niedziela, 26 kwietnia 2020

Czytane między wierszami

       Czasami lektura czegoś doprowadza do odkryć zgoła innej natury niż prezentowany przedmiot rozważań. "Jedność doświadczenia filozoficznego" Gilsona ma za przedmiot historię filozofii, a konkretnie opowieść o trzech klęskach filozoficznych: św. Augustyna., Kartezjusza i Kanta oraz tych, którzy towarzyszyli im w krętych ścieżkach prowadzących na manowce metafizyki. Mniejsza z tym, gdyż i tak niewiele po tych zwiłościach zostaje w pamięci. Niemniej samo śledzenie toku wywodów dostarcza intelektualnej i estetycznej przyjemności, ponieważ Gilson - jak to już prezentowałam poprzednio - ma dar. Dar pisania dowcipnie, choć całkiem serio. Wdzięczni bohaterowie jego rozważań, wielkie umysły kilkunastu stuleci rozwoju filozofii, przyciągają uwagę odwagą poszukiwań i uporem trwania w błędach. Jak wielki bowiem panował bałagan, niech świadczy przedziwny paradoks, że w dobie długiego sporu o uniwersalia wszystkie plemizujące strony przerzucaly się imieniem Arystotelesa, tworząc doktryny tak daleko odbiegające od nauk Stagiryty, że - jak zuważa Gilson - " Ockham był arystotelikiem - a był nim również  św. Tomasz z Akwinu, a może nawet sam Arystoteles".  
       Niemal każdy z polemistów podając nowe wyjaśnienia problemu twierdził, że głosi powrót do źródła, czyli myśli Arystotelesa, tymczasem prowadziło to do "konkluzji na drodze eliminacji z arystotelizmu samego Arystotelesa".  Bynajmniej nie jest to powód do wyśmiewania ich wysiłków, ani tym bardziej poczucia wyższości człowieka współczesnego, któremu mogłoby się wydawać, że jest o setki lat od tamtych błądzących mądrzejszy. Oni bowiem naprawdę byli uczonymi umysłami, a "uczeni mogą sobie pozwolić na takie błędy; opierając swe życie na wierze w naukę nie potrzebują rzeczywistości".  Chociaż oddajmy sprawiedliwość, był taki jeden, który autorytetu Arystotelesa nie poważał. Francesco Petrarca swojej wiedzy również nie przeceniał, o czym świadczy książka: "O mojej własnej niewiedzy oraz niewiedzy wielu innych". Jak zauważa jednak Gilson, "najsłynniejszym spośród tych innych był Arystoteles". Jednakże nawet własna niewiedza i niemożność rozwikłania zagadnienia może być powodem do chwały filozofa, jak np. Malebrancha, który utknąwszy w martwym punkcie poszukiwań dowodu na istnienie materii, "szczycił się tym,  że przynajmniej  dowiódł, że nie można tego dowieść". 
         Przy okazji  takich oto niuansów filzoficznej wiedzy i niewiedzy trafiają się odkrycia tyleż zadziwiające, co nieoczekiwane. O tym, że matemtyka jest królową nauk, nie trzeba dzisiaj nikomu przypominać, a sentencja ta funkcjonuje na zasadzie powszechnej mądrości ludowej przypisywanej przysłowiom. I chociaż już Pitagoras w liczbach widział sens istnienia świata, to dopiero Christoph Calvius (1538 -1612), jezuicki matematyk, we wstępie do swojej pięciotomowej "Opera mathematica" napisał: "nie ulega wątpliwości, że pierwsze miejsce wśród nauk należy przyznać matematyce". Czyż nie stąd pochodzi więc ostateczne przekonanie o królewskości nauk matematycznych? 
          A komu się wydaje, że ludowa mądrość jest odporna na wpływy wysublimowanych dysput filozoficznych, niech prześledzi przebieg rozważań o przyczynowości. Kiedy Kartezjusz swoim "myślę, więc jestem" całkowicie rozdzielił ludzki umysł od ciała, a jego uczeń Louis de Forge zauważył, że w żadnym wypadku umysł nie jest w stanie poruszyć żadnym ciałem, nawet własnym,  Geraud de Cordemoy postawił kropkę na "i" traktatem "O odrębności umysłu i ciała", w kórym ni mniej, ni więcej, tylko stwierdza, że żadne ciało nie posiada ruchu samo w sobie. Innymi słowy ruchu fizycznego jakiegokolwiek ciała nie da się z żaden sposób uzasadnić ani wpływem umysłu czy też decyzją umysłu, ani ruchem innego ciała, dajmy na to ręki. Gdzie jest więc przyczyna choćby wystrzelonej kuli? Może nią być tylko Bóg. W ten sposób doszliśmy do znanego przysłowia: człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.  Kto by pomyślał, że w prostym przysłowiu znajdują się głębokie pokłady filozoficznych dociekań!
      
       

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

O sztuce polemiki

    Jak grzecznie powiedzieć komuś, że nie ma racji. Umiejętność godna podziwu, ale bardzo rzadka, żeby nie powiedzieć deficytowa. Czasami uwielbiam słuchać dyskusji na antenie Dwójki w jakimś późnowieczornym paśmie, gdzie ścierają się znawcy pewnego szczegółowego zagadnienia. W ubiegłym roku przez kilka wieczorów trwała dyskusja o Platonie, o tym, co naprawdę w swoich dialogach napisał, a czego tam nie ma, choć powszechnie uważa się inaczej. Dyskutanci, których tutaj nazwisk nie pamiętam, niby mówili o tym samym, ale zdarzało się, że zdecydowanie się różnili, czego nie omieszkali wyartykułować. Zawsze kulturalnie, choć bywało, z odrobiną humoru i lekkiej, leciutkiej uszczypliwości, że czegoś tak oczywistego można nie zauważać. Nie dziwię się ani uszczypliwości ani ironii. Uważam, że ktoś, kto zęby zjadł (może bardziej adekwatne by było: wyślepił oczy?) na Platonie, ma do tego pełne prawo. Najbardziej bowiem irytujące jest, gdy ktoś ledwie liznął problem, przeczytał ( o ile przeczytał?!) jedną książkę i kreuje się na znawcę. Jak słusznie zauważył Erazm z Rotterdamu: Nie ma nic bardziej zarozumiałego od nieuctwa.  
     Sam Erazm zmuszony był stawać w szranki z krytykami, którzy niejednokrotnie zamiast wystąpić jawnie, pod cudzą maską grali własną rolę.  W imieniu nieokreślonych krytykantów wystąpił Marcin Bartłomiej van Dorp usiłujący wykazać niefortunność opublikowania przez Erazma "Pochwały głupoty".  Ani Dorp nie ucieka się do jawnie obraźliwych sformułowań, ani też Erazm nie obraża się na krytykę, jednakże swoje udowadnia w sposób bezkrompromisowy. Czytanie owej listownej polemiki jest prawdziwą ucztą dla ducha, wzbudza zachwyt finezją języka i podziw dla intelektualnego zacięcia dyskutantów.  Któż potrafi dzisiaj odparować zarzuty tak, że wychodzi z tego ironiczna pochwała własnego dzieła: ci sami, którym nie podoba się treść, uznają i pomysłowość, i uczoność, i wymowę, ale że razi ich zbytnio swobodna zjadliwość. W takim razie ci przyganiacze przyznają mi nawet więcej niż chciałbym. I dalej z pozorną pokorą, ale wielce uczoną skladnią Erazm wykłada to, co naprawdę myśli o swoich krytykach: nie zależy mi na takiej chwalbie, zwłaszcza gdy pochodzi od tych , których nie posądzam, aby posiadali geniusz i wykształcenie.  Przesadził? Niegrzecznie? Obraził? Wcale nie, bowiem krytykanci nie mając odwagi ujawnić swoich nazwisk, wykorzystali Dorpa, aby przemawiał w ich imieniu. Erazm i tak - uważam - odpowiada bardzo grzecznie. 
    Zaczęłam czytać "Jedność doświadczenia filozoficznego" Etienne`a Gilsona i już widzę, że będzie to tak samo wyzwanie intelektualne, jak uczta "językoznawstawa stosowanego". W pierwszym rozdziale filozof na każdej niemal stronie podkreśla, jak wielkim geniuszem był Abelard, ale krok po kroku, zdanie po zdaniu wykazuje, jak bardzo się mylił w próbie zastosowania logiki do rozstrzygania kwestii filozoficznych, w czym w zasadzie poniósł klęskę. Kultura Gilsona polega na tym, że oddaje szacunek człowiekowi sprzed tysiąca lat (Piotr Abelard 1079 - 1142), nie odmawiając mu geniuszu, wytyka błędy w myśleniu: Nie mam istotnej pewności, czy nawet logiczny geniusz Abelarda całkowicie usprawiedliwia jego błędy
       Istotą dyskusji jest rozważanie, a nie jednoznaczne rozstrzygnięcia, toteż maestria słowa współczesnego filozofa czasami zamyka się w konstatacjach, które nie są ani jednoznaczną pochwałą, ani krytyką: Abelard był jednym z najświetniejszych umysłów, jakie wydało średniowiecze; rozpoczyna od interpretownaia logiki przy pomocy gramatyki; następnie przechodzi do interpretowania filozofii przy pomocy logiki, a nie znajdując pozytywnej odpowiedzi na swe pytanie, w końcu zmuszony jest przyjąć rozwiązanie psychologiczne.  Przypomnijmy, że w czasach Abelarda nie istniała psychologia jako dziedzina naukowej wiedzy, toteż przejście od filozofii do psychologii oznacza właściwie zejście na manowce. Można by w powyższym zdaniu dopatrywać się ukrytej ironii, cóż to bowiem za geniusz, który nie znajduje satysfakcjonujących odpowiedzi na gruncie swojej własnej nauki!  Jednakże Gilson cały krytyczny wywód na temat błędów Abelarda rozpoczyna bardzo znamiennym zdaniem: Prawdziwa wielkość filozofa jest zawsze proporcjonalna do jego intelektualnej uczciwości; nic dziwnego, że  właśnie w obliczu największych trudności wielkość Abelarda ukazała się w całej pełni.  Jakie to piękne! Któż dzisiaj tak potrafi się wyrażać o kimś, z kim się nie zgadza? 
      Polemiczne zapędy niektorych prowadzą czasami do (nie?)zamierzonych efektów humorystycznych, jak w przypadku dysputy filozofów islamskich na początku XI wieku. Kiedy Al-Gazali zwalczając arystotelizm potępił w czmbuł filozofię w ogóle pisząc "Zniszczenie filozofów", Awerroes odpowiedział "Zniszczeniem zniszczenia".  I ogólnie wiadomo było, o co chodzi. (w innym tłumaczeniu podaje się odpowiednio jako "Rozproszenie filozofów" i "Rozproszenie rozproszenia", ale to nieco osłabia efekt humorystyczny, aczkolwiek sens jest ten sam)

     

wtorek, 7 kwietnia 2020

Poligloci mają lepiej

     Więcej rozumieją, więcej czytają, czasami nawet piszą. William Caxton z zawodu był angielskim kupcem bławatnym, a przy okazji zapalonym czytelnikiem literatury francuskiej, której zazdrościł kontynentalnemu narodowi. Postanowił więc - nie, nie, samodzielnie nie zaczął pisać - przetłumaczyć ulubione utwory dla rodaków nieznających obcych języków. Sam znał ich kilka: oprócz francuskiego także holenderski i niemiecki. Z powodzeniem połączył działalność translatorską z kupiecką, zakładając pierwszą w Anglii oficynę wydawniczą, kupując na jej potrzeby prasę drukarską, którą zachwycił się w Niemczech. Na początku praca tłumacza szła mu z wielkimi oporami, a gramatykę języka angielskiego poprawiała mu zaprzyjaźniona księżna Yorku Margaret, siostra króla Edwarda IV. Niemniej dzięki kilkunastoletniej działalności Caxton spopularyzował w Anglii wiele pozycji z literatury francuskiej, a jego drukarnia publikowała też książki autorów angielskich, jak np. "Opowieści kanterberyjskie" Chaucera.
      Kolejny etap rozwoju języka angielskiego był zasługą Williama Tyndalle`a (1494 - 1536), prawdziwego poligloty znającego co najmniej siedem języków: łacinę, grekę, niemiecki, francuski, hebrajski, hiszpański i włoski. W 1526 roku dokonał on tłumaczenia Nowego Testamentu na język angielski, korzystajac przy tym z oryginalnych źródeł greckich, a w tłumaczeniu odwoływał sie do żywej potocznej angielszczyzny.  Dokonując swojego dzieła wiedział, że wcześniej ze źródeł greckich korzystał Erazm z Rotterdamu.
      Upór Erazma z Rotterdamu, który samodzielnie nauczył się greckiego, zaowocował w 1516 roku nowym łacińskim przekładem Nowego Testamentu. Nowym, ponieważ Erazm zaznaczył w nim fragmenty, które zostały błędnie przetłumaczone przez św. Hieronima w obowiązującej wówczas Wulgacie. Humanista z Rotterdamu zadedykował swoją pracę papieżowi Leonowi X, ale nie uchroniło to od wpisania w 1559 r. wszystkich jego dzieł na indeks ksiąg zakazanych.
       Można też być poliglotą na tronie jak Maciej Korwin (1443 - 1490), wykształcony humanista na tronie węgierskim, znający sześć języków, właściciel największej humanistycznej biblioteki w Europie. Szacuje się, że biblioteka Macieja liczyła do dwóch i pół tysiąca woluminów. Dla porównania nawet najlepsze uniwersytety gromadziły zaledwie do tysiąca woluminów. Czytanie książek było podobno drugim, obok polityki, ulubionym zajęciem węgierskiego władcy.
       Należy przypuszczać, że Małgorzata z Nawarry (1492 - 1549) czytała włoski "Dekameron" Boccaccia, gdy zaczynała pisać swój "Heptameron". Chociaż to nie ona nadała tytuł, a  zrobił to wydawca, gdyż autorka zmarła nie dokończywszy dzieła.  Świetnie wykształcona, znająca łacinę, hiszpański i włoski, przez całe życie była wsparciem dla młodszego brata, Franciszka I, raczej nieudolnego króla Francji. Musiała go ratować z opresji, gdy po klęsce pod Pawią dostał się do cesarskiej niewoli Karola V. Niemniej to za jej namową Franciszek I ufundował Collegium Regium Galliarum, ktore później przeobraziło się w College de France. Wspomniany "Heptameron", zbiór siedemdziesięciu nowel,  nie jest jedynym dziełem Małgorzaty. Pisała także wiersze, sztuki i poematy. Pamięć o niej utrwaliła sława opiekunki humanistów, pisarzy i uczonych.
     
     

czwartek, 2 kwietnia 2020

Bosko-ludzkie poczucie humoru

      Podobno najlepszym dowodem na poczucie humoru Boga jest człowiek. Nie wnikajmy jednak tak głęboko w tajemnice stwórczej motywacji, żebyśmy nie przypominali scholastycznych teologów, którzy - jak opisywał Erazm z Rotterdamu - zastanawiają się, czy Chrystus mógłby przyjąć postać osła, albo dyni, albo kamienia i w jaki sposób jako dynia wygłaszałby kazania. Erazm oczywiście z właściwym sobie sarkazmem zdrowo przesadził, bowiem o dyni w rozważaniach scholastyków nigdy nie było mowy. Było o ośle. A tak na marginesie, z jakiegoś nieznanego mi powodu dynia niesie ze sobą dziwne humorystyczne konotacje, bowiem pewien wybitny detektyw, niejaki Hercules Poirot również miał z nią nieudane doświadczenia, o czym napisano w "Zabójstwie Rogera Acroyda". 
      Wracając do meritum, czyli zagadnienia Bożego poczucie humoru, niektórzy tego doświadczyli. Co prawda z różnymi skutkami.. Taki na przykład Savonarola, wydawałoby się Boży ulubieniec: głosił trzygodzinne kazania, piętnował wszelkie przejawy występku, palił stosy grzesznych książek, frywolnych lusterek, kart do gry, pogańskich obrazów i sprośnych grafik. Może nie sam osobiście podkładał ogień, ale miał w tym udział. Co najważniejsze, wzywał do nawrócenia głosząc rychły upadek grzesznego społeczeństwa. I trach! spełniło się. Pod murami Florencji stanął ze swoim wojskiem Karol VIII. Rzecz co prawda zakończyła się polubownie, ale wieść o ekscesach Savonaroli doszła do uszu papieża, który nałożył na niego ekskomunikę. Z kolei wkurzeni florenccy franciszkanie wyzwali Savonarolę i jego dominikańskich współbraci na sąd: niechże Bóg w próbie ognia rozsądzi, kto ma rację. I co miał zrobić biedny Bóg, patrząc na swoje krnąbrne owieczki?! No przecież któraś strona niechybnie spłonie. A najpewniej obie. No to znalazł wyjście salomonowe: w dniu sądu nasłał na Florencję oberwanie chmury. Czyli jednak Bóg uchronił swojego ulubieńca od kary? Nic z tych rzeczy. Zebrani tłumnie gapie się zdenerwowali, że im widowisko odwołano, Savonarolę i jego towarzyszy wytargali z klasztoru i oddali na tortury i sąd, którego skutek jest znany z historii: Savonarola został powieszony i spalony na stosie. Udało się Bogu ugasić ognisko, ale nie udało się ugasić ludzkich umysłów.
      Za interwencję Bożą poczytał także Luter wybawienie go z opresji podczas lipcowej burzy w 1505 r.  Chcąc wyrazić wdzięczność, wstąpił do zakonu augustianów. No i się zaczęło. Nie byłoby całej hecy z tezami przybijanymi na drzwiach kościoła, nie byłoby luteranizmu, nie byłoby niemieckiej Biblii, gdyby nie ten grom z nieba, który tak przeraził wtedy Lutra. Tak to właśnie na skutek lipcowej burzy nastąpił rozłam w zachodnim chrześcijaństwie, rozmnożyły się kościoły, a w burzliwych dziejach teologicznych sporów wyklinano się nawzajem z jednakową zaciekłością po obu stronach. Aliści był ktoś, kto zwaśnione strony pogodził  w jednym działaniu. Giordano Bruno bowiem został ekskomunikowany przez wszystkie odłamy: katolicki, luterański, anglikański i kalwiński. Wszystkich jednakowo nazywał głupcami. Niestety, większość ludzi nie ma na tyle poczucia humoru, by puścić taką obelgę płazem i Giordano spłonął na stosie. 
      Do końca za to wykazywał go Tomasz Morus, który na szafocie poprosił kata, aby mierzył dokładnie, bo ma krótką szyję. Ten mąż stanu, a obecnie także święty katolicki czczony także przez anglikanów, był duszą towarzystwa i autorem satyrycznych wierszy.  Mieszkańcy jego Utopii mogą przed ślubem zobaczyć się nawzajem nago, ale o swojej drugiej żonie żartobliwie mówił, że jest "niezupełnie piękna".  Nie poczucie humoru zaprowadziło go na szafot, lecz nawet tam humor ratował do przed naturalnym strachem przed śmiercią. Nic dziwnego, że to Morus stoi za inspiracją  "Pochwały głupoty" Erazma z Rotterdamu, a niektórzy twierdzą, że prawdziwym tytułem dzieła miała być "Pochwała Morusa".  Obaj przejawiali podobne poczucie humoru i satyryczne spojrzenie na świat, jednakże Erazmowi udało się, mimo oskarżeń o "zniesienie jajka, które Luter wysiedział", doczekać śmierci naturalnej. Inaczej było z jego dziełami. Był autorem wedle szacunków od 10 do 20% wszystkich książek, jakie były w obiegu pod koniec jego życia, ale dwadzieścia lat po śmierci wszystkie zostały wpisane na indeks ksiąg zakazanych. Można zrozumieć, że czytanie o sobie, że "pędzi się żywot jakiejś gąbki, zawsze do tego samego przyrosły miejsca", "albowiem słodko jest nie mieć rozumu" nie jest przyjemne i wzbudziło gniewne odruchy sprzeciwu, co jednak zawinił nieduży kieszonkowy podręcznik pisania listów, nie mam pojęcia. 
     

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...