wtorek, 21 września 2021

Wielkie umysły

       Można się z nimi nie zgadzać, można - i to zdarza się częściej - ich nie rozumieć, ale nie sposób odmówić im pewnej cechy wspólnej: malowniczości. Niektórzy nazywają to oryginalnością, ale oryginalność nie zawsze jest malownicza, a czasami jest wręcz nieznośna. Mnie zaś chodzi o sympatyczną malowniczość, będącą skutkiem czy przejawem? a może funkcją osobowości tak pochłoniętej naukową pasją, że zanika w niej to, co zwykłym śmiertelnikom często spędza sen z powiek i prowadzi do frustracji: przejmowanie się tym, co pomyślą inni. Dlatego ich podziwiamy, chociaż najczęściej nie rozumiemy, o czym mówią. Ale nawet gdy nie rozumiemy, można ich słuchać bez końca. To bywa ożywcze. Nasze szare komórki próbują nadążać. Już, już mamy wrażenie, że wiemy, o co chodzi, ale wówczas sprowadza nas na ziemię brutalnie szczere rozczarowanie: "Jeśli sądzisz, że rozumiesz mechanikę  kwantową, świadczy to jedynie o tym, że nie znasz jej podstaw" (Niels Bohr, fizyk, laureat Nagrody Nobla, przyczynił się do rozwoju mechaniki kwantowej). 

     Książka Johna Horgana "Koniec nauki" w założeniu autora prezentuje stan rozwoju kluczowych dziedzin: fizyki, kosmologii, nauk społecznych, filozofii, biologii ewolucyjnej, neurobiologii i kilku pokrewnych. Czytamy w niej o koncepcjach, teoriach naukowych, sprzecznościach między nimi i wewnątrz nich, sporach między samymi naukowcami, ich wątpliwościach i niedorzecznościach. O niektórych owych teoriach wiemy coś niecoś jeszcze ze szkoły, inne pojawiły się później, o jeszcze innych nie słyszeliśmy nic. Oczywiście jest to zaledwie streszczenie pewnych etapów i punktów stycznych bądź zgoła sprzecznych, niemniej można poczuć się jak w wielkim tyglu naukowej światowej dysputy. Przy okazji jednak poznajemy mnóstwo niezwykłych osobowości, Horgan bowiem opowiada o swoich spotkaniach z plejadą naukowców współczesnego świata. Ci z kolei czasami wspominają także z własnej biografii spotkania, rozmowy, kontakty z jeszcze innymi, swoimi mistrzami. Powstaje galeria postaci, prezentacja niezwykłości. Oryginałów? Zapewne. Ale jak nudna byłaby historia nauki, gdyby ci, którzy ją rozwijają, sami nie byli tak malowniczymi postaciami.

     Na początek z własnych wspomnień przywołam pewnego profesora logiki (przemilczę nazwisko), który miał zwyczaj wygłaszać wykłady z zamkniętymi oczami. No bo po cóż mu było patrzeć  na nasze twarze, na których malowało się zapewne pełne konsternacji niezrozumienie i przerażenie, bo przecież trzeba będzie za kilka miesięcy zdać z tego egzamin. Może to lepiej, że nam się za bardzo nie przyglądał.

      Horgan podobnych spotkań i doświadczeń nagromadził i opisał o wiele więcej.  Nie wiem, czy na pierwszym miejscu nie powinien się znaleźć Feyerabend. Po pierwsze, był nieuchwytny, chociaż stale aktywny w sieci. Związany z Uniwersytetem w Berkeley, miał tam telefon, z którego mógł wszędzie zadzwonić, ale nie można było dodzwonić się do niego. Przyjmował zaproszenia na konferencje, na których się potem nie zjawiał. Przez pocztę elektroniczną rozsyłał zaproszenia do kolegów, a kiedy zjawiali się u drzwi jego gabinetu, zastawali drzwi zamknięte.  Kiedy po mozolnych poszukiwaniach Horgan wreszcie dotarł do osoby, która mogła mu powiedzieć, gdzie naprawdę Feyerabend przebywa, okazało się, że.... mieszka w Szwajcarii niedaleko Zurychu. Odręcznie wyrażoną zgodę na spotkanie uczony przysłał ze swoim zdjęciem, na którym stał w kuchennym fartuchu przy zlewie myjąc naczynia. W podpisie ujawniał, że to jego ulubione zajęcie. Od razu  polubiłam gościa. Tymczasem w dalszej części książki, gdzie Horgan szczegółowo opisuje, jak przebiegało spotkanie, okazuje się, że żona zdemaskowała Feyerabenda. Owszem, naczynia zdarza mu się myć, ale od święta. Trudno uznać, że to jego ulubione zajęcie. I jak tu wierzyć naukowcom?  Niemniej i tak go lubię, ponieważ w młodości uczył się śpiewu operowego i zamierzał zostać śpiewakiem. No nie wyszła mu ta kariera operowa, bo mu czasu zabrakło, ale śpiewać umiał. To filozofia stała się jego głównym motorem życia, a najbardziej kochał książki. Gdy został ranny podczas wojny i groziło mu kalectwo, był zachwycony: " Ach, będę na wózku inwalidzkim jeździł tam i z powrotem wzdłuż półek z książkami". Na szczęście, czy też ku rozczarowaniu młodego adepta filozofii, wizja ta się nie spełniła. 

      Nie mniejsze przeszkody musiał Horgan pokonać, chcąc spotkać się z Popperem. O wiele łatwiej i szybciej udało się go namierzyć w jego domu w Kensington, dzielnicy Londynu, ale do spotkania od razu nie doszło. Na straży spokoju sędziwego już wówczas filozofa stała gospodyni, pani Mew. Zanim ustaliła datę podała Horganowi listę lektur, książek Poppera, które powinien przeczytać, żeby się przygotować do spotkania. Horgan nie zdradza, czy go później z tych lektur przepytała. Samo spotkanie miało trwać najwyżej godzinę, ponieważ "sir Karl" jest zmęczony. No i okazało się, że ten zmęczony dziewięćdziesięcioletni filozof tak się rozgadał, że na początku nie dopuścił swego rozmówcy do głosu, żeby mógł mu zadać przygotowane pytania, a kiedy już mu na to pozwolił,  w pewnej chwili wypalił: "Nie chcę pana urazić, ale to jest głupie pytanie", co i tak było grzeczne, gdyż swoich przeciwników w dyskusjach naukowych traktował  bardziej obcesowo. Z projektowanej godzinnej rozmowy zrobiło się ponad trzy, podczas których Popper gadał, cytował, krytykował,  zżymał się, wymachiwał artykułami, zgrzytał zębami, a gospodyni kazał szukać pewnej swojej książki, której ostatni egzemplarz - jak się później okazało - komuś podarował i nie pamiętał komu. 

      Spotkanie w gabinecie Sheldona Glashowa, który był szefem Wydziału Fizyki na Uniwersytecie Harvarda, porównuje Horgan do wizyty w zakładzie pogrzebowym. Wpłynęła na to okoliczność zakończenia finansowania przez rząd Stanów Zjednoczonych budowy nadprzewodzącego superakceleratora, dzięki któremu miano prowadzić badania nad fizyką cząstek. Inny fizyk cząstek elementarnych, Edward Witten, zanim zgodził się na udzielenie wywiadu poprosił Horgana o przysłanie jakiegoś już opublikowanego artykułu czy wywiadu. Horgan wysłał kilka. Gdy już doszło do spotkania,  Witten zaraz na wstępie, machając jednym z otrzymanych wywiadów, rozpoczął wykład na temat "tandetnej etyki dziennikarskiej" Horgana.  Mogłoby się wydawać, że zajmowanie się fizyką cząstek elementarnych dodaje człowiekowi wigoru. John Wheeler w wieku osiemdziesięciu lat gardził windą i wręcz biegał po schodach. Twierdził, że "windy są ryzykowne".  Miał chyba na myśli, że są awaryjne.  Ten specjalista od niewytłumaczalnych zjawisk świata fizyki zwykł powtarzać aforyzm: "W miarę jak rozrasta się wyspa naszej wiedzy,  powiększa się wybrzeże naszej niewiedzy". 

        Dzisiejszą listę dziwaków, oryginałów, osobowości malowniczych zamyka Andrej Linde, fizyk teoretyczny, kosmolog,  a ponadto... karateka. Podczas udziału w pewnym sympozjum naukowym w Szwecji i wypiciu kilku drinków rozwalił jednym uderzeniem karate skałę, a potem zrobił salto mortale w tył i na wyciągniętej dłoni położył dwie zapałki, z których jedna zaczęła dziwnie podskakiwać i drżeć. Na pytanie, co się dzieje, odpowiedział: "kwantowa fluktuacja".  No i weź rozmawiaj z takim!

4 komentarze:

  1. Przypomniał mi się wykład prof. Tatarkiewicza w PANie na Krakowskim Przedmieściu. Oczywiście bardzo bardzo dawno temu, gdy jeszcze pętałam się regularnie w tamtych okolicach. Pan Profesor miał mówić o sztukach pięknych. I mówił w sposób przewspaniały, ale najpierw musiał się uspokoić i dojść do siebie, bo wyjątkowo nie wszedł schodami do sali w której na niego tłumy czekały. Wjechał windą, a ona miała czelność akurat wtedy się zepsuć i zatrzymać. Trzeba było wzywać fachowca z daleka... i dopiero po pół godzinie pana profesora wydobyto z tej windy .... Baliśmy się jakiejś tragedii, bo profesor był blady i czerwony na przemian.... Ale zaczął wykład od słów: "Już nigdy więcej nie wejdę do żadnej windy":-))

    OdpowiedzUsuń
  2. I tak dobrze, że tak szybko usunięto awarię, bo mogłoby być gorzej, niezła przygoda, a w dodatku Tatarkiewicz jej nie sprowokował; a co powiedzieć o takim profesorze z UMCS, który nie korzystał z windy w ogóle i na zajęcia na trzecie, czwarte, piąte piętro wbiegał po schodach. Jeśli jakiś zaspany student nie zdążył przed nim, zamykał drzwi i po swoim wejściu nie wpuszczał nikogo aż do końca zajęć. Studenci oczywiście korzystali z windy, ale kiedyś winda się zepsuła, po schodach nie mieli szans z wykładowcą, więc tego dnia kilku zastało drzwi zamknięte i na wykład nie weszli, za to się mocno zasapali ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Lubię takie Postacie...Po dziwactwach poznaję człowieka...;o)

    OdpowiedzUsuń
  4. Pokaż swoje dziwactwo, a powiem Ci kim jesteś!....

    OdpowiedzUsuń

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...