poniedziałek, 24 maja 2021

Powrót Cumberbatcha

      Co jakiś czas wielbiciele Sherlocka Holmesa popadają w szaleństwo angażując się w sprawę kolejnej ekranizacji z mistrzem dedukcji. Seria opowiadań Arthura Conana Doyle`a jest nieśmiertelnym źródłem reżyserskich inspiracji, a mieszkaniec ulicy Baker Street w Londynie na dobre zagościł w kulturze masowej.  Aktorskie wcielenia postaci wywołują falę komentarzy, a wierni znawcy literackiego pierwowzoru wytykają nawet najmniejsze odstępstwa od oryginału. 

      Od 2010 roku przetoczyła się fala recenzji i komentarzy w związku z serialem "Sherlock", w którym Holmesa grał Benedict Cumberbatch. W przeciągu siedmiu lat z różnymi przerwami powstały cztery serie. Żadnego odcinka nie widziałam, śledziłam tylko dyskusje recenzentów i próbowałam się nauczyć wymawiać nazwisko Cumberbatcha, o którym wcześniej nic nie słyszałam. Mówiąc szczerze, nazwisko to zauroczyło mnie bardziej niż możliwość obejrzenia filmów, z których do dzisiaj nie znam żadnego. Po co jednak pamiętać aktora, którego nigdy się nie widziało na ekranie?  Ot, zawiłości ludzkiej pamięci. 

     Jeszcze nie ukończono pracy nad seriami "Sherlocka", gdy gruchnęła - naprawdę gruchnęła, bo to było jakieś szaleństwo (oczywiście w określonych sferach teatralnych) - wieść, że Cumberbatch zagra Hamleta. Nie, nie w filmie. W teatrze. Na prawdziwej scenie. Dla aktora Hamlet to szczyt i sprawdzian umiejętności. Duński książę stał się rolą, która do dzisiaj definiuje aktorską karierę, stawia przed trudnym zadaniem odnalezienia własnych odpowiedzi na niezmienne pytanie "być albo nie być". Stąd też o spektaklu było głośno już na rok przed premierą, a wszystkie bilety na planowane przedstawienia rozeszły się zanim doszło do prób czytanych z aktorami. Można powiedzieć, że ludzie kupowali bilety w ciemno. 

       Spektakl z 15 października 2015 roku transmitowany był z Barbican Centre w kinach całej Europy (w tym w trzynastu kinach w Polsce) i w krajach pozaeuropejskich. Pierwsze zapowiedzi, bo trudno to nazwać recenzjami, pojawiały się na długo przed przedstawieniem, a zaraz po nim nie milkły echa wrażeń i opinii. Nazwisko Cumberbatcha pojawiało się w każdej możliwej konfiguracji, a temperatura dyskusji i amplituda ocen rosła. W sumie to bardzo dobrze. Pocieszające było czytać opinie ludzi, którzy nigdy żadnego "Hamleta" nie oglądali, ale TEGO obejrzeli. Niesamowita jest moc przyciągania ....no właśnie, czego? Nazwiska aktora? Atmosfery skutecznie podgrzewanej przez medialne doniesienia? Aury niejakiej tajemnicy okrywającej przygotowania? Wzrastającego napięcia oczekiwania? Kto wie, co przeważyło w konkretnych przypadkach widzów, którzy oglądają Szekspira nałogowo i tych, którzy widzieli go wówczas po raz pierwszy.

      Mam ze sobą problem. Każda cudza recenzja, czegokolwiek, książki, filmu czy spektaklu, raczej mnie zniechęca niż zachęca. Chociaż może nie tyle zniechęca, co osłabia zaciekawienie i potrzebę zapoznania się z recenzowanym dziełem. Kiedy naczytałam się na długo przed premierą, jak to oczekuje się na tego Cumberbatcha na scenie, odechciało mi się oglądać. A później z przyjemnością czytałam, co o nim pisano, słuchałam, co mówiono. Nawet specjalna audycja w radiowej Dwójce został poświęcona tamtej premierze. Wysłuchałam, owszem. Przyjęłam do wiadomości. Uznałam, że jeśli miałabym oglądać, to chyba tylko na żywo, wprost na scenie. A ponieważ nie było to możliwe... 

     Nagle Cumberbatch do mnie wrócił. I to najciekawsze. Znalazłam kanał, gdzie można oglądać ekranizacje powieści Agathy Christie z panną Marple. Nawet nie wiedziałam, że jest tego kilka serii i to z dwiema różnymi aktorkami w roli głównej. Ale to mniej ważne.  Ważniejsze, że w rolach drugoplanowych można natknąć się na ciekawe obsady. Na przykład w jednym z pierwszych odcinków grał Derek Jacobi (pamiętny Klaudiusz z ekranizacji powieści Gravesa). Nie ma co, obsadzono go w roli dosyć wrednej postaci i nie nagrał się długo, bo go zamordowano. To jednak ciekawe porównać choćby przez parę minut jak aktor, znany z roli inteligentnego i fajtłapowatego jąkały, gdzie indziej gra wrednego choleryka z niechlubną przeszłością, którego pół miasteczka chciałoby uśmiercić.  Lubię takie przeistoczenia, bo chyba o to właśnie w aktorstwie chodzi.  W jednym z późniejszych odcinków zagrała wspaniała Joan Collins, niezapomniana Alexis z "Dynastii", pierwszej wyświetlanej u nas tasiemcowej opery mydlanej (wiele osób uważało wówczas, że Alexis w przeciwieństwie do mdłej i bezbarwnej Krystle ma przynajmniej charakter). No i w kolejnym którymś odcinku pojawił się Benedict Cumberbatch. Film z 2008 roku, a więc sprzed czasu, kiedy stał się sławny dzięki roli Holmesa i na siedem lat przed Hamletem. Przyznaję, oglądałam z ciekawością, ale i świadomością późniejszej jego kariery.  Oczywiście nonsensem byłoby dopatrywać się symptomów tej późniejszej kariery w niewiele znaczącej drugoplanowej roli w jakimiś tam kryminale. Niemniej Cumberbatcha ogląda się z przyjemnością. Ma pewną naturalność postawy, niewymuszonego gestu. Nie należy przecież z urody do typu amanta, o nie, a przecież zapomina się o tym, gdy się patrzy na jego grę. Bo jak pouczał Szekspir: "pilnuj się zwłaszcza, żeby nie wykraczać poza naturalność, która jest zawsze powściągliwa".

A jeśli ktoś nie wie, o kim piszę, tu jest

niedziela, 16 maja 2021

Noc Muzeów 2021

     

         Tym razem, w przeciwieństwie do ubiegłego roku,  można było się wybrać także osobiście. Ale się nie wybrałam i zwiedzałam online. Dzięki temu w ciągu jednej nocy byłam w kilku oddalonych miejscach. Najdalej w Supraślu, a dokładniej w Muzeum Ikon na wernisażu "Niebo na Ziemi". Wystawa prezentuje ikony sióstr Iłarii i Agnieszki z pracowni ikonograficznej na Świętej Górze Grabarce. Na wystawie znajduje się ok. 30 ikon, większość tradycyjnych na desce, ale są też rzadsze na kamieniu. Ikony są tradycyjne, rozpoznawalne sceny i ujęcia z Chrystusem Pantokratorem czy Trójcą Świętą w stylu Rublowa. Każdy detal wiernie odtworzony. Jak bowiem mówiła siostra Iłaria, ikony nie są dziełem improwizacji, lecz modlitewnego skupienia.  

          Muzeum Narodowe w Lublinie zaprezentowało krótką prezentację na temat lubelskich cukierni. Naleciała mnie ochota na coś słodkiego. Okazuje się, że moje wizyty w Cukierni Chmielewski na Krakowskim Przedmieściu są wręcz historyczne! Cukiernia działa od  1900 roku. Początkowo był to sklep cukierniczy założony przez Władysława Chmielewskiego, który cukierniczego fachu uczył się w Warszawie, a jego dyplom podpisany jest przez Bliklego. Jest to najstarsza działająca cukiernia w Lublinie, mimo że w latach powojennych upaństwowiona i przemianowana na "Ratuszową". w latach dziewięćdziesiątych wróciła do spadkobierców założycieli: wnuków Władysława i Stanisławy Chmielewskich. 

       Pierwsza cukiernia w Lublinie należała do znanego szwajcarskiego rodu  Semadenich. Mieli oni cukiernie w wielu miastach: oprócz Lublina także w  Łomży, Płocku, Warszawie, Kijowie, Suwałkach. W Lublinie na ulicy Królewskiej założył ją Andrea Semadeni w 1836 roku. Niestety, po wojnie została znacjonalizowana i obecnie już nie istnieje. Tak samo nie przetrwała cukiernia Rutkowskiego na Krakowskim Przedmieściu 27, którą nawet po jego śmierci nazywano "u Rutka". 

       Przedwojenne, a nawet  jeszcze dawniejsze, tradycje podtrzymuje "Chmielewski ", gdzie  bywała nawet Hanka Ordonówna w czasie, gdy śpiewała w lubelskim Teatrze Wesoły Ul. 

       Na tym nie koniec muzealnych nocnych wojaży. W Muzeum Okręgowym w Rzeszowie obejrzałam portret Katarzyny z Branickich Potockiej. Jest to kopia dzieła Franza Xavera Winterhaltera, malarza niemieckiego, który malował portrety wielkich dam XIX wieku, np. cesarzowej Eugenii czy cesarzowej Elżbiety. Ciekawostką jest fakt, że  namalował też portret żony Zygmunta Krasińskiego - Elizy Franciszki z Branickich, która była starszą siostrą Katarzyny. Trzeba przyznać, że na obu portretach Winterhalter przedstawił kobiety piękne. Portret Katarzyny jest mniejszy, owalny, obejmuje tylko górną część postaci do pasa. Eliza została natomiast przedstawiona prawie w całości, w wielkiej, niby atłasowej sukni, z długim woalem na ramionach i spływającym spod rąk wzdłuż sukni. 

      Skoro już wypłynął temat wyglądu damy, obejrzałam też zapowiedź - również w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie - wystawy strojów i akcesoriów damskich. Prościej rzecz ujmując, przedmiotów służących upiększaniu. Na szczęście jedwabne buciki na stopy lotosowe - bandażowane od najmłodszych lat stopy Chinek, początkowo popularne w wyższych sferach, a później także w niższych - dzisiaj już nikogo nie krępują, a proceder został zakazany dawno temu. Dlatego buciki mogą być tylko przedmiotem muzealnym jako dzieło sztuki, zwłaszcza haftu. Wachlarzyk też niczego sobie, ale oktagonalna torebeczka na puder i róż z lusterkiem, w dodatku emaliowana na niebiesko, jak nic mogłaby znaleźć się w wyposażeniu kobiety wybierającej się do teatru albo do cukierni chociażby na randkę. Rzecz bowiem pochodzi z serii Le Début pochodzącej ze słynnych salonów kosmetycznych Richarda Hudnuta, który zaprojektował zestawy takich puderniczek wraz z flakonikiem na perfumy i etui ze szminką w czterech kolorach w zależności od nastroju. Kolor czarny oznaczał wyrafinowanie, zielony przygodę,  biały wesołość, a niebieski to romans, czyli w sam raz na randkę. Trzeba przyznać, że design jest elegancki, czyste art deco. 

      Ha, znalazłam! Takie cacko na różnych portalach z antykami waha się w cenie od 320 do 680 zł. 


W środku są dwie poduszeczki na puder i róż oraz lustereczko i całość jest na łańcuszku z kółeczkiem na palec. Projekt z 1928 roku. 

     No dosyć tego dobrego, pora spać! Dobranoc. 

środa, 12 maja 2021

Osiem razy śmierć

     Gdy się umiera, nic innego nie jest ważne, a problemy codzienności stają się marginesem istnienia. A gdy się umiera wiele razy? Albo gdy umieranie trwa latami, przez całą epokę? Całe życie? Niemal niezauważenie? Albo gdy umiera cały świat? Przestrzeń, kultura, historia? Gdy umiera mit? 

      Jeśli historia rodu, społeczności czy miejsca trwa dłużej niż 200-300 lat, w pamięci zbiorowej mitu giną szczegóły, a przechowywane zostają treści uniwersalne, powtarzalne; fakty, zdarzenia, konkrety zamieniają się w symbole. Symboliczny język mitu zbudowany z archetypów, według Eliadego, pozwala człowiekowi "rozwiązać zagadkę swojego istnienia i nadać sens temu, co przygodne, przemijające i zmienne".  Jednakże nieporozumieniem jest traktowanie mitu jako opowieści historycznej, opowiadającej o dziejach. Jak zauważa bowiem Ricoeur, mit zawiera nie prawdę historyczną, lecz prawdę ponadczasową, odnoszącą się do całości bytu. Zanik więc mitu jest równocześnie zanikiem pewnej prawdy o świecie, o własnej genealogii określonej społeczności, która mit ów utraciła. 

      We współczesnej nauce dominuje rozumienie mitu jako specyficznego sposobu komunikacji. Leszek Kołakowski w "Obecności mitu" dokonując analizy funkcjonowania myślenia mitycznego w różnych obszarach aktywności człowieka, zauważa co prawda, że pomiędzy wiedzą o micie a uczestnictwem w mitycznej rzeczywistości zachodzi nieusuwalna sprzeczność, niemniej nie całkiem się one wykluczają. Funkcjonowanie w micie zachodzi bowiem w innym porządku poznawczym, niejako w zupełnie innej sferze niż myślenie analityczne. "Tłoczymy się w świecie, gdzie wszechpochłaniająca natarczywość codzienności wydziera nam chwile skupienia nad zwornikami ostatecznymi życia. Łatwo jest umrzeć wcześniej, nim zdobędzie się chwilę oddechu dla bezinteresownej refleksji. Nie wiadomo jednak, czy tak jest lepiej". 

     Autorki "Kresów. Ars moriendi" w ośmiu historiach opowiadają o tym, jak krok po kroku umierał mit kresowej kultury. Umierał w żywych ludziach, w ich życiowych dramatach; w wygnaniu z rodowych włości, w utracie dziedzictwa, w rozczarowaniach. Osiem drobiazgowych życiorysów ukazujących krok po kroku jak Kresy przestawały być życiodajną glebą kultury, stając się polityczną kartą przetargową, łupem wszelakich band mieniących się reprezentantami starych i nowych sił politycznych, terenem walki o wpływy lub zwyczajnego odwetu. 

     Czytając chłonęłam znajome nazwiska; autorki zadbały o mnóstwo szczegółów, z których wyłania się bogata panorama życia. Takie smaczki jak jedenaście lat na stanowisku prezydenta Mińska  hrabiego Karola Czapskiego (tak, z tych Czapskich; Karol był synem Emeryka, bratem Jerzego, ojca Marii i Józefa, czyli dla Józefa Hutten-Czapskiego, znanego malarza był rodzonym stryjem),  szwajcarska kariera naukowa i inżynierska Gabriela Narutowicza (przyjmując posadę ministra robót publicznych pobierał pensję, która "równała się połowie wynagrodzenia, które płacił szwajcarskiej gospodyni"), ....

     Nie, nie wymienię nawet wszystkiego, co wzrusza, porusza i puchnie w pamięci, obrasta skojarzeniami, wrasta korzeniami w duszę, ściska w gardle, mebluje wyobraźnię... Osiem rozdziałów, osiem biografii, osiem opowieści o śmierci. Umierałam osiem razy.


Agnieszka Rybak,  Anna Smolka: Kresy. Ars moriendi. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2020. 

środa, 5 maja 2021

Tam, gdzie wrony zawracają

      Skoro czytam wydanie VIII z 2016 roku, a w 2018 roku było wydanie IX,  to najnowsze z marca tego roku jest wydanie X. Trzeba przyznać, że dziesięć wydań jednej książki w czasach zanikającego czytelnictwa to duże osiągnięcie. Nie wiem, ilu i jakich polskich autorów może liczyć na szersze niż niszowe zainteresowanie, nie licząc boomu na Tokarczuk spowodowanego Nagrodą Nobla. W każdym razie te dziesięć wydań dotyczy "Opowieści galicyjskich" Andrzeja Stasiuka. 

      Początkowo czyta się jak reportaż z dawnej PRL-owskiej i poPRL-owskiej prowincji: ruiny PGR-ów, knajpiane towarzystwo, wiocha biedy i nałogów, bezrobocie, twarde prawa przetrwania, rzężące autobusy. Z kolejnymi rozdziałami zaciera się granica między tym, co realne,  a tym, co niepochwytne, co może jest mistyką miejsca, a może zwykłym majaczeniem pijaczka. Trudno rozstrzygnąć. Coraz więcej zagadek, nierozwiązanych tajemnic, w tym kryminalny wątku. Ktoś okradł, ktoś zabił, ktoś podpalił, a tajemnicza dusza Kościejnego, który na przepustce z więzienia zamarzł (?) na śmierć błąka się ani tu, ani tam nie znajdując ukojenia. Przez nikogo niewidziany chodzi po okolicy, zagląda do domów, przysłuchuje się rozmowom, przesiaduje jak za życia w knajpie, obserwuje jak ksiądz na plebanii je obiad, odwiedza Rudego Sierżanta na posterunku. A jednak jest ktoś, kto Kościejnego widzi: to Irka, barmanka w knajpie i właśnie Rudy Sierżant, który jest niewierzący. I to Sierżant zamawia mszę za Kościejnego, chociaż nie wierzy, ale dusza Kościejnego obiecała mu, że zdradzi, co naprawdę się wydarzyło, bo Gacek siedzi niewinnie w więzieniu. Na mszę Sierżant sprowadza całe knajpiane towarzystwo. Pijane, w tych swoich szarych, zmiętych ubraniach, nieogolone. Kościejny stoi przed ołtarzem i jest zadowolony. Koniec opowieści.

     Spomiędzy splątanych wątków wyłania się duszna atmosfera prowincjonalnej stagnacji. Stasiuk buduje mit miejsca, które trwa przez wieki niemal niezmienne, chociaż mijają lata i epoki. Granica między realnym a fantastyką jest nieostra, rzeczywista przestrzeń życia zyskuje dodatkowy wymiar mistyczny. Galicyjskie peryferia zagubione gdzieś między Duklą, Krosnem i Rymanowem z jednej strony są geograficznie wyznaczonym obszarem, w którym częstym punktem odniesienia jest górująca nad Duklą Cergowa, a z drugiej są miejscem Nigdzie i Wszędzie, w którym "nic nie chciało się wydarzyć, nic a nic. Strumień czasu wślizgiwał się między domami, toczył się przez rynek, omijał dwie ławki na krzyż, opływał ruinę ratusza, którą przez dwieście lat zdążył podmyć, zarazić butwieniem, opłukać z tynków i która miał pewnie w końcu ponieść jak powódź unosi rzeczy, lekkie, niepotrzebne i zapomniane."

      Oniryczne nocne przeobrażenia przypominają prozę Schulza, magiczna atmosfera z pogranicza realizmu i fantazji przenoszą bohaterów i ich świat w przestrzeń mitu podobnie jak w "Prawieku" Olgi Tokarczuk. Stasiuk nie jest jednak ani Schulzem, ani Tokarczuk. Jest pisarzem osobnym i osobliwym. Mnie jego proza odpowiada. 

Andrzej Stasiuk, "Opowieści galicyjskie", wyd. VIII, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016. 


niedziela, 2 maja 2021

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...