niedziela, 26 grudnia 2021

Moc nieistniejącego

             Podobno trzej najbardziej wpływowi ludzie w historii (no, powiedzmy XX wieku) to Churchill, Hitler i Sherlock Holmes. O dwóch pierwszych można się spierać, ale ten trzeci? Przecież nigdy nie istniał. Podobnie stało się z pewnym utworem muzycznym. Wszyscy go znają, mało tego, nawet kojarzą kompozytora, którego nazwisko nierozerwalnie funkcjonuje obok tytułu: Adagio Albinoniego.  Adagio g-moll na organy i smyczki. Powiedzielibyśmy, klasyk! Służy za podkład tysięcy żałobnych filmów, kanon funeralnych nastrojów, motyw muzyki klasycznej zaanektowany przez kulturę popularną. Utwór, który tak naprawdę nie istnieje. 

            Nie napisał go Albinoni, wcale nie pochodzi z epoki baroku i w ogóle nie wiadomo, co kompozytor miał na myśli. Remo Giazotto (1910 - 1998), mało znany, a w zasadzie powszechnie w ogóle nieznany muzykolog, pod koniec II wojny światowej w gruzach biblioteki w Dreźnie znalazł krótki fragment rękopisu Albinoniego z partią basu. Tylko tyle. Nie wiadomo, co też to miało być: jakiś koncert czy sonata. Niczego więcej nie odnaleziono. Co zrobił Giazotto? Dopisał całą resztę w 1949 r. a następnie wydał w 1958 jako zaginione dzieło Albinoniego. Powstał jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów klasycznych, identyfikowanych z muzyką barokową, gdy tak naprawdę baroku w tym niewiele.  Za to dużo współczesnej harmoniki, medytacyjnej melancholii, prekursorskich rozwiązań zapowiadających współczesną muzykę filmową. Powstał hit. Placet dał mu nawet Herbert von Karajan, który włączał go do wielu koncertów i w ten sposób spopularyzował. 

          A później w roku 1985 oficjalnie zdemaskowano mistyfikację. I chociaż od tamtej pory opublikowano tysiące dementi, nadal mówi się: "Adagio Albinoniego".  Tak oto mało znany ogółowi barokowy kompozytor Tomaso Albinoni (1671 - 1751) stał się autorem  ponadczasowego przeboju, którego nie napisał.  

sobota, 18 grudnia 2021

Początek czy koniec cywilizacji?

      Jeśli komuś się wydaje, że przejawy tzw. cywilizacyjnych udogodnień w Polsce odstają od tych, które znajdujemy na zachód od naszych granic, to ma rację. Wydaje mu się. Jeśli ktoś uważa, że prawdziwą dbałość o pieszego w ogólnym systemie przepisów drogowych i ułatwień ochronnych mogą się popisać tylko społeczeństwa na zachód od naszych granic, to się myli całkowicie. Jeszcze raz bowiem sprawdza się powiedzenie: "cudze chwalicie, swego nie znacie".  

     Podczas podróży przez inne kraje mogę zachwycać się architekturą, śladami osiągnięć minionych wieków, ale raczej nie tym, co ludzie zwykli uważać za przejaw nowoczesności. Nowoczesność znajduję u siebie w Polsce. Ot, takie przejście dla pieszych w szczerym polu, a jakże, z zebrą, z panelem słonecznym na wiatrak, żeby się lampa paliła, więc oświetlone. Tam naprawdę nie ma żadnych zabudowań. W jedną i drugą stronę od szosy prowadzą zwykłe polne drogi. Na północ między pola, na południe też między pola, a dalej do lasu.  Niemniej przejście oznakowane jest? Jest. I to jest cywilizacja: choćby jeden pieszy się znalazł, ma którędy legalnie przejść. A że najczęściej biegają tędy zające, no cóż, a czy one nie powinny czuć się bezpiecznie?....

widok na północ

widok na południe
prosto jak strzelił przez pustkowie

z pola chciałam uchwycić wiatraczek z panelami i lampą, trochę się nie zmieściło, ale tam na asfalcie widać namalowane pasy 

czwartek, 9 grudnia 2021

Kwestia śpiewu

     W mroku rozświetlonym tylko świecami rozlega się najstarsza pieśń obu Kościołów - Akatyst ku czci Bogarodzicy. Przed ołtarzem unosiło się kadzidło. Stoimy trzymając w rękach świece. Kantor zaczyna pd Kontiakonu, po nim następuje pierwszy Ikos śpiewany przez chór.  I tak na przemian dwanaście razy, aby zakończyć ostatnim trzynastym Kontiakonem. Stoimy, śpiewamy, świece się dopalają. Czas mija, ale nie czuje się zmęczenia. Na koniec umawiamy się na następny raz. 

Tak było także wczoraj, można powiedzieć: tak się odbywa co roku 8 grudnia. 

Zamieszczam to nagranie, bo najbardziej przypomina to, na którym byłam. 


Ten sam Akatyst w języku staro-cerkiewno-słowiańskim


Jeśli ktoś chce zobaczyć cały tekst - jest TUTAJ

sobota, 4 grudnia 2021

Kwestia głosu, słuchu i języka

     Język angielski od zawsze stanowił dla mnie kwintesencję bełkotu. Trudno, nic nie poradzę, nie lubię tego języka i za nic nie mogę się przekonać, że jest precyzyjnym odbiciem świata. Może po prostu nie trafiłam na właściwego użytkownika, który pokazałby mi całe piękno języka?  Może... W każdym razie słyszę tylko bełkot, schematyzmy, widzę ubóstwo składniowych konstrukcji. Och, zapewne, skoro go nie znam, nie władam nim nawet w stopniu biernym, nie powinnam się wypowiadać ani ferować ocen. Być może. A jednak każdy język ma swoją specyficzną warstwę dźwiękową i po prostu jakoś brzmi. Nawet gdy się nie rozumie, słyszy się melodię języka, jego wyjątkową prozodię. A ta z kolei albo zachwyca, albo nie; albo ktoś umie wydobyć wszystkie smaczki dźwiękowe, albo je gubi, spłaszcza i tej melodii pozbawia. I nie jest to kwestia nieznajomości zasad  gramatycznych czy słownictwa. Może to kwestia głosu? A raczej językowego słuchu? 

     W polszczyźnie mimo dominującego akcentu paroksytonicznego jest wiele słów z akcentem przesuniętym na trzecią czy czwartą sylabę od końca. I bardzo wielu Polaków nie potrafi go stosować, kładąc wszędzie i zawsze nacisk na sylabę drugą. Brzmi to okropnie. A raczej nie brzmi wcale, lecz boleśnie rani uszy. Tacy użytkownicy języka nie mają chyba słuchu, skoro nie odróżniają sylab i nie potrafią zastosować właściwego akcentu wyrazowego. Nawet gdy im zwrócić uwagę, na czym polega problem, nie potrafią zaakcentować poprawnie. Nie słyszą tego. Nazywam to językową głuchotą. Przecież nawet gdy nie umiem właściwie wyartykułować wyrazu w obcym języku, słyszę, gdy ktoś mówi inaczej, słyszę i widzę różnicę. Tymczasem ludzie, o których piszę, nie słyszą tego, nie potrafią dostrzec różnicy między swoją a cudzą wymową. A ponoć słuch mają doskonały. 

     Jest to więc kwestia słuchu i głosu. Umiejętności operowania własnym głosem, świadomego nim posługiwania się. Teoretycznie świadomość ta kształtuje się od narodzin, praktycznie uczą się jej na poziomie bardziej zaawansowanym aktorzy.  Przynajmniej kiedyś tak było.  Niestety, współczesne aktorstwo pod tym względem przedstawia wiele do życzenia.  Dlatego przestałam oglądać polskie filmy, ponieważ ich nie da się słuchać. Ścieżka dialogowa często przypomina bełkot. A przecież to ma być polszczyzna, zrozumiała i czytelna. Niestety, nie jest. I chociaż rozumiem słowa, prozodia wypowiadanych tekstów jest nieczytelna, gwałci językową specyfikę polszczyzny, nie brzmi, nie ma melodii. Na przykład w filmie, aktualnie okrzyczanym, wychwalanym, reklamowanym jako polski kandydat do Oskara. Od razu się usprawiedliwię, że filmu w całości nie oglądałam, widziałam tylko urywki, fragmenty emitowane do znudzenia w spotach reklamowych, ale już one mnie całkowicie zniechęcają. Chodzi o "Boże Ciało".  Takie mówienie, jakie tam słyszę, nazywam właśnie bełkotem. Mimo zrozumiałości poszczególnych słów, prozodia jest fatalna, a akcent zdaniowy groteskowy. Język filmu zamiast kierować uwagę na problematykę, wręcz śmieszy, a częściej irytuje. 

      Najpierw słuch czy najpierw głos? Chyba jednak słuch, bo głos można mieć ustawiony prawidłowo, a nie umieć się nim posługiwać. Aktorzy uczą się ustawienia głosu, ale czy nadal uczą się używać go w zgodzie z właściwościami języka, którym się w filmie posługują? Czy język wypowiedzi, language, nie powinien raczej zachęcać niż zniechęcać do słuchania? Mistrzowie mowy potrafią tak mówić, że nawet nie rozumiejąc, chcemy ich słuchać. Mój problem z angielskim wynika może z tego, że dotąd nie słyszałam nikogo, kto mówiłby w tym języku tak, że chciałabym go słuchać. Język francuski też jest dla mnie trudny, byłby nawet trudniejszy, gdybym chciała się go uczyć, ale podziwiam jego prozodię, gdy słucham np. piosenek w wykonaniu Mireille Mathieu. Nie pamiętam, czy ktoś jeszcze umiał mi tak pokazać piękno tego języka. Z kolei piękno języka niemieckiego zawsze podziwiałam w wypowiedziach Andreasa Scholla. Mimo że niemiecki ma opinię języka dosyć twardego, w rzeczywistości, właśnie za sprawą słuchania jak mówi Andreas Scholl, usłyszałam jego melodyjność i miękkość. To zaskoczenie, bo niemieckiego uczyłam się w czasach szkolnych i wówczas nie wydawał mi się tak atrakcyjny. 

     Angielski nie zachęcał nigdy. Bełkot i już. Do czasu. To znaczy nadal uważam, że gramatycznie i składniowo to prymitywny bełkot, ale.... można nim posługiwać się tak, że chce się słuchać. Człowiek, który mnie o tym przekonał, nazywał się Jeremy Brett. W jego mowie angielski ma akcent, ma melodię, ma frazę, ma rytm, ma wszystko, co stanowi o tym, że chciałoby się ten język poznać i się go nauczyć. Czy to kwestia językowego słuchu czy raczej głosu? Zapewne jednego i drugiego. W każdym razie nikt, tak jak on, nie pokazał mi, że w angielskim można się zasłuchać. 

Jeremy Brett w wywiadzie


Jeremy Brett jako Sherlock Holmes - kilka scen filmowo-dialogowych w znakomitym wykonaniu

czwartek, 2 grudnia 2021

Sherlock Holmes i skrzypce

     Toż ja od tego powinnam zacząć w poprzednim wpisie.  Temat główny "Baker Street 221B" z serialu Granady, kompozytor Patrick Gowers. Od niego zaczyna się każdy odcinek i czasami w niewielkich ułamkach pojawia się to tu, to tam, gdy główny bohater sięga po skrzypce.  Raz, bo zadowolony, a innym razem, ponieważ szuka rozwiązania, a w jeszcze innym rozładowuje frustrację. Raz też robił na złość Watsonowi. Nie, nie przesadzajmy. Jeremy Brett tego nie gra. A kto? A owszem, dowiedziałam się, znalazłam: Kenneth Sillito

A więc słuchamy:

niedziela, 21 listopada 2021

Ha! Znalazłam! Zaiste, zasoby Internetu są niezgłębione

       Dwa tygodnie szukałam.  Sieć stawiała mi różne przeszkody po drodze, a to jakaś subskrypcja potrzebna, a to logowanie, a to wykupienie usługi premium. W końcu znalazłam dostęp bez żadnych takich warunków. 

        Czasami o wartości filmu decyduje najbardziej muzyka. Bywa, że film jest beznadziejny, ale muzyka, muzyka porywająca. Ze wszystkich czterech serii serialu z Jeremym Brettem w roli Sherlocka Holmesa akurat ten docinek należy do najmniej interesujących. Akcja się ślimaczy, główne skrzypce gra nie Sherlock Holmes, który postanawia wyjechać w góry, lecz jego brat Mycroft, w dodatku reżyser czy też scenarzysta powsadzał jakieś mistycyzmy w formie trzeciego oka i takie tam bzdury niepasujące kompletnie do logicznego umysłu detektywa.  Za to muzyka jest najmocniejszą stroną tego odcinka.  Dla samej muzyki warto obejrzeć, zwłaszcza (sztampowe dosyć) zakończenie i posłuchać. 

       Ale, ale, najlepiej by było mieć samo nagranie. No i mam, znalazłam.  O kompozytorze nic nie wiedziałam, dopóki ta muzyka nie zwróciła mojej uwagi. Udała mu się!  Teraz więc mogę słuchać do woli. 

William Patrick Gowers, muzyka z odcinka "The Adventure of Mazarin Stone". 


       Nie powiem, jeszcze w kilku innych odcinkach Gowers zaskakuje pomysłami, ale nie wszystko od razu. Będę dozować po kolei. 

czwartek, 11 listopada 2021

Jogin

      Wczoraj w Lublinie odbył się pogrzeb Sławomira Bubicza, prekursora metody Iyengara i założyciela szkoły yogi. Przypomniałam sobie, jak w czasie studiów poszłam na spotkanie ze Sławkiem (tak go wtedy nazywaliśmy), który właśnie wrócił z Indii jako pierwszy Polak dyplomowany jogin ze szkoły Iyengara w Punie, którą prowadzili jego następcy. Metoda nauczania hatha-jogi stamtąd się wywodząca i opracowana jest klarowna i spójna. Przede wszystkim Iyengar kładł nacisk na jej uniwersalność, podkreślając, że sama hatha-joga i ćwiczenie asan nie ma  podłoża religijnego, może więc ja każdy praktykować bez względu na wyznanie. Pierwsze polskie wydanie  "Jogi" Iyengara z charakterystyczną czarną okładką w tłumaczeniu Sławomira Bubicza mam do tej pory.  Podobnie jak niewielką broszurową książeczkę z ilustracjami poszczególnych asan. 

     Pierwsze spotkanie ze Sławomirem Bubiczem było jakby podwójne. Najpierw wprowadził nas - sporą grupę ciekawych egzotyki - w zasady ćwiczenia asan i krok po kroku pokazywał jak je wykonywać. Próbowaliśmy.  Stanie na głowie jest naprawdę bardzo proste.  Gorzej z zakładaniem nogi na szyję.  Jeśli komuś się wydaje, że klasyczna pozycja kwiatu lotosu to nic trudnego, znaczy, że nigdy nie próbował. Na szczęście było też kilka prostszych i od nich zaczęliśmy. Rozciąganie jest naprawdę bolesne. Najbardziej podobało mi się łapanie za zgięte kolano ręką zza pleców. Cudowne to było. Zanim większości z nas się udało, niemal popłakaliśmy się ze śmiechu z własnych nieudanych wysiłków. Naszemu joginowi wszystko wychodziło, a nam nie za bardzo. Kto ciekawy, jak to wygląda, niech sobie wyszuka w Googlu pod nazwą "maricyasana".  Jest kilka wersji. 

      Półtorej godziny wynajętej sali, gdzie ćwiczyliśmy, szybko zleciało, ale my nie chcieliśmy kończyć. Już nie chodziło o same ćwiczenia,  a o opowieści z pobytu w Indiach. Koleżanka zaprosiła nas do swojego pokoju w akademiku. Parę osób się wykruszyło, ale zainteresowanych zostało ponad dwadzieścia i wszyscy wpakowaliśmy się do tego pokoju, siadając gdzie się dało. Jogin rzecz jasna na podłodze. Nasza gospodyni robiła wszystkim herbatę, a Sławek opowiadał o pobycie w Punie. Pamiętam, że jogin przez cały czas był niesamowicie wyciszony.  Oaza wewnętrznego spokoju i skupienia. To było widać w ruchach, w oczach, w tonacji głosu. Nawet w sposobie picia herbaty. Z jego oczu wyłaniał się jakiś blask, jasność, którym emanowała cała jego postać. Trochę jakby był nie z tego świata. 

      W tamtym czasie człowiek chłonął wiele różnych rzeczy, potrafiłam nawet chodzić na cykl wykładów z sanskrytu i filozofii indyjskiej. Do szkoły jogi założonej przez Bubicza w Warszawie się nie zapisałam, ale samą hatha-jogę ćwiczyłam jeszcze nawet po ukończeniu studiów.  Z czasem coraz mniej aż wypadła z mojego rozkładu dnia. Zapewne szkoda, niestety, nie jestem wzorem systematyczności. I oto wczoraj z powodu informacji o pogrzebie przypomniałam sobie moje początki z jogą. Iyengar wciąż stoi na półce. W każdej chwili mogę książkę odkurzyć i wrócić. Może tak właśnie zrobię. 

niedziela, 7 listopada 2021

Prawdziwa kobieta średniowiecza

       "Tobie się zdaje, że dopiero ty wynalazłeś miłość. Znam i ja ją, bah!...Przez kilka lat kochałem się jak półgłówek, a tymczasem moja Heloiza romansowała z innymi."

       Ignacego Rzeckiego raczej nie kojarzylibyśmy z takim wyznaniem, a jednak to jego słowa. On już wcześniej przeżył zawód miłosny, którego gorzki smak jego przyjaciel Wokulski dopiero poznawał. Heloiza!.... Symbol utraconej miłości. Heroina najsłynniejszego romansu średniowiecza, a jak tego dowodzą słowa Rzeckiego, ponadczasowy wizerunek kochanki, dodatkowo jeszcze utrwalony dzięki powieści Rousseau "Nowa Heloiza". Interesuje nas jednak nie literacka fikcja, lecz postać prawdziwa, historyczna Heloiza, ukochana Piotra Abelarda, a później mniszka, przełożona żeńskiego zakonu pod wezwaniem Parakleta w Nogent.  

      Legenda o najsłynniejszym romansie  średniowiecznej Europy pełna jest stereotypowych obrazów o uwiedzionej uczennicy, wykastrowaniu jako zemście za uwiedzenie, zamknięciu w klasztorze. Tymczasem wszystko to może być nieprawdą. Rzeczywistość i prawdziwe oblicze kochanków, ich decyzje i wzajemne relacje utonęły na długie lata w morzu fałszywych domysłów. Aż nastał rok 1980 i młody uczony z Nowej Zelandii Constant Mews w piętnastowiecznym podręczniku pisania listów autorstwa Johannesa Veprii znalazł nieznane fragmenty 113. listów. Poświęcił ich badaniu dziesięć lat. W 1999 r. opublikował wyniki swoich badań w pracy pod tytułem "Zaginione listy miłosne Abelarda i Heloizy".  Po 900 latach Abelard i Heloiza przemówili swoim własnym głosem. 

      Na podstawie odkrytych listów i filologicznych badań James Burge krok po kroku, niemal dzień po dniu odtwarza przebieg słynnego romansu, losy obydwojga kochanków, podważając przy tym nieścisłości powtarzane w zachowanej legendzie, uzupełniając luki w przebiegu zdarzeń, analizując motywacje i uściślając to, co dotąd było niejasne. Zacznijmy od najbardziej oczywistego stereotypu - dojrzały 35-letni mężczyzna, nauczyciel, uwodzi dwudziestoletnią niewinną dziewczynę. A jeżeli było odwrotnie?  No może nie do tego stopnia, że to dziewczyna uwiodła i sprowadziła na manowce swojego mentora, nauczyciela, doskonałego, być może najlepszego logika swoich czasów. Ostatecznie Abelard ascetą nie był, aczkolwiek nauka i sztuka logiki były dla niego najważniejsze do tego stopnia, że w obronie swoich racji potrafił narazić się ówczesnym cenionym uczonym, a opinie o innych miewał i wygłaszał druzgocące.  Jednakże listy nie pozostawiają złudzeń. Heloiza zawsze była świadoma swoich czynów i emocji i, co ciekawe, nigdy nie  żałowała tego, co łączyło ją z Abelardem. Nawet po wielu latach, będąc szanowaną przełożoną zakonu, wyjaśniała w liście, że Bóg w jej uczuciach i hierarchii wartości jest na drugim miejscu. Na pierwszym zawsze pozostał Abelard i jej miłość do niego. 

       Aby dopełnić obrazu kobiety warto odkłamać jeszcze jeden aspekt jej osobowości. Nie była dziewczyną słabą, lękliwą, posłuszną i nieświadomą własnego losu. Bynajmniej! Ostatecznie przecież to jej intelekt, rozumność, wykształcenie i zdolności umysłowe stanowiły ważny czynnik, dzięki któremu Abelard się w niej zakochał, gdyż nie należała do jakichś wyjątkowych piękności. O jej sile i przekonaniu o własnej racji  świadczy fakt, że odmówiła poślubienia Abelarda. Wyobraźmy to sobie wyraźnie: jesteśmy w pierwszej połowie XII wieku. Młoda kobieta, której potajemny romans wychodzi na jaw i staje się niemal sprawą publiczną, zachodzi w ciążę - i rodzi nieślubnego syna - tak! Heloiza miała z Abelardem syna i urodziła go potajemnie w Bretanii, dokąd za radą Abelarda wyjechała z Paryża, aby uniknąć gniewu swojego wuja Fulberta, który ją wychowywał - odmawia uregulowania swojej sytuacji w zgodzie z ówczesnym prawem i zasadami moralnymi. Jako matka nieślubnego dziecka pozostaje w oczach społeczeństwa cudzołożnicą, kobietą niejako poza prawem.  Ówczesna kultura dla kobiety przewidywała właściwie tylko dwie drogi: w rodzinie jako żony i matki oraz drogę zakonną. Stad też na przykład wiele kobiet bardzo dobrze urodzonych, owdowiawszy, wstępowało do zakonu. A co robi Heloiza? Kiedy Abelard obawiając się zemsty Fulberta udaje się do niego z przeprosinami, obaj panowie ustalają, że aby załagodzić sytuację i uniknąć publicznego skandalu Abelard ożeni się z Heloizą. Ze strony Abelarda również było to poniekąd ustępstwo i pewne wyrzeczenie, bo jako mężczyzna żonaty nie mógł już liczyć na karierę kościelną i wyższe stanowiska. Jedzie  do Bretanii oznajmić Heloizie, co obaj postanowili, a ona na to: "Nie!"

      Żeby było jednak jasne: Heloiza odmówiła poślubienia Abelarda, ale nie zamierzała kończyć z nim romansu.  Uważała po prostu, że małżeństwo bywa często układem ekonomicznym, związkiem pozornym nie mającym wiele wspólnego z prawdziwym uczuciem, a ich relację uważała za wyjątkowy związek duchowy (oczywiście także cielesny, w listach Heloizy wiele jest opisów fascynacji i doznań fizycznych), któremu akt ślubu nie jest potrzebny.  Ponadto zdawała sobie sprawę, że zawarcie ślubu oznaczałoby koniec kariery Abelarda, a  nie chciała do tego dopuścić, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że umysł Abelarda i jego dokonania naukowe są naprawdę wyjątkowe.  Uznała więc, że najlepiej będzie nadal utrzymywać ich związek w tajemnicy (który już zbyt wielka tajemnicą nie był, ale to nieistotne, jeśli Abelard pozostałby w stanie bezżennym), doskonale czuła się w roli potajemnej kochanki.  

      Kolejne zburzenie stereotypu to postawa Abelarda: naciskał na zawarcie ślubu. Krok po kroku zbijał argumenty Heloizy aż się zgodziła. Uległa całkiem wbrew swoim przekonaniom jednak. Można powiedzieć, że dla świętego spokoju i aby udowodnić, że ceni sobie jego zdanie i jego żądania. Niemniej warto zapamiętać, że to nie Heloiza chciała ślubu, nie zależało jej na ludzkiej opinii. Ostatecznie ślub się odbył, ale potajemnie, w obecności tylko wuja Heloizy Fulberta. Ponieważ małżeństwo zostało zawarte potajemnie, małżonkowie zamieszkali osobno. Heloiza u wuja, który niezadowolony z sytuacji, popadał w złość i wyładowywał furię na siostrzenicy. Toteż Abelard, chcąc chronić żonę przed napadami złości wuja, wywiózł ją do klasztoru w Argenteuil, gdzie się schroniła, ale wcale nie wstąpiła do klasztoru jako mniszka. Małżonkowie nadal się spotykali, chociaż w ukryciu. I to wtedy doszło do słynnej napaści wynajętych przez Fulberta zbirów, którzy w nocy wkradli się do domu Abelarda i go wykastrowali. Kolejne więc obalenie nieścisłej legendy: Fulbert nie mścił się wcale za uwiedzenie Heloizy. Jednakże widać, że stopniowo traci nad nią kontrolę, nie może już decydować o jej losie, skoro została żoną Abelarda. James Burge przypuszcza, że Fulbert uznał odesłanie Heloizy do klasztoru za wstęp do rozwodu i dlatego podjął drastyczny krok. Bo chyba tylko takie wyjaśnienie tłumaczy jego furię. Słowem, nastąpiło zapętlenie niedomówień, skrywanych urazów i fałszywych domysłów. 

       W aspekcie fizycznym następuje koniec romansu Abelarda i Heloizy.  Oboje rozpoczynają nowy etap w życiu, prowadzą życie zakonne, zrywają kontakty osobiste. Dopiero po dwunastu latach nawiązują ponowny kontakt najpierw listowny, a później także bezpośredni, ale już nie jako kochankowie, lecz ludzie dojrzali, wzajemnie się inspirujący i wspierający w działalności zakonnej.  Kiedy bowiem Heloiza musiała opuścić klasztor w Argenteuil, Abelard, który wówczas był opatem w Bretanii, oddał jej założony przez siebie wiele lat wcześniej klasztor Parakleta i tam Heloiza założyła z mniszkami żeński zakon, którym kierowała. Kiedy zaś Abelard - za sprawą swojego trudnego charakteru i niezwykłej umiejętności wywoływania konfliktów -  popadał w tarapaty, Heloiza wspierała go, podtrzymywała na duchu, a owładniętego znużeniem namawiała do kontynuowania rozważań filozoficznych i teologicznych. Wiele prac z późniejszego okresu życia Abelard niewątpliwie napisał pod wypływem jej inspiracji.

       Odkryte listy, zwłaszcza pisane przez Heloizę, ujawniają pełniejszy wizerunek obojga i skomplikowane relacje między nimi. Zapisałam tu tylko kilka wątków. Odrębnym zagadnieniem są na przykład liczne spory z uczonymi i konflikty, w jakie pakował się Abelard, w konsekwencji zaś ucieczki, zamachy na życie, popadanie w łaskę i niełaskę możnych tego świata. Słynny spór z Bernardem z Clairvaux, potem jego załagodzenie, potem znowu konflikt. I tak w kółko. Oskarżony o herezję Abelard musiał w pewnym momencie spalić swoją pracę o Trójcy Świętej. Abelard miał trudny charakter, ale też było to poniekąd spowodowane jego wybitną inteligencją. Zwyczajnie denerwowali go ludzie nie dorównujący mu intelektem. 

      A Heloiza? Przeżyła ukochanego o 21 lat. Ich syn, Astrolabiusz (to ona wybrała mu tak niezwykłe imię) również wybrał drogę duchownego i został kanonikiem w Nantes. Ona zaś do końca swoich dni była wierna jedynej miłości swojego życia. Nawet jako szanowana  przełożona zakonu pisała: "Chwalą mnie za pobożność w tych czasach, kiedy jest ona prawie jednoznaczna z obłudą, kiedy pod niebiosa wynoszą każdego, kto nie burzy przesądów".  Oto prawdziwy portret kobiety średniowiecza: odważnej, inteligentnej i konsekwentnej.  

czwartek, 28 października 2021

Zanim nastał rok 1984

      Felietony i eseje George`a Orwella z lat 30. i 40.  publikowane w ówczesnej angielskiej prasie to istny wachlarz tematów. Od życia włóczęgów i bezdomnych, przez dramatyczną relację z pobytu we francuskim szpitalu, opinie na tematy polityczne, po jakże trafną diagnozę współczesnego sportu, zdewaluowania idei Igrzysk Olimpijskich oraz satyryczny wizerunek literackiego krytyka. Czyta się świetnie. Orwell ma pióro lekkie, pisze z polotem, językiem nasyconym rzeczową dosadnością, przy tym nierzadko prezentuje słowną zabawę, żart, ironię. Bywa też bardzo serio w tonie, jak w liście pt. "Szesnastu Polaków przed sądem moskiewskim", napisanym do redakcji "Tribune", a który ostatecznie nie został opublikowany, ponieważ ponoć redakcja zmieniła swoje stanowisko w opisywanej wówczas na łamach gazet i szeroko komentowanej sprawie politycznej o międzynarodowym zasięgu. 

    W kwestiach politycznych zresztą Orwell wypowiada się wielokrotnie, wykorzystując np. swój udział w wojnie domowej w Hiszpanii, krytykując postawę europejskich elit politycznych wobec reżimu stalinowskiego czy kreśląc prognozę stworzenia Socjalistycznych Stanów Zjednoczonych Europy, mając zresztą świadomość, że wizja ta jest zgoła utopijna. Niemniej Orwell w większości tekstów zajmuje  stanowisko liberalnego socjalisty, z czym się bynajmniej nie kryje i z tego punktu widzenia ocenia wydarzenia, procesy społeczne i politykę ówczesnych elit. Nawet nie podzielając jego poglądów, nie da się nie dostrzec, że był wnikliwym obserwatorem burzliwej sceny polityczno-społecznej ówczesnej Europy. Mam wrażenie, że dostrzegał zjawiska, które z czasem się nasiliły, jednakże dzisiaj się ma odważnych, by o nich mówili. 

      Omawiając na przykład zjawisko faszyzmu, Orwell zauważa, że wbrew stereotypom nie każdy rodzaj faszyzmu jest antysemicki, choć przywykło się tak sądzić. Rozważając możliwości umocnienia się systemu socjalistycznego  na różnych kontynentach, autor za jedną z przeszkód uznaje zjawisko, że "wszystkie ruchy ludów kolorowych są obecnie zabarwione mistycyzmem rasowym". Obawiam się, że gdyby dzisiaj ktoś tak napisał, rozpętałaby się burza krytyki i potępienia skierowana przeciw autorowi.  Orwellowskie diagnozy dotyczące z kolei sportu, zwłaszcza w kontekście rozgrywek międzynarodowych, prowadzą do krótkiej definicji, że sport "jest to wojna minus strzelanie", gdyż "przybrał postać działalności na wielką skalę, wspieranej potężnymi funduszami, zdolnej przyciągnąć ogromne tłumy i budzić barbarzyńskie emocje".  Genezę tego zjawiska Orwell upatruje w "idiotycznym zwyczaju identyfikowania się z wielkimi strukturami siły i postrzeganiu wszystkiego w kategoriach prestiżu połączonego ze współzawodnictwem".  Opinia Orwella znajduje potwierdzenie jeszcze bardziej właśnie w czasach współczesnych, gdy bezpośrednie transmisje na cały świat generują zwielokrotniony odbiór i emanację silnych emocji wynikających z identyfikowania się z własną drużyną. Za absurdalne uznać należy zjawisko, "wysyłania drużyny złożonej z jedenastu zawodników nazywanych mistrzami kraju, by walczyła z inną drużyną", czemu towarzyszy "ogólne przekonanie, iż naród, którego drużyna przegra - "traci twarz". Niestety, współczesne negatywne zjawiska towarzyszące wszelkim rozgrywkom tego typu tylko potwierdzają stanowisko wyrażone przez Orwella 75 lat temu. 

      Jeśli zaś chcemy oderwać się nieco od przygnębiających prognoz i diagnoz, możemy z przyjemnością i wręcz rozkoszną satysfakcją zanurzyć się w zabawne rozważania o angielskiej kuchni lub autorskim przepisie na parzenie prawdziwie angielskiej herbaty. Przepis Orwella składa się z jedenastu absolutnie niezbędnych punktów i po jego lekturze nabiera się ochoty na jego wypróbowanie. Punkt pierwszy: kupić herbatę indyjską lub cejlońską, według Orwella inne nie dadzą oczekiwanego efektu. A więc idę do sklepu.

niedziela, 24 października 2021

Trzy tygodnie z Chopinem

       Od 2. do 23. października z jedno- i dwudniowymi przerwami po pierwszym, drugim i trzecim etapie. Ostanie trzy dni - 21 - 23 października to już sama radość słuchania: koncerty laureatów. Bo podczas przesłuchań finałowych się denerwowałam. Co innego, gdy się ma już duże doświadczenie występowania z orkiestrą, a co innego, gdy się takiego doświadczenia nie ma. Ale udało się wszystkim. Chyba... 

       Pierwszy, czwartkowy koncert po ogłoszeniu wyników jeszcze nie był taki, jak powinien. Laureaci byli zmęczeni. Bruce Liu, zdobywca I miejsca mówił, że spał tylko dwie godziny. Dopiero w drugim, a już najbardziej w trzecim, sobotnim koncercie niektórzy odstresowali się całkowicie i grali już zupełnie na luzie. Nawet lepiej niż podczas konkursu. Dopiero w sobotę doceniłam mistrzostwo mazurków w wykonaniu Kuszlika, a Aimi Kobayashi w interpretacji preludiów znowu zabrała wszystkich w jakąś niezwykłą, mistyczną kontemplacyjną przestrzeń. "Ona jest nie z tego świata" - napisał jakiś internauta. Bruce Liu w sobotę z Koncertu e-moll zrobił prawdziwe arcydzieło. I wreszcie z całym przekonaniem uznałam, że chciałabym mieć to nagranie na płycie.  

      Internauci jak zwykle nie zawiedli. Oczywiście, czasami lepiej jest słuchać, co mówią, co podpowiadają specjaliści.  Na co zwrócić uwagę, co jest wyjątkowego w tej czy innej interpretacji. Przywiązywać się do ich opinii za bardzo nie należy, warto, wykazując się samodzielnością, spojrzeć czasami niezmąconym okiem i uchem. Ale to, co działo się na czacie podczas transmisji, też było ciekawe. Pominę zjawiska negatywne, bo i takie się pojawiły, niestety. Niemniej tylu braw, tylu zachwytów, tylu wyrazów uwielbienia to ja nigdzie nie widziałam. I tylu "frogs"! 

      Gorąca dyskusja wywiązała się zwłaszcza po ogłoszeniu dwunastki finalistów, gdy nie przeszli czyiś ulubieńcy.  I się zaczęło: dlaczego nie ma tego, dlaczego tamtego, a dlaczego dwanaścioro, skoro regulamin mówi o dziesięciorgu finalistach?  Gdyby jury czytało czat, nie wybrałoby nigdy nikogo a lista byłaby tak długa, jak niemal na samym początku przesłuchań. A tak mimo wszystko zamknęli definitywnie drzwi za dwunastką i wszyscy niezadowoleni mogli sobie z czystym sumieniem - że nie od nich to zależało - ponarzekać. 

      Jeszcze gorętsza dyskusja - czy raczej wylewanie łez i danie upust żalom - trwała do dziś. Obok zaś pełne euforycznego uwielbienia peany ze strony tych, których typowania się potwierdziły.  Ponownie dużo "clapów",  bukiecików,  serduszek, całusów, nutek i "frogs". Najbardziej adekwatny komentarz do minionych trzech tygodni brzmiał: "Czy to już ostatni koncert. I co teraz będę robić wieczorami?" Też się nad tym zastanawiam.  Cztery lata oczekiwania na następną edycję wydają dzisiaj wiecznością. Przedsmak wieczności zdarzył się juz teraz, w tej edycji konkursu, gdy Aimi Kobayashi grała preludia.

       

        Tymczasem można zastanowić się nad kwestią mechanizmów uczenia się. Jak to się dzieje, że określone stany wyjściowe prowadzą do konkretnych efektów? Inteligencja, aspiracje, emocje, pamięć, osobowość i temperament każdego uczestnika w zetknięciu z materiałem muzycznym Chopina uczyniły z nich wirtuozów. Znowu odwołam się do wywiadu z Brucem Liu, który jest artystą bardzo świadomym i wciąż analizującym swoje umiejętności w perspektywie możliwości poprawienia, usprawnienia tego, co jest jego zdaniem niepełne, co nie odpowiada jego wyobrażeniu o muzyce.  On właściwie nigdy nie jest w pełni z siebie zadowolony.  Chyba nawet gdy gra, już myśli, co następnym razem zmienić, poprawić, udoskonalić. 

      W starym zeszycie z notatkami z psychologii znalazłam dwa wykresy krzywej uczenia się: jedna to wznosząca się łagodnie i sukcesywnie, a druga wznosząca się etapowo. Której odpowiada uczenie się utworów muzycznych?  I co będzie kolejnym wyzwaniem dla Choziainowa, który ma w repertuarze wszystkie utwory Chopina?  Mam nadzieję, że to nie będzie li tylko przechodzenie od nazwiska do nazwiska, jak w przypadku jarmarków w mieście, w którym na początku XVII w. były cztery jarmarki na cztery pory roku, a w niecałe sto lat później osiem w dni świętych patronów: na Trzech Króli, na św. Macieja, na św. Jerzego, na Boże Ciało, na św. Magdalenę, na Przemienienie Pańskie, na św. Wincentego i na św. Mikołaja. A dzisiaj odbywają się dwa razy w tygodniu. 

      Wśród 26 zawodów wymienianych przed pierwszą wojną światową był też zawód muzykanta: był nim dudarz. W okresie zaś międzywojennym wśród znaczących kupców pojawia się nazwisko "Rapaport". Mnie się ono kojarzy ze skeczem.

  

 Znalazłam też dawne nazwy ulic i ich dzisiejsze odpowiedniki. Na przykład dawna Morowa to dzisiejsza 3-go Maja, a Radzięcka dziś  nosi godną nazwę Stanisława Moniuszki, a główna biegnąca przez całe miasto i dzieląca je niemal na pół nosi miano Tadeusza Kościuszki. Tylko Szewska pozostała Szewską, chociaż szewców na niej od dawna nie ma. 

      Ho, ho, jakie cuda z niepamięci wydobywam ze starego zeszytu. Wiersz Zygmunta Rumla ku czci pracowników tajnych drukarni,  program konferencji naukowej z 1992 r. w siedzibie MON w Warszawie (o matko jedyna, co ja miałam wspólnego z MON-em?!), a wśród prelegentów Jan Gozdawa-Gołębiowski (zm. w 2013 r.), Zbigniew Gnat-Wieteska. Z jeszcze dawniejszych dziejów (i zapisków) wyłania się postać Dymitra herbu Korczak, znany jako Gorajski. Ale Dymitr pochodził z Rusi Czerwonej. Korczakowie otrzymali olbrzymie nadania królewskie, dzięki którym zgromadzili w swoich rękach klucze: klecki, gorajski, kraśnicki, szczebrzeski i stojanicki.  Posiadłościami  podzielili się bracia Dymitr i Iwan. 

       Na koniec zagadka ze starego zeszytu. Pod notatkami znalazłam takie szyfrowane znaczki:

W 7399

EO 298990

EO 315095

B 104173

B 131478

A na koniec H IV

Czy ktoś starej daty (równie starej jak ja) będzie kojarzył, co to takiego. Że też ja to zapisałam! Toż to prawie dokument. 

      

piątek, 15 października 2021

Mowa wyobraźni

     Równolegle ze słuchaniem uczestników 18. Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina utrwalam i porównuję własne odczucia z opiniami komentatorów. Niejednokrotnie zaskakują tak samo, a czasami nawet wzbudzają podziw elokwencją. Okazuje się, że muzycy mają równie głęboką wrażliwość muzyczną, jak i  rozwiniętą wyobraźnię językową. Opanowanie skomplikowanych konstrukcji kompozycyjnych pomaga widać w tworzeniu precyzyjnych językowych odpowiedników myśli i emocji. Jestem zauroczona niektórymi określeniami, jakie padają z ust komentatorów. Zauważyć przy tym można, że o ile tzw. teoretycy posługują się często wysublimowanym językiem naszpikowanym określeniami trudnymi do zrozumienia przez laika, o tyle praktycy, a więc artyści czynnie muzykę uprawiający,  potrafią to samo wyrazić w sposób plastyczny i lapidarny. 

     Na ostateczne wyniki konkursu nie mam wpływu, za to układam swój prywatny ranking najbardziej ciekawych i oryginalnych komentarzy, sformułowań i podsumowań. Do wyróżnionych metafor komentatorów zaliczyłam między innymi epitet z rozmachem kosmicznym "walc mgławicowy" oraz metaforycznie wyrażony efekt emocjonalnego zaangażowania pianisty: "niszczycielski huragan emocji". Z poetyckich obrazów oddających w sposób plastyczny emocje związane z wykonaniem utworu zapisałam do zapamiętania "nokturn snujący się jak całun nad nieboszczykiem" i "lodowa księżniczka".  Jeden z jurorów, wirtuoz i laureat konkursu sprzed lat, poproszony o ocenę przygotowania uczestników tegorocznego konkursu pokusił się  o rozbudowane podsumowanie: "w występach uczestników bywa często dużo teatru i ego tak wielkie, że nie widać kompozytora".  

     Na koniec absolutny numer jeden. Na zwycięzcę zmagań pianistycznych jeszcze poczekamy kilka dni, ale ja już dzisiaj przyznaję główną nagrodę za komentarz, który jest tak obrazowy i tak finezyjny, że należy się za niego jakaś literacka nagroda co najmniej. Otóż omawiając występ jednego z uczestników, któremu chyba nie wszystko wyszło jak należy, komentator skwitował owe niedoskonałości słowami: "diastema w hollywoodzkim uśmiechu".  Genialne!  Przyznaję za to Nobla, albo przynajmniej  Nike. 

     Wszystkie zacytowane sformułowania mają oczywiście swoich autorów, nie są to wypisy z komentarzy anonimowych internautów.  Mam je zapisane w swoich notatkach na pamiątkę.  Komentarzy gremiów oceniających na bieżąco można posłuchać czy to w Dwójce Polskiego Radia, czy na TVP Kultura. W każdym razie nagrało się.

     Śledzenie na czacie reakcji międzynarodowej publiczności podczas transmisji na YouTube wymaga z kolei refleksu i chwytania tekstu w kilku językach jednocześnie. Bo chociaż administratorzy z NIFC wciąż przypominają, żeby używać tylko angielskiego, internauci są bardzo niesubordynowani i piszą w różnych własnych językach: włoskim, rosyjskim, niemieckim, hiszpańskim, oczywiście także polskim. Co rusz też pojawiają się szlaczki, które identyfikuję jako język japoński lub koreański, no ale tego to już ni w ząb nie rozumiem. I tutaj także zdarzają się wpisy dowcipne i pomysłowe, chociaż nie tak może finezyjne jak cytowane wyżej. W trzecim etapie do wykonania jest między innymi wybrana sonata, w tym Sonata b-moll ze słynnym Marszem żałobnym. Kiedy po raz pierwszy w tym etapie zabrzmiały jego mroczne dźwięki, na czacie pojawiały się wpisy w stylu: "kto umarł?", "kogo opłakujemy?" i najczęstszy "RIP".  A komu się pisać nie chciało, zamieszczał ikonki trumien lub czaszek. Współczesny popkulturowy danse macabre.  Malownicze były też reakcje na Preludium Des-dur "Deszczowe": parasolki, chmurki z deszczem, kalosze.... 

        W sumie pozytywne, że ludzie się przy muzyce Chopina bawią. Tym bardziej, że wśród obserwatorów i słuchaczy transmisji są naprawdę ludzie z całego świata, przy czym jak podano na stronie NIFC ok. 45 % to Japończycy.  Wielu uczestników ujawnia kraje, skąd się łączą, dlatego wiem, że od dziesiątej codziennie podczas przesłuchań są nie tylko Japończycy. Pojawia się Korea Południowa, Tajwan, Rosja, Australia, Nowa Zelandia, Stany Zjednoczone, Kanada, Meksyk, mignęły mi jakieś kraje Półwyspu Bałkańskiego, oczywiście Włochy, bo w tym roku przyjechali silną grupą, jakieś wyspy były... Wielu Polaków łączy się z zagranicy, podają miasta, gdzie mieszkają. Powstaje prawdziwie międzynarodowa społeczność.  Znakiem rozpoznawczym miłośników muzyki Chopina dosyć nieoczekiwanie i zagadkowo została ikonka żaby. "Frogs" pojawiają się często zamiast całego komentarza. A inni, przypadkowi goście, którzy na co dzień nie słuchają Chopina, zdezorientowani pytają co to znaczy i dlaczego "frogs".  Polacy też nie wszyscy wiedzą. "Nie kminię tych żab" - skarżył się jeden.  Ale to już zupełnie inna historia :-)



sobota, 2 października 2021

Wielkie umysły - część 2.

      Można się z nimi nie zgadzać, można - i to zdarza się częściej - ich nie rozumieć, ale nie sposób odmówić im pewnej cechy wspólnej: malowniczości. Niektórzy nazywają to oryginalnością, ale oryginalność nie zawsze jest malownicza, a czasami jest wręcz nieznośna. Mnie zaś chodzi o sympatyczną malowniczość, będącą skutkiem czy przejawem? a może funkcją osobowości tak pochłoniętej naukową pasją, że zanika w niej to, co zwykłym śmiertelnikom często spędza sen z powiek i prowadzi do frustracji: przejmowanie się tym, co pomyślą inni. 

      Pęd do wiedzy, do odkrywania tego, co jeszcze nieznane, rodzi niecierpliwość, jak w przypadku Francisa Cricka, który szczerze przyznaje: "Mogę być cierpliwy przez 20 minut, ale niewiele dłużej." Być może dlatego nie znosił mętniactwa, spekulacji i błądzenia innych badaczy. Z takim to strach się spotkać, ale zawsze można liczyć, że po tych dwudziestu minutach koszmar wzajemnego niezrozumienia się skończy i zdegustowany wyjdzie rzucając na odchodne sentencję ze swojej książki: "Nie jesteś niczym innym niż pęczkiem neuronów".  Niezbyt przyjazne stosunki panowały między Crickiem właśnie a innym biologiem molekularnym, Geraldem Edelmanem. To Edelmanowi właśnie zarzucano "mętniactwo", na co odparował: "Mętność, moim zdaniem, pojawia się w odbiorze, a nie w przekazie".  Nie przeszkadzało to wcale, że obaj byli laureatami Nagrody Nobla. 

     Cechą genialnych umysłów jest, że niemal wszystko potrafią przekuć na język naukowy. Inspiracje czerpią zewsząd, z całego otaczającego świata, także ze sztuki i literatury. Jedno z najpopularniejszych pojęć współczesnej nauki, które niemal weszło do kultury popularnej -  kwark - Murray Gell-Mann zapożyczył z powieści "Finnegans Wake" Jamesa Joyce`a.  Zainteresowania naukowe Gell-Manna przerastały możliwości większości innych naukowców, a co mówić o zwykłych ludziach. Swobodnie poruszał się nie tylko w zakresie fizyki cząstek elementarnych, która była jego koronną dziedziną, ale też doskonale orientował się w kosmologii, historii naturalnej, historii ludzkości,  archeologii, kontroli zbrojeń  atomowych, problematyce populacji i ewolucji języka. Znał podstawy większości głównych języków świata oraz wielu dialektów. Popisywał się wyjaśnieniami znaczeń i pochodzenia imion ludzi, z którymi się stykał. Agent i wydawca John Brockman mówił o Gell-Mannie, że "ma pięć mózgów, a każdy jest inteligentniejszy od naszego".  Zdarzało się więc, że o innych mówił "ignoranci" i okropne plemię", a mimo to udzielając wywiadu grzecznie poprosił, aby nie cytowano jego negatywnych opinii o innych fizykach, gdyż "nie jest to miłe. Niektórzy z nich są moimi przyjaciółmi". 

       W przeciwieństwie do Gell-Manna, który - jak widać wyżej - miał pewne poczucie realnego związku ze światem i ludźmi wokół - Marvin Minsky raczej funkcjonował w swojej własnej rzeczywistości.  Problemy naukowe rozwiązywał raz definitywnie w swoich pracach i dziwił się, że ludzie go nie słuchają. Krążąc po swoim laboratorium zapytał kiedyś współpracowników, kiedy odbędzie się spotkanie na temat szachów i w odpowiedzi usłyszał, że odbyło się ono przecież poprzedniego dnia. [chodziło o programy komputerowe grające w szachy - dopisek n.] Podobnie jak Gell-Mann Minsky nie ograniczał się do jednej dziedziny, jego umysł wciąż poszukiwał nowych wyzwań, co stanowiło zresztą credo naukowca. Uważał, że skłonność do poświęcania się jednej dziedzinie, czynności czy umiejętności, którą nauczymy się wykonywać perfekcyjnie jest "rakiem mózgu" i należy temu przeciwdziałać ucząc się czegoś zupełnie nowego. On sam zgłębiał matematykę, filozofię,  fizykę, neurobiologię, robotykę, informatykę, był także autorem kilku powieści fantastycznonaukowych. Mało tego, miał wybitny talent muzyczny, mógł zrobić karierę muzyczną, a jedną z frapujących go tajemnic było zagadnienie co odczuwa wybitny wiolonczelista Yo-Yo Ma, gdy gra koncert. 

       Czy wybitne umysły wiedzą, że są wybitne?  Istnieją dwie odpowiedzi na to pytanie: a) wiedzą, bo inaczej nie byłyby wybitne; b) nie wiedzą, bo zdają sobie sprawę, jak mało wiedzą w stosunku do tego, co jeszcze pozostało do odkrycia. Z tym, że to drugie nie do końca zaprzecza pierwszemu. Można mieć świadomość wielkości swoich dokonań, a jednocześnie mieć poczucie ich znikomości w perspektywie rozwoju nauki. Frank Tipler  całkiem serio może twierdzić: "Jestem w tej samej sytuacji, co Kopernik. Chciałbym podkreślić, że podstawowa różnica polega na tym, iż wiemy, że Kopernik miał rację. Nie wiemy tego jednak o mnie! Podstawowa sprawa!".  

      Najczęściej jednak przeciętny człowiek wyobraża sobie naukowca jako oderwanego od spraw tego świata mistyka pogrążonego w swoim laboratorium, zgłębiającego tajemne dla profanów zagadnienia. I są tacy, którzy ten wizerunek potwierdzają. Christopher Langton  wozi w swoim samochodzie istne skarby: od kaset i płyt, przez elementy komputerów i zasoby pamięci, po pojemniczki z sosem i sztućce. Z kolei pewien matematyk mieści swój dobytek w jednej olbrzymiej torbie turystycznej, w której wozi wszystko, co może mu być potrzebne pod każdą szerokością geograficzną, dokąd wyjeżdża na różne konferencje.  Prawie nigdy się nie wypakowuje, więc zawsze ma ze sobą kilka par butów, w tym buty narciarskie (no bo gdyby go wysłali na Spitsbergen?!), grube rękawice i czapkę uszankę, kilka kompletów ubrań na zmianę (te czasami zostawia do prania),  kuchenkę turystyczną (w razie awarii samochodu w środku lasu), strój kąpielowy, ekwipunek do nurkowania swobodnego, bez butli, oczywiście kilka nośników pamięci elektronicznej, dwa laptopy, lornetkę oraz w bagażniku samochodu łopatę i łańcuchy na koła. Życie z takim człowiekiem na co dzień może być przygodą, ale i udręką. 

      Na szczęście, jak zauważa Gregory Chaitin, tylko nieliczni poświęcają się nauce i pogoni za wielkim i pytaniami. "Gdyby każdy próbował zrozumieć granice matematyki lub wielkiego malarstwa, byłaby katastrofa! Kanalizacja by nie działała! Nie byłoby elektryczności! Budynki by się przewracały! Chodzi mi o to, że gdyby każdy chciał uprawiać wielką sztukę lub głęboką naukę, świat by nie funkcjonował! Dobrze, że jest nas tak niewielu!"

  

Francis Crick - (1916 - 2004), biochemik, genetyk, biolog molekularny, laureat Nagrody Nobla w 1962 r. za odkrycie struktury molekularnej DNA

Gerald Edelman - (1929 - 2014), biolog molekularny, biochemik, laureat Nagrody Nobla w 1972 r. za wyjaśnienie struktury chemicznej immunoglobulin

Murray Gell-Mann - (1929 - 2019), fizyk, laureat Nagrody Nobla w 1969 za odkrycia w dziedzinie fizyki cząstek elementarnych, twórca nazwy "kwark"

Marvin Minsky - (1927 - 2016), kognitywista, badacz sztucznej inteligencji

Frank Tipler - (ur. 1947), fizyk i kosmolog

Christopher Langton - (ur. 1948), informatyk, twórca terminu "sztuczne życie"

Gregory Chaitin - (ur. 1947), matematyk, informatyk, autor książek z zakresu filozofii, filozofii matematyki

wtorek, 21 września 2021

Wielkie umysły

       Można się z nimi nie zgadzać, można - i to zdarza się częściej - ich nie rozumieć, ale nie sposób odmówić im pewnej cechy wspólnej: malowniczości. Niektórzy nazywają to oryginalnością, ale oryginalność nie zawsze jest malownicza, a czasami jest wręcz nieznośna. Mnie zaś chodzi o sympatyczną malowniczość, będącą skutkiem czy przejawem? a może funkcją osobowości tak pochłoniętej naukową pasją, że zanika w niej to, co zwykłym śmiertelnikom często spędza sen z powiek i prowadzi do frustracji: przejmowanie się tym, co pomyślą inni. Dlatego ich podziwiamy, chociaż najczęściej nie rozumiemy, o czym mówią. Ale nawet gdy nie rozumiemy, można ich słuchać bez końca. To bywa ożywcze. Nasze szare komórki próbują nadążać. Już, już mamy wrażenie, że wiemy, o co chodzi, ale wówczas sprowadza nas na ziemię brutalnie szczere rozczarowanie: "Jeśli sądzisz, że rozumiesz mechanikę  kwantową, świadczy to jedynie o tym, że nie znasz jej podstaw" (Niels Bohr, fizyk, laureat Nagrody Nobla, przyczynił się do rozwoju mechaniki kwantowej). 

     Książka Johna Horgana "Koniec nauki" w założeniu autora prezentuje stan rozwoju kluczowych dziedzin: fizyki, kosmologii, nauk społecznych, filozofii, biologii ewolucyjnej, neurobiologii i kilku pokrewnych. Czytamy w niej o koncepcjach, teoriach naukowych, sprzecznościach między nimi i wewnątrz nich, sporach między samymi naukowcami, ich wątpliwościach i niedorzecznościach. O niektórych owych teoriach wiemy coś niecoś jeszcze ze szkoły, inne pojawiły się później, o jeszcze innych nie słyszeliśmy nic. Oczywiście jest to zaledwie streszczenie pewnych etapów i punktów stycznych bądź zgoła sprzecznych, niemniej można poczuć się jak w wielkim tyglu naukowej światowej dysputy. Przy okazji jednak poznajemy mnóstwo niezwykłych osobowości, Horgan bowiem opowiada o swoich spotkaniach z plejadą naukowców współczesnego świata. Ci z kolei czasami wspominają także z własnej biografii spotkania, rozmowy, kontakty z jeszcze innymi, swoimi mistrzami. Powstaje galeria postaci, prezentacja niezwykłości. Oryginałów? Zapewne. Ale jak nudna byłaby historia nauki, gdyby ci, którzy ją rozwijają, sami nie byli tak malowniczymi postaciami.

     Na początek z własnych wspomnień przywołam pewnego profesora logiki (przemilczę nazwisko), który miał zwyczaj wygłaszać wykłady z zamkniętymi oczami. No bo po cóż mu było patrzeć  na nasze twarze, na których malowało się zapewne pełne konsternacji niezrozumienie i przerażenie, bo przecież trzeba będzie za kilka miesięcy zdać z tego egzamin. Może to lepiej, że nam się za bardzo nie przyglądał.

      Horgan podobnych spotkań i doświadczeń nagromadził i opisał o wiele więcej.  Nie wiem, czy na pierwszym miejscu nie powinien się znaleźć Feyerabend. Po pierwsze, był nieuchwytny, chociaż stale aktywny w sieci. Związany z Uniwersytetem w Berkeley, miał tam telefon, z którego mógł wszędzie zadzwonić, ale nie można było dodzwonić się do niego. Przyjmował zaproszenia na konferencje, na których się potem nie zjawiał. Przez pocztę elektroniczną rozsyłał zaproszenia do kolegów, a kiedy zjawiali się u drzwi jego gabinetu, zastawali drzwi zamknięte.  Kiedy po mozolnych poszukiwaniach Horgan wreszcie dotarł do osoby, która mogła mu powiedzieć, gdzie naprawdę Feyerabend przebywa, okazało się, że.... mieszka w Szwajcarii niedaleko Zurychu. Odręcznie wyrażoną zgodę na spotkanie uczony przysłał ze swoim zdjęciem, na którym stał w kuchennym fartuchu przy zlewie myjąc naczynia. W podpisie ujawniał, że to jego ulubione zajęcie. Od razu  polubiłam gościa. Tymczasem w dalszej części książki, gdzie Horgan szczegółowo opisuje, jak przebiegało spotkanie, okazuje się, że żona zdemaskowała Feyerabenda. Owszem, naczynia zdarza mu się myć, ale od święta. Trudno uznać, że to jego ulubione zajęcie. I jak tu wierzyć naukowcom?  Niemniej i tak go lubię, ponieważ w młodości uczył się śpiewu operowego i zamierzał zostać śpiewakiem. No nie wyszła mu ta kariera operowa, bo mu czasu zabrakło, ale śpiewać umiał. To filozofia stała się jego głównym motorem życia, a najbardziej kochał książki. Gdy został ranny podczas wojny i groziło mu kalectwo, był zachwycony: " Ach, będę na wózku inwalidzkim jeździł tam i z powrotem wzdłuż półek z książkami". Na szczęście, czy też ku rozczarowaniu młodego adepta filozofii, wizja ta się nie spełniła. 

      Nie mniejsze przeszkody musiał Horgan pokonać, chcąc spotkać się z Popperem. O wiele łatwiej i szybciej udało się go namierzyć w jego domu w Kensington, dzielnicy Londynu, ale do spotkania od razu nie doszło. Na straży spokoju sędziwego już wówczas filozofa stała gospodyni, pani Mew. Zanim ustaliła datę podała Horganowi listę lektur, książek Poppera, które powinien przeczytać, żeby się przygotować do spotkania. Horgan nie zdradza, czy go później z tych lektur przepytała. Samo spotkanie miało trwać najwyżej godzinę, ponieważ "sir Karl" jest zmęczony. No i okazało się, że ten zmęczony dziewięćdziesięcioletni filozof tak się rozgadał, że na początku nie dopuścił swego rozmówcy do głosu, żeby mógł mu zadać przygotowane pytania, a kiedy już mu na to pozwolił,  w pewnej chwili wypalił: "Nie chcę pana urazić, ale to jest głupie pytanie", co i tak było grzeczne, gdyż swoich przeciwników w dyskusjach naukowych traktował  bardziej obcesowo. Z projektowanej godzinnej rozmowy zrobiło się ponad trzy, podczas których Popper gadał, cytował, krytykował,  zżymał się, wymachiwał artykułami, zgrzytał zębami, a gospodyni kazał szukać pewnej swojej książki, której ostatni egzemplarz - jak się później okazało - komuś podarował i nie pamiętał komu. 

      Spotkanie w gabinecie Sheldona Glashowa, który był szefem Wydziału Fizyki na Uniwersytecie Harvarda, porównuje Horgan do wizyty w zakładzie pogrzebowym. Wpłynęła na to okoliczność zakończenia finansowania przez rząd Stanów Zjednoczonych budowy nadprzewodzącego superakceleratora, dzięki któremu miano prowadzić badania nad fizyką cząstek. Inny fizyk cząstek elementarnych, Edward Witten, zanim zgodził się na udzielenie wywiadu poprosił Horgana o przysłanie jakiegoś już opublikowanego artykułu czy wywiadu. Horgan wysłał kilka. Gdy już doszło do spotkania,  Witten zaraz na wstępie, machając jednym z otrzymanych wywiadów, rozpoczął wykład na temat "tandetnej etyki dziennikarskiej" Horgana.  Mogłoby się wydawać, że zajmowanie się fizyką cząstek elementarnych dodaje człowiekowi wigoru. John Wheeler w wieku osiemdziesięciu lat gardził windą i wręcz biegał po schodach. Twierdził, że "windy są ryzykowne".  Miał chyba na myśli, że są awaryjne.  Ten specjalista od niewytłumaczalnych zjawisk świata fizyki zwykł powtarzać aforyzm: "W miarę jak rozrasta się wyspa naszej wiedzy,  powiększa się wybrzeże naszej niewiedzy". 

        Dzisiejszą listę dziwaków, oryginałów, osobowości malowniczych zamyka Andrej Linde, fizyk teoretyczny, kosmolog,  a ponadto... karateka. Podczas udziału w pewnym sympozjum naukowym w Szwecji i wypiciu kilku drinków rozwalił jednym uderzeniem karate skałę, a potem zrobił salto mortale w tył i na wyciągniętej dłoni położył dwie zapałki, z których jedna zaczęła dziwnie podskakiwać i drżeć. Na pytanie, co się dzieje, odpowiedział: "kwantowa fluktuacja".  No i weź rozmawiaj z takim!

niedziela, 12 września 2021

Organista z Bazyliki Bożego Ciała

      Grał na największych organach w Krakowie, prowadził chór, opowiadał najlepsze dowcipy i znał pięć języków obcych, w tym łacinę. Ksiądz kanonik regularny laterański Stanisław Świś pochodził Konstantowa, małej wioski na Lubelszczyźnie - 80 chałup, a w roku 1932, gdy się urodził, zapewne dużo mniej, w dodatku strzechą krytych. Musiałam doczytać, kim są owi kanonicy laterańscy, a zakon całkiem szacowny, bo od św. Augustyna się wywodzący. 

        Pełna nazwa brzmi: Zakon Kanoników Regularnych św. Augustyna Kongregacji Najświętszego Zbawiciela Laterańskiego. Oczywiście nikt nie jest w stanie tego zapamiętać, więc w skrócie mówi się po prostu Kanonicy Regularni. Ze względu na augustiańską regułę, z której wyrasta zakon  oraz późniejszego należącego do zakonu świętego, Kanonicy Laterańscy na krakowskim Kazimierzu mają szczególnie dwóch patronów: św. Augustyna oraz św. Stanisława Kazimierczyka, który tutaj w klasztorze zmarł i został pochowany pod posadzką (w późniejszym czasie ciało przeniesiono do renesansowego mauzoleum w ścianie bocznej świątyni).  Do Krakowa zakon przybył, obejmując w opiekę świątynię pod wezwaniem Bożego Ciała, w 1405 roku sprowadzony przez Jagiełłę. Bazylika zaś ufundowana ok. 1340 r. przez Kazimierza Wielkiego znajduje się we wszystkich publikacjach o zabytkach Krakowa i jest stałym punktem turystycznych podróży.  Wzniesiona w stylu gotyckim trójnawowa świątynia, z późniejszymi barokowymi i manierystycznymi elementami wystroju wnętrza, wywołuje wrażenie wzniosłej potęgi i zadziwia kunsztem dawnych mistrzów.  Na uwagę zasługują organy, zaprojektowane na 83 głosy czekają na wstawienie ostatnich trzech głosów językowych. Ciekawostką jest rozmieszczenie głosów organowych: 62 z nich znajduje się nad chórem, a 20 tworzy organy boczne w prezbiterium w zabytkowej barokowej szafie organowej z 1664 r. Odległość między nimi wynosi 70 metrów, jednak można na nich grać jednocześnie, co tworzy niepowtarzalną przestrzeń dźwiękową we wnętrzu świątyni, można grać utwory skomponowane na zasadzie echa. Przy czym ja tu piszę "głosy", "głosy językowe", "głosy organowe" a to nie to samo, co liczba piszczałek, bo jest  ich 5950 oraz 25 dzwonów.  Na jeden głos składa się bowiem szereg piszczałek odpowiednio uporządkowanych, najczęściej o identycznym kształcie (konstrukcji), chociaż różnej wielkości i wydających dźwięki o wyrównanej barwie i natężeniu. Nazwa głosu od razu sugeruje - przynajmniej organiście, bo zapewne nie każdemu laikowi - jego brzmienie. Na przykład głos Vox Humana 8` przypomina w niektórych rejestrach głos ludzki. 

         Już w 1413 roku widnieje zapis o uposażeniu organisty o imieniu Maciej, a później kolejnych aż do czasów współczesnych. Wzmianka o osobnym mieszkaniu przeznaczonym dla organisty sugeruje, że byli nimi ludzie świeccy,  choć w historii funkcjonowania Zakonu Kanoników na Kazimierzu bywali także organiści będący zakonnikami, czasami jako organiści główni, czasami jako pomocniczy. I właśnie jednym z nich w latach 1977 - 1991 był kanonik regularny laterański ks. Stanisław Świś  (1932 - 2003). Jego ciekawym życiorysem można by obdarzyć kilka osób. Już w dzieciństwie przejawiał zainteresowanie muzyką, uczył się więc u wiejskich muzykantów. Pozostawił zapis ponad 80 melodii z okolic Janowa Lubelskiego (dawny powiat biłgorajski) spisywanych w latach czterdziestych. Są w tym starym zeszycie dwunastoletniego chłopca cudne rzeczy, nutowy zapis polek, ludowych pieśni ("Na Kujawach powiadają..."), walców, fokstrotów i kolęd.  Aż się prosi, żeby to wydać.

http://kanonicy.pl/wp-content/uploads/Krakow/stan_swis_stary_zeszyt.pdf

      Po ukończeniu seminarium i uzyskaniu święceń kapłańskich w 1958 r.  pozostał w Krakowie i tam rozpoczął studia w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej (obecnie Akademia Muzyczna im. Krzysztofa Pendereckiego), z czym związane były pewne perypetie, bowiem w ówczesnych czasach jako duchowny nie mógł swobodnie uczestniczyć w zajęciach w stroju zakonnym, toteż otrzymał specjalne pozwolenie na używanie stroju świeckiego. Koledzy i koleżanki na studiach nie wiedzieli, że studiuje z nimi osoba duchowna. Ks. Świś studiował między innymi pod kierunkiem prof. Tadeusza  Machla, który wykładał kompozycję i instrumentację, natomiast pod kierunkiem prof. prof. Jana Jargonia i Franciszka Widełki doskonalił grę na organach. Ks. Świś bardzo dobrze grał też na skrzypcach.  

     W 1963 roku rozpoczął się, można by rzec, światowy etap biografii bohatera dzisiejszego wpisu. Najpierw wyjechał do Francji, gdzie przebywał w klasztorze w Beauchene, w Normandii. Znajduje się tam Sanktuarium Matki Bożej, którym kierują Kanonicy Regularni sprowadzeni w 1872 r. Wspólnota zakonna w Beauchene jest mała, ale międzynarodowa. Mają stronę internetową w pięciu językach,w  tym po polsku. Już w roku następnym 1964 ks. Świś przebywa w klasztorze św. Agnieszki w  Rzymie i  pełni funkcję organisty pomocniczego w Bazylice św. Agnieszki za Murami.  Kolejny rok 1965 i kolejny etap duszpasterskich peregrynacji to Birmingham w Wielkiej Brytanii, gdzie Kanonicy Laterańscy prowadzą polską parafię wśród Polonii od zakończenia II wojny światowej, gdy wielu Polaków pozostało za granicą. Od 1971 roku pracował w duszpasterstwie polonijnym w Stanach Zjednoczonych. Ostatecznie do kraju powrócił w 1977 roku, a lata spędzone za granicą owocnie wykorzystał także na doskonalenie znajomości języków obcych, gdyż w zakonnym seminarium prowadził zajęcia z języka angielskiego, włoskiego i łacińskiego. 

     W Bazylice Bożego Ciała po powrocie do kraju dał się poznać przede wszystkim jako organista pomocniczy, prowadził także chór klasztorny. Skomponował muzykę do wielu pieśni, hymnów i modlitw zakonnych, w tym hymnów do patronów Bazyliki Bożego Ciała, czyli św. św. Augustyna i Stanisława Kazimierczyka oraz hymny na nieszpory, do modlitw na Ciemne Jutrznie. W 1991 roku podjął posługę w Sanktuarium w Gietrzwałdzie, opracował i wydał zbiór pieśni maryjnych. Z tą przeprowadzką też jest anegdota związana, jak to pakował swoje rzeczy. Oczywiście jako zakonnik składał śluby ubóstwa, ale pasja do języków obcych, praca wykładowcy i tłumacza wymaga przecież zaplecza słowników. Toteż nazbierał ich sporo i opowiadał, jak to spakował je w "siedemnaście pudeł ubóstwa" - same słowniki.  Pozostawił też w rękopisach różne utwory, m.in. preludia organowe. No i gdzie teraz tego posłuchać? Zmarł w 2003 roku zupełnie niespodziewanie. Część kompozycji jest dostępna w Internecie, ale zdecydowanie za mało. Byłabym ciekawa owych Ciemnych Jutrzni, ale nie mogłam znaleźć. 

     

A tu nagranie organów z Bazyliki Bożego Ciała:

sobota, 4 września 2021

Rozwiązanie zagadki

 Oczywiście chodzi o festiwale muzyczne. 


Eufonie - Międzynarodowy Festiwal Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej, Warszawa, organizowany się od trzech lat, w tym roku odbędzie się w dniach 19 - 27 listopada; w programie wykonawcy z Estonii, Łotwy, Czech, Białorusi, Słowacji, a muzyka także gruzińska, norweska, francuska czy chorwacka. 

Fanfara - festiwal muzyki tradycyjnej Zachodniego Roztocza, Chłopków, gmina Frampol, woj, lubelskie, odbywa się w ostatnim tygodniu sierpnia

Ephemera - festiwal muzyki, performansu i sztuk wizualnych, Warszawa, także ostatni tydzień sierpnia

La Folle Journee - Szalone Dni Muzyki, festiwal muzyki klasycznej zapoczątkowany w 1995 r. w Nantes we Francji, ale z czasem przyłączyły się inne miasta w świecie na różnych kontynentach, w Polsce organizowany od 2010 r. w Warszawie w ostatni weekend września, w tym roku odbędzie się 23 - 26 września 2021

Sacrum Profanum - początkowo był to festiwal muzyki świeckiej i sakralnej od XVIII wieku, obecnie koncentruje się na muzyce współczesnej XX i XXI wieku, Kraków, tegoroczna edycja odbędzie się w dniach 29 września - 3 października 2021 

 

czwartek, 26 sierpnia 2021

Zagadka nie tylko językowa

 Co mają wspólnego następujące nazwy:


Eufonie

Fanfara

Ephemera

La Folle Journee

Sacrum Profanum


Nie guglujemy! :-) I wcale nie chodzi o dźwięk "f" w każdej nazwie. 

piątek, 20 sierpnia 2021

Jarmark Jagielloński Lublin 2021

      Odetchnąwszy na chwilę od ciechocińskich tematów, wybrałam się na Jarmark Jagielloński w Lublinie. Odwiedzanie rękodzielniczych kramików jest jak podróż po kraju w skrócie. W dwie godziny można przemierzyć Polskę od północnych wzorów kaszubskiego haftu, przez łowickie pasiaki, podlaskie rzeźby, roztoczańskie wikliny, po instrumenty ludowe znad Popradu i czapy furmańskie Czarnych Górali. Plan wyprawy może przypominać labirynt:


Dla dociekliwych szczegółowy spis kramów i ich tematyki:

Jak co roku były wycinanki, słomkowe pająki, gliniane i drewniane ptaszki, ceramika wszelkiej maści i kształtów, wiklinowe koszyki, kozie sery, lubelskie cebularze, dary janowskich pasiek, sztuka kowalska i instrumenty ludowe. Tych właśnie więcej niż poprzednio, ponieważ to one w tym roku były tematem wiodącym. Targowałam się w sprawie liry korbowej:


Skończyło się na podziwianiu:


Ale namówiłam pana, aby zadął w róg "długi cętkowany kręty", głos poniósł się przez całe Stare Miasto.  Dźwięk jak z puszczańskich ostępów. Nie mam nagrania, a szkoda. 
     Zebrałam z samego źródła okolicznościowe kartki i mapki, parę pocztówek pofrunęło w świat.


Wydatkami chwalić się nie będę. Za to mam ciekawostkę, zagadkę: co zawiera poniższy zapis nutowy? Ostrzegam, nie jest to łatwe. Ale pogłowić się można. 


 Podpowiedź: nie jest to melodia stworzona przez człowieka.  Karteczki  z tymi nutkami również były dostępne wśród materiałów reklamowych.  

sobota, 14 sierpnia 2021

Secesyjne koronki

       Może nie dosłownie koronki, ale jak nazwać misterne zawijasy, ażurowe ozdoby, wypustki, wrębki i linie fasadach drewnianych budowli sprzed wieku? Właśnie, drewnianych! Drewnianej secesji jeszcze nie widziałam, a tu, proszę, doczekała się odrestaurowania. Tu znaczy w Ciechocinku. Przyjmijmy dla porządku, że nazwę "secesja" traktuję tutaj dosyć umownie jako odsyłacz do epoki niż ściśle określony styl, aczkolwiek wiele podobieństw zachodzi z jego najbardziej oczywistymi wyróżnikami. Niemniej nazwa "szwajcarska secesja" przyjęła się dla specyficznej drewnianej architektury w polskich kurortach jak Nałęczów czy Ciechocinek i dotyczy charakterystycznych drewnianych willi, także budynków uzdrowiskowych bogatych w ozdobne detale, obudowane werandy. 

      Pijalnia Wód Mineralnych w Ciechocinku wybudowana w latach 1880 - 1881 w stylu szwajcarskim zachwyca detalami drewnianych ażurowych ozdób. Budynek przepiękny, pełen misternych drewnianych wycinanek na każdej stronie. Rozety, ozdobne kratki, arkadowe gzymsy, pilastry... Wysoko na balkoniku balustrady z cienkich deszczułek podobnych do gontów. Kolumienki podtrzymujące daszek z ażurowymi skrzydełkami prawie chcą wzlecieć. Półkoliste arkadowe zwieńczenia nad oknami, wycinane koła, rozgwiazdy, kwiaty... Obecnie w budynku znajduje się restauracja z dancingiem oraz pijalnia czekolady Wedla. 

To tylko jedna strona tzw. Kursala, dawnej Pijalni Wód Mineralnych, nie dałam rady objąć całości

      W podobnym stylu szwajcarskiej secesji  według projektu Adolfa Wilhelma Schimmelpfenniga wybudowano w 1891 roku Teatr Letni. Miał 240 miejsc na widowni i sześć lóż. Niewiele brakowało, a zostałby rozebrany, gdyby nie inicjatywa zbiórki pieniędzy na jego odbudowę zainicjowana przez Jerzego Waldorffa.  Obecny wygląd odbiega nieco od pierwotnego, ponieważ na początku XX wieku do drewnianej zabudowy dodana została już murowana scena, dzięki czemu teatr się powiększył. Wewnątrz dodano też nowe loże.  Tutaj również zachwycają drewniane ażurowe ozdoby wzdłuż całej części drewnianej zostały pomalowane na biało i wyraziście o kontrastują z ciemna fasadą.


Pomnik Jerzego Waldorffa z jamnikiem na tle Teatru Letniego

      Wewnątrz oddycha się młodopolską atmosferą początku wieku XX. Scena okolona trójwymiarową malowaną kotarą w kolorze ciemnoczerwonym przypomina stare ryciny z ilustracjami teatrów operowych. Jest to najwłaściwsze miejsce na Festiwal Operowo-Operetkowy, który w tym roku zaledwie w tydzień po śmierci Kazimierza Kowalskiego, jego założyciela i wieloletniego prowadzącego, miał szczególny charakter. 
      Na kilku jeszcze ulicach Ciechocinka można natknąć się na ducha przeszłości obecnej w architekturze. Przy ulicy Kopernika rzuca się w oczy szacowny budynek dawnego dworca kolejowego. Wzniesiony w latach siedemdziesiątych XIX wieku, obecny kształt zawdzięcza przebudowie według projektu Czesława Domaniewskiego (autor m. in. południowej części poczekalni Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej) w latach 1901 - 1902, a wiec znowu jesteśmy w epoce secesji, chociaż już nie drewnianej, a murowanej. Po wojennych zniszczeniach centralny hall przykryto kopułą. Szeroka fasada wyposażona w ogromne, półkoliście zwieńczone okna, czworoboczne w formie wież obramowanie wejścia, mimo widocznych zniszczeń wciąż przyciąga uwagę. Przed fasadą element architektury ogrodowej, można by powiedzieć, niecka oczka wodnego czy dawnej fontanny z dodatkowymi muszelkowatymi wgłębieniami jakby na wodopój dla ptaków. Kolej już nie dojeżdża do Ciechocinka, tory rozebrano, ale w dużej przestrzeni dawnego dworca znalazła się Galeria Staroci, największa jaką widziałam. Setki, jeśli nie tysiące eksponatów, od porcelany, fajansu, zastaw stołowych, przez meble, instrumenty muzyczne, ręczne młynki do kawy, patefony, medale i odznaczenia, biżuterię, stroje, po dzwony, misy miedziane, mosiężne figurki, płyty analogowe, żyrandole... Łatwiej byłoby wymienić, czego tam nie ma. Widziałam nawet Mozarta przy fortepianie i Paganiniego ze skrzypcami. Wyszłam stamtąd z uszczuplonym portfelem wynosząc misterną filiżankę Łomonosowa z bardzo cienkiej porcelany, charakterystycznej dla tego najsłynniejszego petersburskiego zakładu. 



       Idąc dalej ulicą Kopernika znalazłam jeszcze stare kamienica czy raczej wille w stanie wskazującym na wiekowość. Na jednej z nich ozdobne linie, żłobienia, pilastry nieodparcie znów kojarzą się z secesją, choć w nieco skromniejszym wydaniu. Szukałam dworku, w którym podobno mieszkał podczas pobytu w Ciechocinku Kiepura. Chyba go jednak już nie ma, za to inne kamienice nadszarpnięte zębem czasu stwarzają malowniczy nastrój przeszłości, gdy do Ciechocinka zmierzali kuracjusze lat międzywojennych. 
       Jeszcze jedna architektoniczna perełka to polowa cerkiew prawosławna pod wezwaniem Michała Archanioła wzniesiona w 1894 r. w stylu zauralskim z bali bez użycia gwoździ.  Z dawnego wyglądu zachowały się zdobienia wokół okien, których obramowanie odcina się kolorystycznie od niebieskich ścian. Cerkiew przyciąga wzrok żywością kolorów, które prześwitują między drzewami Parku Sosnowego, gdy się idzie z centrum miasta. Cerkiew wybudowano z powodu napływu kuracjuszy wyznania prawosławnego z Rosji. Budowla jest jedynym przykładem stylu zauralskiego w Europie, ma charakter unikatowy. 



Moja komórka przygasiła nieco kolory, w oryginale są bardziej żywe, jaskrawe

środa, 11 sierpnia 2021

Ostatni malarz z rodu Kossaków

      Gdy idąc alejkami parku zboczyłam na ustawione wzdłuż alejki "kossaki", zastanowiłam się, który to z nich. Okazało się, że ten, którego nie znałam - Karol Juliusz Zygmunt Kossak (1896 - 1975), wnuk Juliusza Kossaka, bratanek Wojciecha, stryjeczny brat Zofii Kossak-Szczuckiej, Magdaleny Samozwaniec i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, ostatni malarz z rodu Kossaków.

       Znakiem rozpoznawczym Kossaków są konie. Nie inaczej jest w malarstwie Karola.  Karol Kossak studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, doskonalił warsztat także pod okiem stryja Wojciecha. Maluje konie ze stadniny książąt Sanguszków, a następnie, po przeprowadzce z rodziną w  1935 r. do Tatarowa nad Prutem,  zainteresował się folklorem huculskim i urzekły  go konie huculskie. Po wojennej tułaczce ostatecznie osiadł w 1948 r. Ciechocinku i tutaj był stałym bywalcem okolicznych stadnin. Na czarno-białych szkicach portretował konie z bryczkami i chłopskimi wozami spotykane na co dzień w prężnie rozwijającym się kurorcie. Podczas pogrzebu artysty w 1975 r. w kondukcie żałobnym jechały wszystkie ciechocińskie konne dorożki.




      Z czasem stał się tutaj postacią znaną i sławną. Portretuje znajomych, przyjaciół, uwiecznia fizjonomie spotykanych na ulicach kuracjuszy i stałych mieszkańców. Nie brakuje mu też poczucia humoru, o czym świadczą rysunki o satyrycznym zacięciu. Maluje także pejzaże. 




Fascynują go zwierzęta, stąd wizyty w Białowieży i ogrodach zoologicznych. Współpracuje z czasopismami, dla których wykonuje ilustracje: "Stolicy", "Żołnierza Polskiego",  "Koni Polskich",  "Wojskowego Informatora Historycznego".  
         Otwartą galerię rysunków Karola Kossaka można oglądać wzdłuż ścieżki spacerowej w parku obok słynnej fontanny Grzybek. Kilka stelaży między ławeczkami,  dokładny rys biograficzny i można poczuć się jak w latach tużpowojennych. Kuracjusze noszą inne stroje, chłopskich furmanek już nie ma, ale nadal słychać stukot końskich kopyt, gdy głównymi turystycznymi trasami przejeżdżają dorożki. I czasem nawet uda się dostrzec postać jakby żywcem wyjętą z  Kossakowego kartonu. 

       

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...