czas cykliczny i grecki Chronos, ale zaprasza je do życia."
        Kiedy na dawnym miejscu nie było można żyć, w nowej ojczyźnie zaczęto budować nowe. Dzięki dociekliwości badawczej autorki zwykły opis czasów minionych czy proste relacje zostają wzbogacone o dokumenty pisane i fotograficzne, wspomnienia, kronikę, listy, urywki notatek sprzed lat. O bogactwie miejsca, regionu świadczą jego mieszkańcy, toteż w książce Długoszek przede wszystkim poznajemy ludzi. Tych wyrzuconych z dawnych siedzib i tych, którzy przyjechali tu na roboty przymusowe, i tych, którzy oswajali świat wydeptując go ścieżkami. Wszyscy w jakiś sposób znaleźli swoje przeznaczenie w historii i przestrzeni. Dlatego nazwałam tę książkę "księgą przeznaczenia", gdyż opowiada o tym, jak zwykli ludzie w nieodgadnionych losach podejmowali trud życia w obliczu nieznanej przyszłości. Książka pełna jest wzruszeń nad okruchami pamięci niesionej w przedmiotach codziennego użytku (lipowe łapcie) czy tradycji wyniesionej z domu rodzinnego (pieczenie chleba).
       Od strony edytorskiej książka wydana starannie i wręcz monograficznie, z bogactwem starych i nowych fotografii dopełniających treść, z poetyckimi refleksjami samej autorki, indeksem nazwisk i indeksem miejscowości. Mało która miejscowość może poszczycić się tak wielostronnym i bogatym portretem, w którym mieszkańcy mogą odnaleźć dzieje swoich rodzin opowiedziane z takim pietyzmem i czułością. A przy tym rzecz niebywale bogata w fakty z jednej strony historyczne, a z drugiej dająca szeroki obraz życia współczesnego. Książka Czesławy Długoszek mówi o ludziach, ale mówi też o miejscu, przyrodzie, morzu; mówi o historii i legendach, dając całościowy obraz społeczności w jej wymiarze materialnym, kulturowym i duchowym. 

Czesława Długoszek: Jeśli będziemy jak kamienie. Reportaże z Objazdy i okolic. Słupsk 2018.




     

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...