poniedziałek, 29 stycznia 2018

O wyższości...

  poniedziałek, 01 kwietnia 2013 17:18

       ... świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia długo by rozprawiać. Teologicznie krótko wyłożył to święty Paweł, to ja się tu mądrzyć nie będę. No wiem, nie wysiliłam się z tytułem. Bo też jakie można mieć pomysły, gdy trzeba zebrać w całość wrażenia z trzech koncertów, czterech dni i sześciu godzin podróży? Wyjechałam wiosną, wróciłam zimą... nie było mnie rok prawie? Jeszcze we  środę wieczór pakowałam do walizki zapasową zimową kurtkę, a rano w pośpiechu ją wywalałam (co mnie podkusiło?!), żeby dopakować spódnicę i wiotką bluzkę, których oczywiście ani razu nie założyłam, raz, że zimno, dwa, że w całym hostelu żelazka nie było. No, nie było, a ja nawet suszarkę  do włosów wzięłam, i dodatkową parę butów (dzięki Ci, Panie za natchnienie, bo jedne oczywiście przemokły), i dwa golfy, tylko żelazka nie!  
       W Wielki Czwartek dopiero się nastrajałam, przestawiałam z rytmu zawodowo-zwariowanego na świąteczno-poważny. Nie całkiem mi się udało.  Salve Regina Pergolesiego przeleciało zanim zaczęłam uważnie słuchać.  Aż żałowałam, bo usłyszałam na żywoMarię Espada. I to jest właśnie powód tytułu wpisu:

O wyższości słuchania na żywo, nawet jeśli coś pójdzie nie tak

        Wielkoczwartkowy koncert prowadzony od klawesynu przez Christophe`a Rousseta, zgodnie z tytułem Mater Dolorosa, składał się z utworów rozważających cierpienie Matki Bożej pod krzyżem. No, może Salve Regina akurat nie tak ściśle jest o tym. PodobnieJudica me, Deus Leonardo Leo, ale przecież i tu mowa o cierpieniu człowieka niesłusznie oskarżonego i prześladowanego:

Eripe me Domine,  de inimicis meis
(wybaw mnie, Panie, od moich wrogów)

W przeciwieństwie do sopranowego (Maria Espada) Salve Regina, chóralne Judica me, Deus sprawiało wrażenie bardziej archaicznego, dostojnego.  Chór niewielki, ośmioosobowy, tworzyli soliści: wspomniana Maria Espada (sopran),  Monica Piccini (sopran), Ann Hallenberg (alt), Milena Storti (alt), Emiliano Gonzales Toro (tenor),  Magnus Staveland (tenor), Frederic Caton i Jussi Lehtipuu (basy). Długą dramatyczną solówką zabłysnęła, jak to ona potrafi, Ann Hallenberg w Il pianto di Maria Ferrandiniego.  Wiem, że potrafi, bo już ją słyszałam, widziałam, tylko że w czwartek pod koniec pierwszej części koncertu usilnie walczyłam z kryzysem zmęczenia i senności po całodniowym przedzieraniu się przez pół Polski do Krakowa.  Więc kiedy Ann Hallenberg rozpaczała Ah me infelice! Ahi lassa! (O ja nieszczęsna! O ja nieboga!), z porównywalną rozpaczą próbowałam nie dopuścić do zamknięcia się moich bezwładnych powiek. Tragedia była blisko, ale po przerwie  kryzys minął i Stabat Mater Tommaso Traetty, rzecz dotąd mi nieznaną, wysłuchałam już z należną czcią i powagą. Tylko co kolejna zwrotka, to jakieś znajome mi się wydawało. Ni to Pergolesi, ni  Scarlatti. Czyżbym jednak nadal w półśnie się pogrążyła?  Zdaje się, że Traettajednak wiele od poprzedników czerpał. Mimo to ładnie się przeplatały głosy, raz solo, raz chórek. Znów mogła zaprezentować się Maria Espada w Fac me cruce custodiri. Śliczne, przejmujące trio w Fac ut portem Christi mortem: Piccini, Storti, Staveland. Rozegrali ten kawałek dramatycznie i aktorsko, zwłaszcza Milena Stortiniezwykle ekspresywnie.
    O, ciekawe.  Nagranie z próby tego składu,  proszę bardzo: Les  Talens Lyriques, dyrygent i klawesynista  Rousset oraz soliści tworzący chór. Ostatni fragment Stabat Mater: Quando corpus morietur.  W przeciwieństwie do kompozycji Pergolesiego, bardziej stonowane, spokojne, medytacyjne.  I właśnie ten fragment wraz z końcowym Amen artyści bisowali po burzliwych oklaskach.


     Christphe Rousset drobny, szczuplutki, gra i dyryguje, stojąc przy klawesynie,  czasem dyryguje jedną ręką, a kiedy obie ręce ma zajęte, głową lub ramionami. Śmiesznie ugina nogi w szczególnie dynamicznych momentach.  I to jest zasługa oglądania, słuchania na żywo. Inaczej nie widziałabym , że Marc Minkowski nadal wspaniale miękko, czasem z rozmachem fruwa dyrygując swoją orkiestrą Les Musiciens du Louvre Grenoble. I chyba schudł trochę od czasu, gdy widziałam go poprzednim razem. Przed wielkopiątkowym koncertem otrzymał klucze od bram Krakowa, za co podziękował wypowiadając trzy słowa po polsku: "Panie i Panowie, dobry wieczór, dziękuję".  A potem jeszcze po angielsku wspomniał swojego kuzyna, Maurycego Minkowskiego, który na początku XX wieku studiował w Krakowie w Akademii Sztuk Pięknych. 
        Ale koncert był wspaniały. Ogromnie lubię słuchać jak Minkowski dyryguje Bachem, i w pierwszej części też był Bach, dwie kantaty: Der Himmel lacht! oraz Christ lag in Todes Banden. W pierwszej z nich szybkie tempo nie za bardzo przypadło mi do gustu czy raczej nastroju, ale za to wstępna Sonata z trąbkami robi wrażenie. Trąbki aż się spociły i muzycy wylewali z nich wodę. Nie tam dwie, trzy krople, tylko całkiem sporo. 

(nie jest to Minkowski, ale trąbki są)

W drugiej kantacie bardzo ładnie rozgrywały głosy, tylko byłam niepocieszona, bo nie widziałam, jak śpiewa Carlos Mena. To wcale nie jest śmieszne. Jak słucham radia, to słucham, a nie oglądam, a jak idę na koncert to słucham oczami. Siedziałam po przeciwnej stronie niż stali śpiewacy, w dodatku stali za orkiestrą, więc nie wszystkich widziałam.  Między innym całkowicie umknęli mi Carlos Mena i Owen Willetts, tylko że tego drugiego już znam z wcześniejszych występów. Mogłam za to przyjrzeć się polskiemu tenorowi Janowi Petryce. Bardzo dobrze sobie radził, podoba mi się jego głos i mam nadzieję jeszcze go nieraz usłyszeć.  Ale cały Bach, nie umniejszając oczywiście wielkości, talentu, geniuszu i wszystkich innych zalet, był tylko wstępem do drugiej części koncertu, czyli Mszy c-moll Mozarta. 
      Ach! Co to był za Mozart! Po prostu wspaniały. Myślałam, że kiedy dojdzie do zestawienia Bacha z Mozartem, wybór serca będzie oczywisty na korzyść tego pierwszego, ale nie doceniłam Minkowskiego. Najpierw wydawało mi się, że trochę za szybko, że prawie przerw nie ma między częściami. Nieprawda, wszystko było idealnie zaplanowane. Chociaż nie, nie wszystko...
      .... i znowu będzie o wyższości... Zepsuły się organy.  Myślałam, że takie rzeczy to tylko w kabarecie. A one naprawdę się zepsuły. Ja się tu już nastroiłam, dałam ponieść Mozartowskiej kompozycji, wzruszeniu, muzyce, a tu... Minkowski przerywa, każe wołać pomocnika technicznego ze śrubokrętem i odkręcają jakąś klapę. Atmosfera padła na pysk, powaga wyszła z fraków.  A trzeba dodać, że koncert był nagrywany! To nic, oni tam sobie wytną z zapisu cyfrowego wszelkie zbędne przerywniki i całość pójdzie jak po maśle, ale my? My tutaj na sali? Co z nami? O, nie, nie z Mozartem takie numery! Klapę przykręcono, organy znowu zagrały i... zastanawiałam się, od którego momentu Minkowski zacznie znowu.  Cofnął orkiestrę do poprzedniego fragmentu i cudownie, jakby nigdy nic wszyscy weszli w nastrój płynnie przechodząc dalej. Coś niesamowitego. I to jest o wyższości słuchania na żywo nad najlepszymi nawet nagraniami, w domu, w ciepełku, pod kocem. Zero atomosfery, żadnego napięcia, adrenaliny, gdy wszystko się może zdarzyć: niedyspozycja śpiewaka lub instrumentu, ale też mistrzowska interpretacja i uniesienie, jak w bisowanym Kyrie, które chyba za drugiem razem zabrzmiało nawet lepiej niż na początku. 
         Jeśli miałabym wyróżnić coś z tej Mszy to może  Laudamus te, potem wspaniałe chóralne Qui tollis peccata mundi - stojący w rządku soliści przegrupowali się w tym momemncie na dwa odrębne chóry - i mimo że w sumie było ich tylko 10 osób, brzmienie było potężne, że z powodzeniem tramwaje zagłuszali. A więc Qui tollis z kontrastem partii ściszonej, delikatnej i mocnej.  Końcowe, również chóralne Sanctus, Sanctus... Wielkie wrażenie. Soliści tworzący chór równie precyzyjnie zgrani ze sobą jak i prezentujący się w solowych ariach; fantastyczny głos Any Quintans, zdumiewajaca MarianneCrebassa - o, dla niej sala Filharmonii Krakowskiej zdecydowanie za mała. Ditte Anderson wykonująca kluczowe Et incarnatus est  znowu stała ode mnie za daleko i momentami mi ginęła... wzrokowo ginęła, nie jej głos. Słowem, było wspaniale i kupiłabym nagranie ( jak już wyczyszczą te rozstrojone organy ;-)
            I co ja tu jeszcze mogę poza tym, że śnieg padał, ale zmobilizowałam się i wielką retrospektywę Dwurnika w Narodowym obejrzałam, a w Kamienicy Szołayskich wywlekli na widok publiczny wszystkie skarby Szymborskiej ukryte w jej szufladach, ale o tym następnym razem. Słuchając natomiast w kościele śpiewanej Ewangelii zastanawiałam się, dlaczego Ewangelista taki nijaki i czy już lepszego nie mieli, a z kolei  Jezus udanym tenorem się okazał, za to chór całkiem, całkiem niezły, dramatycznie różnicował partię tłumu wołającego "Ukrzyżuj". 
          W ostatnim niedzielnym koncercie wystąpiła Vivica Genauxwraz z zespołem Fabio Biondiego Europa Galante. Arie i koncerty Vivaldiego, Haendla, Geminianiego. I znowu o wyższości będzie. Na przykład takiej, że program napisany to jedno, a  wykonywany to drugie... Wykonywany był bogatszy o suitę z Rodriga Haendla, którą dodano w ostatniej chwili. Europa Galante zaprezentowała się nienagannie we wszystkich koncertach raz po raz wzbudzając zachwyt precyzją i wysmakowanym brzmieniem. Wirtuozerski koncert "La Follia" Geminianiego czy Koncert na violę d`amore i lutnię Haendla równie świetnie wykonane, choć tak różne w nastroju. W tym drugim zamiast violi Biondi grał na skrzypcach. Interesujące wyszło współbrzmienie z lutnią. I tu pojawił się zgrzyt - niezamierzony rzecz jasna (a więc o wyższości będzie...): między częściami koncertu ludzie zaczęli klaskać, chociaż na początku wyraźnie poproszno, aby tego nie robić. A przecież nawet w programie wyraźnie napisano, że koncert ma trzy części. Wystarczyła chwila zatrzymania smyczka, a już odezwały się oklaski. I jak tu pogodzić kulturę wyższego słuchania z "miłością do artysty" (to Niżyński twierdził, że oklaski są wyrazem miłości do artysty).
        No i przecież program nie zawierał bisów, jak np. Agitata da due venti z Griseldy Vivaldiego, którym Vivica Genaux zakończyła występ. Pierwsze - przewidziane programowo - zakończenie brawurową arią Dopo notte z Ariodante Haendla pełne fajerwerków i typowo popisowych koloratur. Ha, aż można było zapomnieć, że w sumie to przecież pod względem treści  niby całkiem spokojna aria, sławiąca bezpieczne dotarcie okrętu do lądu, a słońce wypełnia świat radością. Nie to, co pełne wyrzutów Tu, giurasti zinterpretowane przez Genaux wysoce aktorsko, ze scenicznym gestem, zawieszeniem głosu, napięciem. No i jeszcze słynne Cara sposa zRinalda. Śpiewaczka pozwoliła sobie na pokaz swojej niezwykłej techniki, ale nie było to przesadne i rzeczywiście można było podziwiać. A poza tym miała piękną długą suknię na cienkich ramiączkach, z błyszczącą ozdobną lamówką, długim trenem puszczonym od samej góry, co podkreślało wręcz wiotkość jej nienagannej figury. 

Nie wiem, naprawdę nie wiem, skąd ona wydobywa ten głos

 A tu gwiazda ostatniego wieczoru - Vivica Genaux. To śpiewała na bis. Tylko w Krakowie miała ładniejszą sukienkę i fryzurę też lepszą :-) Kiedy ona nabiera powietrza? Vivaldi był bezlitosny dla śpiewaków. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...