czwartek, 28 października 2021

Zanim nastał rok 1984

      Felietony i eseje George`a Orwella z lat 30. i 40.  publikowane w ówczesnej angielskiej prasie to istny wachlarz tematów. Od życia włóczęgów i bezdomnych, przez dramatyczną relację z pobytu we francuskim szpitalu, opinie na tematy polityczne, po jakże trafną diagnozę współczesnego sportu, zdewaluowania idei Igrzysk Olimpijskich oraz satyryczny wizerunek literackiego krytyka. Czyta się świetnie. Orwell ma pióro lekkie, pisze z polotem, językiem nasyconym rzeczową dosadnością, przy tym nierzadko prezentuje słowną zabawę, żart, ironię. Bywa też bardzo serio w tonie, jak w liście pt. "Szesnastu Polaków przed sądem moskiewskim", napisanym do redakcji "Tribune", a który ostatecznie nie został opublikowany, ponieważ ponoć redakcja zmieniła swoje stanowisko w opisywanej wówczas na łamach gazet i szeroko komentowanej sprawie politycznej o międzynarodowym zasięgu. 

    W kwestiach politycznych zresztą Orwell wypowiada się wielokrotnie, wykorzystując np. swój udział w wojnie domowej w Hiszpanii, krytykując postawę europejskich elit politycznych wobec reżimu stalinowskiego czy kreśląc prognozę stworzenia Socjalistycznych Stanów Zjednoczonych Europy, mając zresztą świadomość, że wizja ta jest zgoła utopijna. Niemniej Orwell w większości tekstów zajmuje  stanowisko liberalnego socjalisty, z czym się bynajmniej nie kryje i z tego punktu widzenia ocenia wydarzenia, procesy społeczne i politykę ówczesnych elit. Nawet nie podzielając jego poglądów, nie da się nie dostrzec, że był wnikliwym obserwatorem burzliwej sceny polityczno-społecznej ówczesnej Europy. Mam wrażenie, że dostrzegał zjawiska, które z czasem się nasiliły, jednakże dzisiaj się ma odważnych, by o nich mówili. 

      Omawiając na przykład zjawisko faszyzmu, Orwell zauważa, że wbrew stereotypom nie każdy rodzaj faszyzmu jest antysemicki, choć przywykło się tak sądzić. Rozważając możliwości umocnienia się systemu socjalistycznego  na różnych kontynentach, autor za jedną z przeszkód uznaje zjawisko, że "wszystkie ruchy ludów kolorowych są obecnie zabarwione mistycyzmem rasowym". Obawiam się, że gdyby dzisiaj ktoś tak napisał, rozpętałaby się burza krytyki i potępienia skierowana przeciw autorowi.  Orwellowskie diagnozy dotyczące z kolei sportu, zwłaszcza w kontekście rozgrywek międzynarodowych, prowadzą do krótkiej definicji, że sport "jest to wojna minus strzelanie", gdyż "przybrał postać działalności na wielką skalę, wspieranej potężnymi funduszami, zdolnej przyciągnąć ogromne tłumy i budzić barbarzyńskie emocje".  Genezę tego zjawiska Orwell upatruje w "idiotycznym zwyczaju identyfikowania się z wielkimi strukturami siły i postrzeganiu wszystkiego w kategoriach prestiżu połączonego ze współzawodnictwem".  Opinia Orwella znajduje potwierdzenie jeszcze bardziej właśnie w czasach współczesnych, gdy bezpośrednie transmisje na cały świat generują zwielokrotniony odbiór i emanację silnych emocji wynikających z identyfikowania się z własną drużyną. Za absurdalne uznać należy zjawisko, "wysyłania drużyny złożonej z jedenastu zawodników nazywanych mistrzami kraju, by walczyła z inną drużyną", czemu towarzyszy "ogólne przekonanie, iż naród, którego drużyna przegra - "traci twarz". Niestety, współczesne negatywne zjawiska towarzyszące wszelkim rozgrywkom tego typu tylko potwierdzają stanowisko wyrażone przez Orwella 75 lat temu. 

      Jeśli zaś chcemy oderwać się nieco od przygnębiających prognoz i diagnoz, możemy z przyjemnością i wręcz rozkoszną satysfakcją zanurzyć się w zabawne rozważania o angielskiej kuchni lub autorskim przepisie na parzenie prawdziwie angielskiej herbaty. Przepis Orwella składa się z jedenastu absolutnie niezbędnych punktów i po jego lekturze nabiera się ochoty na jego wypróbowanie. Punkt pierwszy: kupić herbatę indyjską lub cejlońską, według Orwella inne nie dadzą oczekiwanego efektu. A więc idę do sklepu.

niedziela, 24 października 2021

Trzy tygodnie z Chopinem

       Od 2. do 23. października z jedno- i dwudniowymi przerwami po pierwszym, drugim i trzecim etapie. Ostanie trzy dni - 21 - 23 października to już sama radość słuchania: koncerty laureatów. Bo podczas przesłuchań finałowych się denerwowałam. Co innego, gdy się ma już duże doświadczenie występowania z orkiestrą, a co innego, gdy się takiego doświadczenia nie ma. Ale udało się wszystkim. Chyba... 

       Pierwszy, czwartkowy koncert po ogłoszeniu wyników jeszcze nie był taki, jak powinien. Laureaci byli zmęczeni. Bruce Liu, zdobywca I miejsca mówił, że spał tylko dwie godziny. Dopiero w drugim, a już najbardziej w trzecim, sobotnim koncercie niektórzy odstresowali się całkowicie i grali już zupełnie na luzie. Nawet lepiej niż podczas konkursu. Dopiero w sobotę doceniłam mistrzostwo mazurków w wykonaniu Kuszlika, a Aimi Kobayashi w interpretacji preludiów znowu zabrała wszystkich w jakąś niezwykłą, mistyczną kontemplacyjną przestrzeń. "Ona jest nie z tego świata" - napisał jakiś internauta. Bruce Liu w sobotę z Koncertu e-moll zrobił prawdziwe arcydzieło. I wreszcie z całym przekonaniem uznałam, że chciałabym mieć to nagranie na płycie.  

      Internauci jak zwykle nie zawiedli. Oczywiście, czasami lepiej jest słuchać, co mówią, co podpowiadają specjaliści.  Na co zwrócić uwagę, co jest wyjątkowego w tej czy innej interpretacji. Przywiązywać się do ich opinii za bardzo nie należy, warto, wykazując się samodzielnością, spojrzeć czasami niezmąconym okiem i uchem. Ale to, co działo się na czacie podczas transmisji, też było ciekawe. Pominę zjawiska negatywne, bo i takie się pojawiły, niestety. Niemniej tylu braw, tylu zachwytów, tylu wyrazów uwielbienia to ja nigdzie nie widziałam. I tylu "frogs"! 

      Gorąca dyskusja wywiązała się zwłaszcza po ogłoszeniu dwunastki finalistów, gdy nie przeszli czyiś ulubieńcy.  I się zaczęło: dlaczego nie ma tego, dlaczego tamtego, a dlaczego dwanaścioro, skoro regulamin mówi o dziesięciorgu finalistach?  Gdyby jury czytało czat, nie wybrałoby nigdy nikogo a lista byłaby tak długa, jak niemal na samym początku przesłuchań. A tak mimo wszystko zamknęli definitywnie drzwi za dwunastką i wszyscy niezadowoleni mogli sobie z czystym sumieniem - że nie od nich to zależało - ponarzekać. 

      Jeszcze gorętsza dyskusja - czy raczej wylewanie łez i danie upust żalom - trwała do dziś. Obok zaś pełne euforycznego uwielbienia peany ze strony tych, których typowania się potwierdziły.  Ponownie dużo "clapów",  bukiecików,  serduszek, całusów, nutek i "frogs". Najbardziej adekwatny komentarz do minionych trzech tygodni brzmiał: "Czy to już ostatni koncert. I co teraz będę robić wieczorami?" Też się nad tym zastanawiam.  Cztery lata oczekiwania na następną edycję wydają dzisiaj wiecznością. Przedsmak wieczności zdarzył się juz teraz, w tej edycji konkursu, gdy Aimi Kobayashi grała preludia.

       

        Tymczasem można zastanowić się nad kwestią mechanizmów uczenia się. Jak to się dzieje, że określone stany wyjściowe prowadzą do konkretnych efektów? Inteligencja, aspiracje, emocje, pamięć, osobowość i temperament każdego uczestnika w zetknięciu z materiałem muzycznym Chopina uczyniły z nich wirtuozów. Znowu odwołam się do wywiadu z Brucem Liu, który jest artystą bardzo świadomym i wciąż analizującym swoje umiejętności w perspektywie możliwości poprawienia, usprawnienia tego, co jest jego zdaniem niepełne, co nie odpowiada jego wyobrażeniu o muzyce.  On właściwie nigdy nie jest w pełni z siebie zadowolony.  Chyba nawet gdy gra, już myśli, co następnym razem zmienić, poprawić, udoskonalić. 

      W starym zeszycie z notatkami z psychologii znalazłam dwa wykresy krzywej uczenia się: jedna to wznosząca się łagodnie i sukcesywnie, a druga wznosząca się etapowo. Której odpowiada uczenie się utworów muzycznych?  I co będzie kolejnym wyzwaniem dla Choziainowa, który ma w repertuarze wszystkie utwory Chopina?  Mam nadzieję, że to nie będzie li tylko przechodzenie od nazwiska do nazwiska, jak w przypadku jarmarków w mieście, w którym na początku XVII w. były cztery jarmarki na cztery pory roku, a w niecałe sto lat później osiem w dni świętych patronów: na Trzech Króli, na św. Macieja, na św. Jerzego, na Boże Ciało, na św. Magdalenę, na Przemienienie Pańskie, na św. Wincentego i na św. Mikołaja. A dzisiaj odbywają się dwa razy w tygodniu. 

      Wśród 26 zawodów wymienianych przed pierwszą wojną światową był też zawód muzykanta: był nim dudarz. W okresie zaś międzywojennym wśród znaczących kupców pojawia się nazwisko "Rapaport". Mnie się ono kojarzy ze skeczem.

  

 Znalazłam też dawne nazwy ulic i ich dzisiejsze odpowiedniki. Na przykład dawna Morowa to dzisiejsza 3-go Maja, a Radzięcka dziś  nosi godną nazwę Stanisława Moniuszki, a główna biegnąca przez całe miasto i dzieląca je niemal na pół nosi miano Tadeusza Kościuszki. Tylko Szewska pozostała Szewską, chociaż szewców na niej od dawna nie ma. 

      Ho, ho, jakie cuda z niepamięci wydobywam ze starego zeszytu. Wiersz Zygmunta Rumla ku czci pracowników tajnych drukarni,  program konferencji naukowej z 1992 r. w siedzibie MON w Warszawie (o matko jedyna, co ja miałam wspólnego z MON-em?!), a wśród prelegentów Jan Gozdawa-Gołębiowski (zm. w 2013 r.), Zbigniew Gnat-Wieteska. Z jeszcze dawniejszych dziejów (i zapisków) wyłania się postać Dymitra herbu Korczak, znany jako Gorajski. Ale Dymitr pochodził z Rusi Czerwonej. Korczakowie otrzymali olbrzymie nadania królewskie, dzięki którym zgromadzili w swoich rękach klucze: klecki, gorajski, kraśnicki, szczebrzeski i stojanicki.  Posiadłościami  podzielili się bracia Dymitr i Iwan. 

       Na koniec zagadka ze starego zeszytu. Pod notatkami znalazłam takie szyfrowane znaczki:

W 7399

EO 298990

EO 315095

B 104173

B 131478

A na koniec H IV

Czy ktoś starej daty (równie starej jak ja) będzie kojarzył, co to takiego. Że też ja to zapisałam! Toż to prawie dokument. 

      

piątek, 15 października 2021

Mowa wyobraźni

     Równolegle ze słuchaniem uczestników 18. Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina utrwalam i porównuję własne odczucia z opiniami komentatorów. Niejednokrotnie zaskakują tak samo, a czasami nawet wzbudzają podziw elokwencją. Okazuje się, że muzycy mają równie głęboką wrażliwość muzyczną, jak i  rozwiniętą wyobraźnię językową. Opanowanie skomplikowanych konstrukcji kompozycyjnych pomaga widać w tworzeniu precyzyjnych językowych odpowiedników myśli i emocji. Jestem zauroczona niektórymi określeniami, jakie padają z ust komentatorów. Zauważyć przy tym można, że o ile tzw. teoretycy posługują się często wysublimowanym językiem naszpikowanym określeniami trudnymi do zrozumienia przez laika, o tyle praktycy, a więc artyści czynnie muzykę uprawiający,  potrafią to samo wyrazić w sposób plastyczny i lapidarny. 

     Na ostateczne wyniki konkursu nie mam wpływu, za to układam swój prywatny ranking najbardziej ciekawych i oryginalnych komentarzy, sformułowań i podsumowań. Do wyróżnionych metafor komentatorów zaliczyłam między innymi epitet z rozmachem kosmicznym "walc mgławicowy" oraz metaforycznie wyrażony efekt emocjonalnego zaangażowania pianisty: "niszczycielski huragan emocji". Z poetyckich obrazów oddających w sposób plastyczny emocje związane z wykonaniem utworu zapisałam do zapamiętania "nokturn snujący się jak całun nad nieboszczykiem" i "lodowa księżniczka".  Jeden z jurorów, wirtuoz i laureat konkursu sprzed lat, poproszony o ocenę przygotowania uczestników tegorocznego konkursu pokusił się  o rozbudowane podsumowanie: "w występach uczestników bywa często dużo teatru i ego tak wielkie, że nie widać kompozytora".  

     Na koniec absolutny numer jeden. Na zwycięzcę zmagań pianistycznych jeszcze poczekamy kilka dni, ale ja już dzisiaj przyznaję główną nagrodę za komentarz, który jest tak obrazowy i tak finezyjny, że należy się za niego jakaś literacka nagroda co najmniej. Otóż omawiając występ jednego z uczestników, któremu chyba nie wszystko wyszło jak należy, komentator skwitował owe niedoskonałości słowami: "diastema w hollywoodzkim uśmiechu".  Genialne!  Przyznaję za to Nobla, albo przynajmniej  Nike. 

     Wszystkie zacytowane sformułowania mają oczywiście swoich autorów, nie są to wypisy z komentarzy anonimowych internautów.  Mam je zapisane w swoich notatkach na pamiątkę.  Komentarzy gremiów oceniających na bieżąco można posłuchać czy to w Dwójce Polskiego Radia, czy na TVP Kultura. W każdym razie nagrało się.

     Śledzenie na czacie reakcji międzynarodowej publiczności podczas transmisji na YouTube wymaga z kolei refleksu i chwytania tekstu w kilku językach jednocześnie. Bo chociaż administratorzy z NIFC wciąż przypominają, żeby używać tylko angielskiego, internauci są bardzo niesubordynowani i piszą w różnych własnych językach: włoskim, rosyjskim, niemieckim, hiszpańskim, oczywiście także polskim. Co rusz też pojawiają się szlaczki, które identyfikuję jako język japoński lub koreański, no ale tego to już ni w ząb nie rozumiem. I tutaj także zdarzają się wpisy dowcipne i pomysłowe, chociaż nie tak może finezyjne jak cytowane wyżej. W trzecim etapie do wykonania jest między innymi wybrana sonata, w tym Sonata b-moll ze słynnym Marszem żałobnym. Kiedy po raz pierwszy w tym etapie zabrzmiały jego mroczne dźwięki, na czacie pojawiały się wpisy w stylu: "kto umarł?", "kogo opłakujemy?" i najczęstszy "RIP".  A komu się pisać nie chciało, zamieszczał ikonki trumien lub czaszek. Współczesny popkulturowy danse macabre.  Malownicze były też reakcje na Preludium Des-dur "Deszczowe": parasolki, chmurki z deszczem, kalosze.... 

        W sumie pozytywne, że ludzie się przy muzyce Chopina bawią. Tym bardziej, że wśród obserwatorów i słuchaczy transmisji są naprawdę ludzie z całego świata, przy czym jak podano na stronie NIFC ok. 45 % to Japończycy.  Wielu uczestników ujawnia kraje, skąd się łączą, dlatego wiem, że od dziesiątej codziennie podczas przesłuchań są nie tylko Japończycy. Pojawia się Korea Południowa, Tajwan, Rosja, Australia, Nowa Zelandia, Stany Zjednoczone, Kanada, Meksyk, mignęły mi jakieś kraje Półwyspu Bałkańskiego, oczywiście Włochy, bo w tym roku przyjechali silną grupą, jakieś wyspy były... Wielu Polaków łączy się z zagranicy, podają miasta, gdzie mieszkają. Powstaje prawdziwie międzynarodowa społeczność.  Znakiem rozpoznawczym miłośników muzyki Chopina dosyć nieoczekiwanie i zagadkowo została ikonka żaby. "Frogs" pojawiają się często zamiast całego komentarza. A inni, przypadkowi goście, którzy na co dzień nie słuchają Chopina, zdezorientowani pytają co to znaczy i dlaczego "frogs".  Polacy też nie wszyscy wiedzą. "Nie kminię tych żab" - skarżył się jeden.  Ale to już zupełnie inna historia :-)



sobota, 2 października 2021

Wielkie umysły - część 2.

      Można się z nimi nie zgadzać, można - i to zdarza się częściej - ich nie rozumieć, ale nie sposób odmówić im pewnej cechy wspólnej: malowniczości. Niektórzy nazywają to oryginalnością, ale oryginalność nie zawsze jest malownicza, a czasami jest wręcz nieznośna. Mnie zaś chodzi o sympatyczną malowniczość, będącą skutkiem czy przejawem? a może funkcją osobowości tak pochłoniętej naukową pasją, że zanika w niej to, co zwykłym śmiertelnikom często spędza sen z powiek i prowadzi do frustracji: przejmowanie się tym, co pomyślą inni. 

      Pęd do wiedzy, do odkrywania tego, co jeszcze nieznane, rodzi niecierpliwość, jak w przypadku Francisa Cricka, który szczerze przyznaje: "Mogę być cierpliwy przez 20 minut, ale niewiele dłużej." Być może dlatego nie znosił mętniactwa, spekulacji i błądzenia innych badaczy. Z takim to strach się spotkać, ale zawsze można liczyć, że po tych dwudziestu minutach koszmar wzajemnego niezrozumienia się skończy i zdegustowany wyjdzie rzucając na odchodne sentencję ze swojej książki: "Nie jesteś niczym innym niż pęczkiem neuronów".  Niezbyt przyjazne stosunki panowały między Crickiem właśnie a innym biologiem molekularnym, Geraldem Edelmanem. To Edelmanowi właśnie zarzucano "mętniactwo", na co odparował: "Mętność, moim zdaniem, pojawia się w odbiorze, a nie w przekazie".  Nie przeszkadzało to wcale, że obaj byli laureatami Nagrody Nobla. 

     Cechą genialnych umysłów jest, że niemal wszystko potrafią przekuć na język naukowy. Inspiracje czerpią zewsząd, z całego otaczającego świata, także ze sztuki i literatury. Jedno z najpopularniejszych pojęć współczesnej nauki, które niemal weszło do kultury popularnej -  kwark - Murray Gell-Mann zapożyczył z powieści "Finnegans Wake" Jamesa Joyce`a.  Zainteresowania naukowe Gell-Manna przerastały możliwości większości innych naukowców, a co mówić o zwykłych ludziach. Swobodnie poruszał się nie tylko w zakresie fizyki cząstek elementarnych, która była jego koronną dziedziną, ale też doskonale orientował się w kosmologii, historii naturalnej, historii ludzkości,  archeologii, kontroli zbrojeń  atomowych, problematyce populacji i ewolucji języka. Znał podstawy większości głównych języków świata oraz wielu dialektów. Popisywał się wyjaśnieniami znaczeń i pochodzenia imion ludzi, z którymi się stykał. Agent i wydawca John Brockman mówił o Gell-Mannie, że "ma pięć mózgów, a każdy jest inteligentniejszy od naszego".  Zdarzało się więc, że o innych mówił "ignoranci" i okropne plemię", a mimo to udzielając wywiadu grzecznie poprosił, aby nie cytowano jego negatywnych opinii o innych fizykach, gdyż "nie jest to miłe. Niektórzy z nich są moimi przyjaciółmi". 

       W przeciwieństwie do Gell-Manna, który - jak widać wyżej - miał pewne poczucie realnego związku ze światem i ludźmi wokół - Marvin Minsky raczej funkcjonował w swojej własnej rzeczywistości.  Problemy naukowe rozwiązywał raz definitywnie w swoich pracach i dziwił się, że ludzie go nie słuchają. Krążąc po swoim laboratorium zapytał kiedyś współpracowników, kiedy odbędzie się spotkanie na temat szachów i w odpowiedzi usłyszał, że odbyło się ono przecież poprzedniego dnia. [chodziło o programy komputerowe grające w szachy - dopisek n.] Podobnie jak Gell-Mann Minsky nie ograniczał się do jednej dziedziny, jego umysł wciąż poszukiwał nowych wyzwań, co stanowiło zresztą credo naukowca. Uważał, że skłonność do poświęcania się jednej dziedzinie, czynności czy umiejętności, którą nauczymy się wykonywać perfekcyjnie jest "rakiem mózgu" i należy temu przeciwdziałać ucząc się czegoś zupełnie nowego. On sam zgłębiał matematykę, filozofię,  fizykę, neurobiologię, robotykę, informatykę, był także autorem kilku powieści fantastycznonaukowych. Mało tego, miał wybitny talent muzyczny, mógł zrobić karierę muzyczną, a jedną z frapujących go tajemnic było zagadnienie co odczuwa wybitny wiolonczelista Yo-Yo Ma, gdy gra koncert. 

       Czy wybitne umysły wiedzą, że są wybitne?  Istnieją dwie odpowiedzi na to pytanie: a) wiedzą, bo inaczej nie byłyby wybitne; b) nie wiedzą, bo zdają sobie sprawę, jak mało wiedzą w stosunku do tego, co jeszcze pozostało do odkrycia. Z tym, że to drugie nie do końca zaprzecza pierwszemu. Można mieć świadomość wielkości swoich dokonań, a jednocześnie mieć poczucie ich znikomości w perspektywie rozwoju nauki. Frank Tipler  całkiem serio może twierdzić: "Jestem w tej samej sytuacji, co Kopernik. Chciałbym podkreślić, że podstawowa różnica polega na tym, iż wiemy, że Kopernik miał rację. Nie wiemy tego jednak o mnie! Podstawowa sprawa!".  

      Najczęściej jednak przeciętny człowiek wyobraża sobie naukowca jako oderwanego od spraw tego świata mistyka pogrążonego w swoim laboratorium, zgłębiającego tajemne dla profanów zagadnienia. I są tacy, którzy ten wizerunek potwierdzają. Christopher Langton  wozi w swoim samochodzie istne skarby: od kaset i płyt, przez elementy komputerów i zasoby pamięci, po pojemniczki z sosem i sztućce. Z kolei pewien matematyk mieści swój dobytek w jednej olbrzymiej torbie turystycznej, w której wozi wszystko, co może mu być potrzebne pod każdą szerokością geograficzną, dokąd wyjeżdża na różne konferencje.  Prawie nigdy się nie wypakowuje, więc zawsze ma ze sobą kilka par butów, w tym buty narciarskie (no bo gdyby go wysłali na Spitsbergen?!), grube rękawice i czapkę uszankę, kilka kompletów ubrań na zmianę (te czasami zostawia do prania),  kuchenkę turystyczną (w razie awarii samochodu w środku lasu), strój kąpielowy, ekwipunek do nurkowania swobodnego, bez butli, oczywiście kilka nośników pamięci elektronicznej, dwa laptopy, lornetkę oraz w bagażniku samochodu łopatę i łańcuchy na koła. Życie z takim człowiekiem na co dzień może być przygodą, ale i udręką. 

      Na szczęście, jak zauważa Gregory Chaitin, tylko nieliczni poświęcają się nauce i pogoni za wielkim i pytaniami. "Gdyby każdy próbował zrozumieć granice matematyki lub wielkiego malarstwa, byłaby katastrofa! Kanalizacja by nie działała! Nie byłoby elektryczności! Budynki by się przewracały! Chodzi mi o to, że gdyby każdy chciał uprawiać wielką sztukę lub głęboką naukę, świat by nie funkcjonował! Dobrze, że jest nas tak niewielu!"

  

Francis Crick - (1916 - 2004), biochemik, genetyk, biolog molekularny, laureat Nagrody Nobla w 1962 r. za odkrycie struktury molekularnej DNA

Gerald Edelman - (1929 - 2014), biolog molekularny, biochemik, laureat Nagrody Nobla w 1972 r. za wyjaśnienie struktury chemicznej immunoglobulin

Murray Gell-Mann - (1929 - 2019), fizyk, laureat Nagrody Nobla w 1969 za odkrycia w dziedzinie fizyki cząstek elementarnych, twórca nazwy "kwark"

Marvin Minsky - (1927 - 2016), kognitywista, badacz sztucznej inteligencji

Frank Tipler - (ur. 1947), fizyk i kosmolog

Christopher Langton - (ur. 1948), informatyk, twórca terminu "sztuczne życie"

Gregory Chaitin - (ur. 1947), matematyk, informatyk, autor książek z zakresu filozofii, filozofii matematyki

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...