sobota, 27 stycznia 2018

Ha!

 niedziela, 18 listopada 2012 22:54

     Będę niekonsekwentna. Trudno... To jest genialne. Chwilami. No, powiedzmy, z przebłyskami genialności. Bo nie w całości. Może i dobrze, że tylko chwilami, bo by człowiek aż takiej kondensacji genialności nie wytrzymał. To się pobawię. Opiszę genialność, na której się nie znam, której nie rozumiem, ale mi się podobała.
       Echa czasu, premiera trzyczęściowego wieczoru baletowego w TWON, 17 listopada 2012.
       Rzecz składa się z trzech odrębnych baletów do całkowicie różnej muzyki, w różnych choreografiach. 
Część pierwsza - Century rolls do muzyki Johna Adamsa w choreografii Ashleya Page (zamówienie specjalne dla Polskiego Baletu Narodowego na premierę 17 listopada 2012)
Część druga - Moving rooms do muyzyki Alfreda Schnittkego i Henryka Mikołaja Góreckiego w choreografii Krzysztofa Pastora(światowa premiera 19 czerwca 2008)
Część trzecia - Artifact suite - choreografia Williama Forsythe`a do muzyki Johanna Sebastiana Bacha i Evy Crossman-Hecht (premiera światowa 15 września 2004)
        I od czego by tu zacząć? Część pierwsza nijaka. Tancerze kręcą sie w kółko i kompletnie nic z tego nie wynika. Ja wiem, jest jakaś teoria, jakieś uzasadnienie, które choreograf wyłożył w wypowiedzi zamieszczonej w książeczce programowej, ale mnie to nie przekonuje. Nudne było. Kręcą się i kręcą, ponoć ma to być jakaś analogia do trybików w maszynie (?), do jazdy na rolkach (?), ale budowa trybików i ich funkcja w silniku też mnie nie interesują za bardzo. Duety były ciekawe, ale poza tym... czekałam na przerwę. Ale oklaski były, kwiaty, a jakże, też i zachwyt publiczności.
     Więcej obiecywałam sobie po części drugiej i nie zawiodłam się. Przede wszystkim rewelacyjna muzyka. Concerto grosso Alfreda Schnittkego to jednoale Koncert na klawesyn Góreckiego to już całkiem sam w sobie robi wrażenie. 
       Po raz kolejny zauważam, że pomysły Krzysztofa Pastora nie tylko mi się podobają, ale nawet głębiej do mnie trafiają i zapadają w pamięć. Dobór muzyki oczywiście ma tu niebagatelne znaczenie (ten Górecki! ), ale nie tylko. Taniec w strugach deszczu Rubiego Pronkaz I przejdą deszcze... mam do dziś przed oczami. Tym razem choreograf ustawił tancerzy na przestrzeni zgeometryzowanej: kwadratowe pola zarysowane górnym światłem, mniejsze lub większe, czasem się zmieniały, łączyły w jedną rozświetloną przestrzeń, a czasem tworzyły typową szachownicę z polami jasnymi i ciemnymi, a tancerze przemykali od narożnika do narożnika, przeskakując z jednych na drugie. Albo skupiali się w jednym większym jasnym polu, zewsząd otoczeni ciemnością. W przeciwieństwie do części pierwszej, Pastorowi udało się wydobyć z muzyki i w tańcu wyrazić różne emocje, którym bez problemu dałam się zawładnąć. No bo i sama muzyka, jak już wspomniałam, niosła w sobie i emocjonalność i kombinacje struktury, w przypadku Góreckiego, niemal bachowskie.   
       Oklaski znacznie większe, więcej okrzyków zachwytu, aplauz zasłużony (nie będę się czepiać, że miałam wrażenie, jakby w którymś momencie ktoś się potknął lekko, może ja źle widziałam, ostatecznie siedziałam daleko).


      No i część trzecia, ta genialna, czyli Artifact suite. O Chaconne z Partity nr 2 d-moll Bacha, do której Forsythe ułożył choreografię, pisać nie będę. Podobnie jak o Muzyce na fortepian solo Crossman-Hecht. Oba utwory trudne, perfekcyjne, dające ogromne możliwości. William Forsythe w sposób kongenialny zagrał je tancerzami. Przede wszystkim całość, mimo że pocięta, w części początkowej zwłaszcza, z zamierzonym hałasem spuszczaną kurtyną, z eksperymentatorsko wykorzystanym światłem padającym raz z góry, raz z boku, to znów z góry, to nieml znad samej podłogi, to z kolei ustawione trójkami z jednej strony sceny, jest niesamowicie spójna. Widz się oczywiście nie spodziewa, co zobaczy na scenie po kolejnej odsłonie kurtyny, za każdym razem przyzwyczajając się do całkowicie przegrupowanego układu tancerzy, ale są one tak ściśle zestrojone z muzyką, że sprawiają wrażenie całkowicie naturalnych. 
       Kolejna sprawa to atmosfera tych układów, niezwykłość baletowego tańca całego corps de ballet, ustawionego geometrycznie, z trzech stron sceny, jak i w zwartej grupie, oraz duetów, solistów... właściwie to nie wiem, jak określić.  Ta geometryzacja kierowana, dyrygowana przez Inną Osobę (Magdalena Ciechowicz) w niesamowitym, odrealnionym, odczłowieczonym kostiumie i makijażu, upodobniającym ją do figury wsokowej lub mechanicznej lalki, jakiejś pozaziemskiej istoty, wywierała najmocniejsze wrażenie. Bardzo mroczne. W końcowej sekwencji, kiedy owa Inna Istota niemal wije się wzdłuż sceny, w gwałtownych aczkolwiek straszliwie falujących, animalistyczno-wężowych ruchach przemieszcza się na przód sceny, wrażenie niesamowitości było chyba najgłębsze i przerażające. Zachwycająco porzerażające. I to wcale nie jest oksymoron. 
      Na docenienie zasługuje też duet Maria Żuk i Vladimir Yaroshenko, którzy tak w części drugiej, jak i trzeciej zaprezentowali się widowiskowo. Rzecz dziwna, o ile w dwóch pierwszych częściach po popisowych partiach czy solistów, duetów czy całego zespołu rozlegały się brawa, w części trzeciej panowała cisza. Coraz głębsza cisza. Nawet właśnie ten duet nie wywołał reakcji, nawet solówka Woitiula (krótka zresztą, może nawet nie wszyscy ją zauważyli).
        O co chodzi? Nie jestem specjalistką we właściwym odczytywaniu cudzych emocji, zawsze mam z tym problem. Tym razem jednak miałam nieodparte wrażenie, że Artifact suite Williama Forsythe`a wprawiła publiczność w konsternację. Stąd ta straszna cisza i brak reakcji, jakby wszyscy, gdyby tylko mogli, chcieli uciec. 
        W takim razie ja jestem dziwna, albo się kompletnie nie znam, ale dla mnie to było wspaniałe, choć jeszcze nigdy żaden balet nie sprawiał wrażenia tak genialnie przerażającego. Mroczny, po prostu mroczny. I cudowny. Genialny?...


A tu zajawka wszystkich trzech choreografii


I przede wszystkim niezwykła muzyka Góreckiego. Oni do tego tańczyli.

A na koniec trochę kabaretu. Jadę ja autobusem po stolicy, a na kierowcę trafiłam, co pewnie niedawno pracę zmienił i jechał, jakby kartofle woził jeszcze. Stoję ja sobie w miejscu strategicznym, do właściwego przystanku się zbliżając, a autobus po hamulcach przed światłami aż zarzuciło. Walizka moja, lekka i mała, skrzydeł dostała i wpieriod pofrunęła. To ja rzucam się na ratunek. Pal sześć walizka, ale tam strój operowy jechał. Zanim zdążyłam na powrót strategiczne miejsce zająć, za zakrętem kierowca znowu po hamulcach, a ja tym razem, jako skrzydeł niemająca, ryję głową w deskę "do prasowania", co to na sztorc złożoną naprzeciwko szerokich drzwi na przedzie autobusu widuję (nie bardzo wiem, do czego ona służy, bo zawsze złożona jest i nie widziałam  jej w użyciu, może ktoś wie?). Jakiś "gentelmen" stojący obok usłużnie radzi: "Trzeba się trzymać, proszę pani!" Jakbym nie wiedziała! To ja na to jak prawdziwa "dama": "To czemu pan walizki mojej nie łapał?! Ja bym się wtedy miała czym trzymać!" Chyba się zbulwersował lekko.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...