niedziela, 21 listopada 2021

Ha! Znalazłam! Zaiste, zasoby Internetu są niezgłębione

       Dwa tygodnie szukałam.  Sieć stawiała mi różne przeszkody po drodze, a to jakaś subskrypcja potrzebna, a to logowanie, a to wykupienie usługi premium. W końcu znalazłam dostęp bez żadnych takich warunków. 

        Czasami o wartości filmu decyduje najbardziej muzyka. Bywa, że film jest beznadziejny, ale muzyka, muzyka porywająca. Ze wszystkich czterech serii serialu z Jeremym Brettem w roli Sherlocka Holmesa akurat ten docinek należy do najmniej interesujących. Akcja się ślimaczy, główne skrzypce gra nie Sherlock Holmes, który postanawia wyjechać w góry, lecz jego brat Mycroft, w dodatku reżyser czy też scenarzysta powsadzał jakieś mistycyzmy w formie trzeciego oka i takie tam bzdury niepasujące kompletnie do logicznego umysłu detektywa.  Za to muzyka jest najmocniejszą stroną tego odcinka.  Dla samej muzyki warto obejrzeć, zwłaszcza (sztampowe dosyć) zakończenie i posłuchać. 

       Ale, ale, najlepiej by było mieć samo nagranie. No i mam, znalazłam.  O kompozytorze nic nie wiedziałam, dopóki ta muzyka nie zwróciła mojej uwagi. Udała mu się!  Teraz więc mogę słuchać do woli. 

William Patrick Gowers, muzyka z odcinka "The Adventure of Mazarin Stone". 


       Nie powiem, jeszcze w kilku innych odcinkach Gowers zaskakuje pomysłami, ale nie wszystko od razu. Będę dozować po kolei. 

czwartek, 11 listopada 2021

Jogin

      Wczoraj w Lublinie odbył się pogrzeb Sławomira Bubicza, prekursora metody Iyengara i założyciela szkoły yogi. Przypomniałam sobie, jak w czasie studiów poszłam na spotkanie ze Sławkiem (tak go wtedy nazywaliśmy), który właśnie wrócił z Indii jako pierwszy Polak dyplomowany jogin ze szkoły Iyengara w Punie, którą prowadzili jego następcy. Metoda nauczania hatha-jogi stamtąd się wywodząca i opracowana jest klarowna i spójna. Przede wszystkim Iyengar kładł nacisk na jej uniwersalność, podkreślając, że sama hatha-joga i ćwiczenie asan nie ma  podłoża religijnego, może więc ja każdy praktykować bez względu na wyznanie. Pierwsze polskie wydanie  "Jogi" Iyengara z charakterystyczną czarną okładką w tłumaczeniu Sławomira Bubicza mam do tej pory.  Podobnie jak niewielką broszurową książeczkę z ilustracjami poszczególnych asan. 

     Pierwsze spotkanie ze Sławomirem Bubiczem było jakby podwójne. Najpierw wprowadził nas - sporą grupę ciekawych egzotyki - w zasady ćwiczenia asan i krok po kroku pokazywał jak je wykonywać. Próbowaliśmy.  Stanie na głowie jest naprawdę bardzo proste.  Gorzej z zakładaniem nogi na szyję.  Jeśli komuś się wydaje, że klasyczna pozycja kwiatu lotosu to nic trudnego, znaczy, że nigdy nie próbował. Na szczęście było też kilka prostszych i od nich zaczęliśmy. Rozciąganie jest naprawdę bolesne. Najbardziej podobało mi się łapanie za zgięte kolano ręką zza pleców. Cudowne to było. Zanim większości z nas się udało, niemal popłakaliśmy się ze śmiechu z własnych nieudanych wysiłków. Naszemu joginowi wszystko wychodziło, a nam nie za bardzo. Kto ciekawy, jak to wygląda, niech sobie wyszuka w Googlu pod nazwą "maricyasana".  Jest kilka wersji. 

      Półtorej godziny wynajętej sali, gdzie ćwiczyliśmy, szybko zleciało, ale my nie chcieliśmy kończyć. Już nie chodziło o same ćwiczenia,  a o opowieści z pobytu w Indiach. Koleżanka zaprosiła nas do swojego pokoju w akademiku. Parę osób się wykruszyło, ale zainteresowanych zostało ponad dwadzieścia i wszyscy wpakowaliśmy się do tego pokoju, siadając gdzie się dało. Jogin rzecz jasna na podłodze. Nasza gospodyni robiła wszystkim herbatę, a Sławek opowiadał o pobycie w Punie. Pamiętam, że jogin przez cały czas był niesamowicie wyciszony.  Oaza wewnętrznego spokoju i skupienia. To było widać w ruchach, w oczach, w tonacji głosu. Nawet w sposobie picia herbaty. Z jego oczu wyłaniał się jakiś blask, jasność, którym emanowała cała jego postać. Trochę jakby był nie z tego świata. 

      W tamtym czasie człowiek chłonął wiele różnych rzeczy, potrafiłam nawet chodzić na cykl wykładów z sanskrytu i filozofii indyjskiej. Do szkoły jogi założonej przez Bubicza w Warszawie się nie zapisałam, ale samą hatha-jogę ćwiczyłam jeszcze nawet po ukończeniu studiów.  Z czasem coraz mniej aż wypadła z mojego rozkładu dnia. Zapewne szkoda, niestety, nie jestem wzorem systematyczności. I oto wczoraj z powodu informacji o pogrzebie przypomniałam sobie moje początki z jogą. Iyengar wciąż stoi na półce. W każdej chwili mogę książkę odkurzyć i wrócić. Może tak właśnie zrobię. 

niedziela, 7 listopada 2021

Prawdziwa kobieta średniowiecza

       "Tobie się zdaje, że dopiero ty wynalazłeś miłość. Znam i ja ją, bah!...Przez kilka lat kochałem się jak półgłówek, a tymczasem moja Heloiza romansowała z innymi."

       Ignacego Rzeckiego raczej nie kojarzylibyśmy z takim wyznaniem, a jednak to jego słowa. On już wcześniej przeżył zawód miłosny, którego gorzki smak jego przyjaciel Wokulski dopiero poznawał. Heloiza!.... Symbol utraconej miłości. Heroina najsłynniejszego romansu średniowiecza, a jak tego dowodzą słowa Rzeckiego, ponadczasowy wizerunek kochanki, dodatkowo jeszcze utrwalony dzięki powieści Rousseau "Nowa Heloiza". Interesuje nas jednak nie literacka fikcja, lecz postać prawdziwa, historyczna Heloiza, ukochana Piotra Abelarda, a później mniszka, przełożona żeńskiego zakonu pod wezwaniem Parakleta w Nogent.  

      Legenda o najsłynniejszym romansie  średniowiecznej Europy pełna jest stereotypowych obrazów o uwiedzionej uczennicy, wykastrowaniu jako zemście za uwiedzenie, zamknięciu w klasztorze. Tymczasem wszystko to może być nieprawdą. Rzeczywistość i prawdziwe oblicze kochanków, ich decyzje i wzajemne relacje utonęły na długie lata w morzu fałszywych domysłów. Aż nastał rok 1980 i młody uczony z Nowej Zelandii Constant Mews w piętnastowiecznym podręczniku pisania listów autorstwa Johannesa Veprii znalazł nieznane fragmenty 113. listów. Poświęcił ich badaniu dziesięć lat. W 1999 r. opublikował wyniki swoich badań w pracy pod tytułem "Zaginione listy miłosne Abelarda i Heloizy".  Po 900 latach Abelard i Heloiza przemówili swoim własnym głosem. 

      Na podstawie odkrytych listów i filologicznych badań James Burge krok po kroku, niemal dzień po dniu odtwarza przebieg słynnego romansu, losy obydwojga kochanków, podważając przy tym nieścisłości powtarzane w zachowanej legendzie, uzupełniając luki w przebiegu zdarzeń, analizując motywacje i uściślając to, co dotąd było niejasne. Zacznijmy od najbardziej oczywistego stereotypu - dojrzały 35-letni mężczyzna, nauczyciel, uwodzi dwudziestoletnią niewinną dziewczynę. A jeżeli było odwrotnie?  No może nie do tego stopnia, że to dziewczyna uwiodła i sprowadziła na manowce swojego mentora, nauczyciela, doskonałego, być może najlepszego logika swoich czasów. Ostatecznie Abelard ascetą nie był, aczkolwiek nauka i sztuka logiki były dla niego najważniejsze do tego stopnia, że w obronie swoich racji potrafił narazić się ówczesnym cenionym uczonym, a opinie o innych miewał i wygłaszał druzgocące.  Jednakże listy nie pozostawiają złudzeń. Heloiza zawsze była świadoma swoich czynów i emocji i, co ciekawe, nigdy nie  żałowała tego, co łączyło ją z Abelardem. Nawet po wielu latach, będąc szanowaną przełożoną zakonu, wyjaśniała w liście, że Bóg w jej uczuciach i hierarchii wartości jest na drugim miejscu. Na pierwszym zawsze pozostał Abelard i jej miłość do niego. 

       Aby dopełnić obrazu kobiety warto odkłamać jeszcze jeden aspekt jej osobowości. Nie była dziewczyną słabą, lękliwą, posłuszną i nieświadomą własnego losu. Bynajmniej! Ostatecznie przecież to jej intelekt, rozumność, wykształcenie i zdolności umysłowe stanowiły ważny czynnik, dzięki któremu Abelard się w niej zakochał, gdyż nie należała do jakichś wyjątkowych piękności. O jej sile i przekonaniu o własnej racji  świadczy fakt, że odmówiła poślubienia Abelarda. Wyobraźmy to sobie wyraźnie: jesteśmy w pierwszej połowie XII wieku. Młoda kobieta, której potajemny romans wychodzi na jaw i staje się niemal sprawą publiczną, zachodzi w ciążę - i rodzi nieślubnego syna - tak! Heloiza miała z Abelardem syna i urodziła go potajemnie w Bretanii, dokąd za radą Abelarda wyjechała z Paryża, aby uniknąć gniewu swojego wuja Fulberta, który ją wychowywał - odmawia uregulowania swojej sytuacji w zgodzie z ówczesnym prawem i zasadami moralnymi. Jako matka nieślubnego dziecka pozostaje w oczach społeczeństwa cudzołożnicą, kobietą niejako poza prawem.  Ówczesna kultura dla kobiety przewidywała właściwie tylko dwie drogi: w rodzinie jako żony i matki oraz drogę zakonną. Stad też na przykład wiele kobiet bardzo dobrze urodzonych, owdowiawszy, wstępowało do zakonu. A co robi Heloiza? Kiedy Abelard obawiając się zemsty Fulberta udaje się do niego z przeprosinami, obaj panowie ustalają, że aby załagodzić sytuację i uniknąć publicznego skandalu Abelard ożeni się z Heloizą. Ze strony Abelarda również było to poniekąd ustępstwo i pewne wyrzeczenie, bo jako mężczyzna żonaty nie mógł już liczyć na karierę kościelną i wyższe stanowiska. Jedzie  do Bretanii oznajmić Heloizie, co obaj postanowili, a ona na to: "Nie!"

      Żeby było jednak jasne: Heloiza odmówiła poślubienia Abelarda, ale nie zamierzała kończyć z nim romansu.  Uważała po prostu, że małżeństwo bywa często układem ekonomicznym, związkiem pozornym nie mającym wiele wspólnego z prawdziwym uczuciem, a ich relację uważała za wyjątkowy związek duchowy (oczywiście także cielesny, w listach Heloizy wiele jest opisów fascynacji i doznań fizycznych), któremu akt ślubu nie jest potrzebny.  Ponadto zdawała sobie sprawę, że zawarcie ślubu oznaczałoby koniec kariery Abelarda, a  nie chciała do tego dopuścić, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że umysł Abelarda i jego dokonania naukowe są naprawdę wyjątkowe.  Uznała więc, że najlepiej będzie nadal utrzymywać ich związek w tajemnicy (który już zbyt wielka tajemnicą nie był, ale to nieistotne, jeśli Abelard pozostałby w stanie bezżennym), doskonale czuła się w roli potajemnej kochanki.  

      Kolejne zburzenie stereotypu to postawa Abelarda: naciskał na zawarcie ślubu. Krok po kroku zbijał argumenty Heloizy aż się zgodziła. Uległa całkiem wbrew swoim przekonaniom jednak. Można powiedzieć, że dla świętego spokoju i aby udowodnić, że ceni sobie jego zdanie i jego żądania. Niemniej warto zapamiętać, że to nie Heloiza chciała ślubu, nie zależało jej na ludzkiej opinii. Ostatecznie ślub się odbył, ale potajemnie, w obecności tylko wuja Heloizy Fulberta. Ponieważ małżeństwo zostało zawarte potajemnie, małżonkowie zamieszkali osobno. Heloiza u wuja, który niezadowolony z sytuacji, popadał w złość i wyładowywał furię na siostrzenicy. Toteż Abelard, chcąc chronić żonę przed napadami złości wuja, wywiózł ją do klasztoru w Argenteuil, gdzie się schroniła, ale wcale nie wstąpiła do klasztoru jako mniszka. Małżonkowie nadal się spotykali, chociaż w ukryciu. I to wtedy doszło do słynnej napaści wynajętych przez Fulberta zbirów, którzy w nocy wkradli się do domu Abelarda i go wykastrowali. Kolejne więc obalenie nieścisłej legendy: Fulbert nie mścił się wcale za uwiedzenie Heloizy. Jednakże widać, że stopniowo traci nad nią kontrolę, nie może już decydować o jej losie, skoro została żoną Abelarda. James Burge przypuszcza, że Fulbert uznał odesłanie Heloizy do klasztoru za wstęp do rozwodu i dlatego podjął drastyczny krok. Bo chyba tylko takie wyjaśnienie tłumaczy jego furię. Słowem, nastąpiło zapętlenie niedomówień, skrywanych urazów i fałszywych domysłów. 

       W aspekcie fizycznym następuje koniec romansu Abelarda i Heloizy.  Oboje rozpoczynają nowy etap w życiu, prowadzą życie zakonne, zrywają kontakty osobiste. Dopiero po dwunastu latach nawiązują ponowny kontakt najpierw listowny, a później także bezpośredni, ale już nie jako kochankowie, lecz ludzie dojrzali, wzajemnie się inspirujący i wspierający w działalności zakonnej.  Kiedy bowiem Heloiza musiała opuścić klasztor w Argenteuil, Abelard, który wówczas był opatem w Bretanii, oddał jej założony przez siebie wiele lat wcześniej klasztor Parakleta i tam Heloiza założyła z mniszkami żeński zakon, którym kierowała. Kiedy zaś Abelard - za sprawą swojego trudnego charakteru i niezwykłej umiejętności wywoływania konfliktów -  popadał w tarapaty, Heloiza wspierała go, podtrzymywała na duchu, a owładniętego znużeniem namawiała do kontynuowania rozważań filozoficznych i teologicznych. Wiele prac z późniejszego okresu życia Abelard niewątpliwie napisał pod wypływem jej inspiracji.

       Odkryte listy, zwłaszcza pisane przez Heloizę, ujawniają pełniejszy wizerunek obojga i skomplikowane relacje między nimi. Zapisałam tu tylko kilka wątków. Odrębnym zagadnieniem są na przykład liczne spory z uczonymi i konflikty, w jakie pakował się Abelard, w konsekwencji zaś ucieczki, zamachy na życie, popadanie w łaskę i niełaskę możnych tego świata. Słynny spór z Bernardem z Clairvaux, potem jego załagodzenie, potem znowu konflikt. I tak w kółko. Oskarżony o herezję Abelard musiał w pewnym momencie spalić swoją pracę o Trójcy Świętej. Abelard miał trudny charakter, ale też było to poniekąd spowodowane jego wybitną inteligencją. Zwyczajnie denerwowali go ludzie nie dorównujący mu intelektem. 

      A Heloiza? Przeżyła ukochanego o 21 lat. Ich syn, Astrolabiusz (to ona wybrała mu tak niezwykłe imię) również wybrał drogę duchownego i został kanonikiem w Nantes. Ona zaś do końca swoich dni była wierna jedynej miłości swojego życia. Nawet jako szanowana  przełożona zakonu pisała: "Chwalą mnie za pobożność w tych czasach, kiedy jest ona prawie jednoznaczna z obłudą, kiedy pod niebiosa wynoszą każdego, kto nie burzy przesądów".  Oto prawdziwy portret kobiety średniowiecza: odważnej, inteligentnej i konsekwentnej.  

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...