poniedziałek, 29 stycznia 2018

Krew, Graal, współczucie...

 poniedziałek, 04 marca 2013 0:12

     16000 galonów krwi na scenie, zabity łabędź i prostaczek czystego serca. Albo inaczej: zakon rycerzy, niegojąca się rana i czarownica. Nie, też źle, inaczej: król, który był słaby, wiedźma, która chciała umrzeć, głupiec, który został królem. Niby średniowiecze, a w garniturach; niby misterium, a muzyka; niby religia... Och, najlepiej tak: Jonas Kaufmann, Rene Pape, Katarina Dalayman, Peter Mattei... A tak naprawdę to Richard Wagner Parsifal, nowojorska premiera w reż. Francoisa Girarda.
     Jak można tak namieszać w libretcie, tworząc jednocześnie genialną muzykę?  Jest rzeczą karkołomną, a i niewskazaną, streszczanie Parsifala. To jakieś panopticum motywów, symboli, znaków kultury zaczerpniętych z chrześcijaństwa, buddyzmu, średniowiecznych legend, nordyckich mitów, teorii podświadomości, psychoanalizy, kompleksu Edypa, filozofii  i własnej wyobraźni Wagnera.  Zaiste był szaleńcem. To znaczy - geniuszem. Geniusze są szaleńcami, to pewne.  Święty Graal, z krwią, która spłynęła z boku Chrystusa, Włócznia, którą ową ranę uczyniono, dostała się w niepowołane ręce, kryptocytaty w stylu weźcie me ciało, weźcie moją krew, Herodiada błąkająca się jak potępiona dusza w kołowrocie wcieleń aż do ostatecznego odpokutowania winy i śmierć w łasce... Dobry król i zły czarownik, podstępna kobieta, kusicielka i prostaczek czystego serca, który jedyny jest w stanie oprzeć się jej pokusom, dzięki czemu ratuje siebie, ją oraz chylący się ku zagładzie rycerski zakon... Walka pokus ciała z czystością serca,  żądze przeciw  ascezie, głupiec przeciw mądrości, zemsta przeciw współczuciu, grzech przeciw miłosierdziu... Jak z tego zrobić operę???! Można, jeśli się założy, że czasu mamy pod dostatkiem i nigdzie nam się nie spieszy.
         Girard idzie tropem wyrazistych znaków: strumień zamieniający się w rzekę krwi; w drugim akcie całe królestwo czarownika Klingsora (Evgeny Nikitin) tonie we krwi, dosłownie wszyscy chodzą w niej, on sam w niej się kąpie, i pojawia się mając nawet włosy zlepione krwią. To te 16 tysięcy galonów. Kobiety-Kwiaty bosymi stopami w niej chlupoczą, ich białe suknie stopniowo od dołu nabierają koloru czerwieni, podobnie jak suknia uwodzicielskiej Kundry (Katarina Dalayman), w końcu Parsifal (Jonas Kaufmann) wchodząc tutaj również krwią nasiąka, więc kiedy akcja przenosi się na łóżko, momentalnie jego biel staje się czerwona. A prawda, jeszcze Amfortas (Peter Mattei) od początku do końca w koszuli zbroczonej krwią sączącą się z jego niegojącej się rany. A jakby tego było mało, w tle animacje komputerowe z niebem na czerwono.  Przesadzam? 
         No dobrze, nie było tak źle, choć może rzeczywiście tej krwi za dużo trochę. Widok Klingsora jako żywo przypomniał mi takie różne filmy z serii diabelsko-piekielnych typu Constantine. On  - Klingsor - nie był groźny, przerażający, tylko groteskowy.  Te jego włosy... 
        Peter Mattei jako Amfortas miał strasznie ciężką pracę do wykonania.  I nie chodzi tylko o śpiew, który, rzecz jasna, jest najważniejszy, ale o koncepcję postaci, jej zachowania na scenie. Amfortas jest ranny,  rana nie może się zagoić od wielu lat, co bohatera osłabia, to oczywiste. Dodatkowo jeszcze do jego obowiązków należy dokonywanie obrzędu odsłonięcia Graala i dzielenia chleba i wina ze współtowarzyszami. To, co wszystkim daje życie, Amfortasowi przysparza cierpień. Król dokonuje obrzędu za cenę narastającego za każdym razem bólu, ponieważ rana jest skutkiem jego grzechu, dlatego pragnie  tylko śmierci. Peter Mattei śpiewał prowadzony przez dwóch pomocników, na których opierał swój ciężar, ponieważ w koncepcji reżyserskiej miał też niewładne nogi, którymi powłóczył z wysiłkiem. W trzecim akcie zaś śpiewał siedząc w grobie,  do którego złożono ciało jego ojca, Titurela.  Jeszcze nikt tak przejmująco nie pragnął śmierci, a zarazem spełniając obowiązek, narażał się na kolejny ból. Tu się zaczyna w zasadzie sens całej historii: Parsifal, mimo że jeszcze niewiele rozumie, współczuje cierpiącemu Amfortasowi, o czym przypomni sobie w kluczowym momencie kuszenia przez Kundry. Wszystko zakończy się wzruszającym przebaczeniem opartym na współczuciu: Parsifal odzyska Włócznię, która uleczy ranę Amfortasa, Kundry dostąpi przebaczenia i ochrzczona będzie mogła w spokoju umrzeć, za czym tęskni od wieków; społeczność rycerzy zyska nowego króla w osobie Parsifala namaszczonego i  koronowanego przez Gurnemanza, a Graal już nigdy nie będzie ukryty. Jak to możliwe, że była to ulubiona opera Hitlera?
       Rene Pape jako Gurnemanz był dla mnie zaskoczeniem.  Po pierwsze, Gurnemanz jest starcem, Pape na takiego jeszcze nie wygląda, a ubranie rycerzy w stroje współczesne raczej nie pozwalało ucharakteryzować go na jakiegoś guślarza. Wystarczy, że w trzecim akcie był zmięty, obszarpany, brudny, przejmująco nieszczęśliwy, ale... współczujący wobec Kundry, a potem także ucieszony powrotem Parsifala z odzyskaną Włócznią. Mam go jeszcze  pamięci jako przebiegłego Mefistofelesa w Fauście, ale tu pokazał się zupełnie inaczej. To on w akcie I miał najwięcej do śpiewania, gdyż opowiada historię Amfortasa i jego klęski. A kiedy przyprowadzają Parsifala, który ustrzelił łabędzia, przekonująco uświadomi mu, że wyrządził zło. Powstrzymuje  współbraci przed łatwym osądzaniem Kundry, ale kiedy Parsifal nadal nie pojmuje, czego jest świadkiem, bezpardonowo go przepędza. 
       Katarina Dalayman jako Kundry była nieokreślona. I dobrze, bo ta postać jest jedną z najbardziej tajemniczych w dorobku Wagnera. Patrzyłam na nią, słuchałam i zastanwiałam się, co też ona może myśleć. Kiedy jej dziękują, mówi, że nigdy nie pomaga; kiedy ją chwalą za dobroć , mówi, że nigdy nie jest dobra; kiedy Klingsor budzi ją do życia nakazując uwiedzenie Parsifala, protestuje, ale ulega i ucieka się do przewrotnych metod. A na koniec jak ewangeliczna grzesznica obmywa  stopy Parsifala wycierając je własnymi włosami. 
         W sumie obsada, trzeba przyznać, mocna. A nie wspomniałam jeszcze o Kaufmannie w partii Parsifala. Przecież ja dla niego to oglądałam przez sześć godzin ryzykując powrót do domu na pierwszą w nocy.  W pierwszym akcie rolę miał raczej milczącą,  odzywa się może trzy razy w krótkich kwestiach, aha, i jeszcze trzy razy powtarza, że nie wie.  Nie dość, że uwertura jest długa, to i cały pierwszy akt tak naprawdę dopiero się rozkręca i rozkręca przez dwie godziny! A Parsifal tylko chodzi, patrzy i się dziwuje. Jednak przyznać trzeba , że muzyka jest wspaniała. I znowu zapytam, jak to możliwe, że tak cudaczne libretto ma taką cudną muzykę? Jonas Kaufmann pokazał, co potrafi w akcie II. To znaczy, w zasadzie nie bardzo pokazał, bo... sprzęt był za słaby, czyli głośniki. Nie za cicho, tylko przeciwnie, za głośno i potężny śpiew ugrzązł. Ale i tak byłam pod wrażeniem. Jak mnie wgniotło w fotel, gdy zaczął Amfortas! Die Wunde!, tak już tam zostałam do samego końca. 



Tak na marginesie, zdecydowanie wolę Kaufmanna jako Parsifala czy Lohengrina niż Werthera. 

Tutaj to samo, zaczyna się od Amfortas! Die Wunde!, ale więcej jest. Słychać też Katarinę Dalayman jako Kundry. Koncentracja na śpiewie, filmu brak. Są zdjęcia. 


Oooo, Kaufmann rozwalił mi głośniki!... Kaplica!

 I tak jeszcze śpiewał w sobotę:
"Erlöse, rette mich
aus schuldbefleckten Händen!"
So rief die Gottesklage
furchtbar laut mir in die Seele.
Und ich - der Tor, der Feige?
Zu wilden Knabentaten floh' ich hin!
Erlöser! Heiland! Herr der Huld!
Wie büss ich Sünder meine Schuld?


 Znalazłam zdjęcia z premiery


Oraz przykład nagrania Uwertury:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...