sobota, 20 stycznia 2018

Moja "premiera" w MET


niedziela, 04 grudnia 2011 19:57

     Nie wiem, czy umiem... Nie jestem pewna, czy powinnam... Obawiam się, że nie potrafię...  Wydaje się przedsięwzięciem daremnym opisać coś tak nieuchwytnego i subiektywnego w odbiorze, jak muzyka,  śpiew, opera... Jestem i będę subiektywna w ocenie, stronniczo zachwycona, całkiem prywatnie zauroczona. O rzeczach, które mi się nie podobają, po prostu milczę.  
      Wczoraj "zadebiutowałam" w Met ;-) Jak to brzmi, prawda? Rzecz prosta, zadebiutowałam jako widz, a dokładniej: oglądałam bezpośrednią transmisję w ogólnoświatowym programie The Metropolitan Opera Live In HD   zainaugurowanym w 2006 r.  Obecny szósty sezon programu (2011/2012) zawiera 11 transmisji, w tym 7 premier, a trafi do 1600 kin i sal audytoryjnych w 54 krajach świata, takich jak: Argentyna, Australia, Austria, Belgia, Brazylia, Bułgaria, Cypr, Chile, Chiny, Chorwacja, Czechy, Dania, Dominikana, Egipt,  Estonia, Finlandia, Francja, Grecja, Hiszpania, Holandia, Hongkong, Islandia, Irlandia, Japonia, Kanada, Kolumbia, Kostaryka, Litwa, Luksemburg, Łotwa, Malta, Meksyk, Niemcy, Norwegia, Nowa Zelandia, Pd. Korea, Peru, Polska, Portugalia, RPA, Rosja, Rumunia, Słowacja, Słowenia, Pd Korea, Szwajcaria, Szwecja, Urugwaj, USA, Węgry, Wielka Brytania i Wyspy Bahama (mogłam coś pominąć).            
        Znalazłam miasto w odległości zaledwie stu paru km, dokąd bez problemu mogę na sobotnie operowe wieczory pojechać i rozkoszować się oglądaniem najnowszych produkcji Metropolitan Opera. No to wczoraj pojechałam po raz pierwszy - na Rodelindę.
       Händel skomponował operę złożoną z 30 arii, bez scen zbiorowych, na sześć rewelacyjnych głosów. Najwięcej arii - aż siedem - ma oczywiście postać tytułowa, Rodelinda. Ale i wykonawcy pozostałych partii mają swoje pięć, a nawet więcej minut dla efektownych popisów.
       Renée Fleming jako Rodelinda pokazała całą gamę uczuć, od pełnego żalu wspomnienia ukochanego męża, przez wzgardliwe odrzucenie zalotów uzurpatora  Grimoalda, po czułość i radość spotkania z Bertaridem, który - jak się okazało - sam rozpuścił plotkę o swojej rzekomej śmierci - i rozpacz w przekonaniu, że jednak tym razem jej mąż zginął naprawdę, gdy znajduje jego zakrwawione ubranie w więziennej celi. Trochę to skomplikowane, ale w sumie Rodelinda opłakuje Bertarida aż trzykrotnie: pierwszy raz, gdy wszyscy są przekonani, że nie żyje, gdy tymczasem on się tylko ukrywa; drugi raz, gdy zostaje wtrącony do więzienia przez Grimoalda, który grozi, że go straci, bo zagraża jego panowaniu;  i po raz trzeci po jego ucieczce z więzienia, gdy pozostawione zakrwawione ubranie Rodelinda mylnie odczytuje jako ślady jego zamordowania. I za każdym razem okazuje się, że "niezniszczalny" Bertarido jednak żyje, więc bohaterka miota się emocjonalnie od żałoby, poprzez radość i euforię, by znowu popaść w rozpacz i tak da capo aż do szczęśliwego finału. Niemniej, kiedy wściekła przysięga zemstę największemu wrogowi: "Zginiesz, a twoja głowa będzie stopniem mojego tronu" - ciarki przechodziły po plecach.
       Andreas Scholl partią Bertarida powrócił do swojego operowego debiutu z 1998 roku w Glyndebourne. Tamtej realizacji nie znam w całości, więc trudno porównywać. Tutaj jestem zaskoczona pozytywnie interpretacją aktorską Scholla, bo nie przypuszczałam, że Bertarido może być postacią aż tak komiczną. Na przykład wtedy, gdy obserwując z ukrycia jak Rodelinda opłakuje go pod poświęconym jego pamięci pomnikiem, chce natychmiast się ujawnić, a wierny przyjaciel  Unulfo (bardzo dobry Iestyn Davies - drugi obok Scholla kontratenor w obsadzie) powstrzymuje go w ostatniej chwili, bo właśnie nadchodzi największy wróg - Garibaldo - z ultimatum, że jeśli Rodelinda nie poślubi Grimoalda, jej syn zginie.  Rodelinda, żeby zyskać na czasie i ratować syna, wyraża zgodę, a wtedy... Bertarido już nie zamierza się wcale ujawniać, jest zrozpaczony, bo uważa, że żona go zdradziła, a jej miłość była fałszywa i oszukańcza. Tu niby łzy wylewa czcząc jego imię, a zaraz potem zgadza się oddać rękę innemu! Co za podłość! "Czci mojego ducha, a mnie żywego zabija!"- rozpacza Bertarido. A kiedy dzięki zabiegom Unulfa i zapewnieniom swojej siostry, Eduige, Bertarido jednak przekonuje się o wierności żony, pada przed nią na kolana, prosząc o przebaczenie za niesłuszne podejrzenia.
        Na tym nie koniec tragikomicznych pomyłek, bo oto będąc w więzieniu, za pomocą podrzuconego krótkiego miecza, Bertarido w strachu i determinacji rani kogoś, kogo bierze za zabójcę, a okazuje się, że to najwierniejszy z wiernych - Unulfo, który przybywa, żeby go uwolnić. I znowu nasz bohater przeprasza za tragiczną pomyłkę. Na szczęście Unulfo przeżyje. A Bertarido zdoła nawet, po ucieczce z więzienia, przy pomocy wideł uratować uzurpatora i rywala Grimoalda przed skrytobójczym podstępem Garibalda, jedynego zdeklarowanego czarnego charakteru opery.              
       Rozpaczliwy i dramatyczny duet małżeński Rodelindy i Bertarida Io t`abbraccio przejmuje od pierwszych dźwięków, bo Händelnapisał po prostu przepiękną muzykę. Natomiast końcowa aria Bertarida Vivi tiranno zabrzmiała na początku jakby za mało energicznie, ale ponieważ to jeszcze jedna sposobność do popisu wirtuozerii, to właśnie w niej Scholl pokazał swoją koloraturową technikę i przy trzecim da capo już się nieźle rozkręcił. No i na koniec, w szczęśliwym finale, ten jego ujmujący uśmiech.
       Absolutne mistrzostwo to  Stephanie Blythe jako Eduige. Ta kobieta śpiewa po prostu rewelacyjnie. Nic nie jest dla niej za trudne, a wszystko z lekkością słowika, co może stać w niejakiej sprzeczności z puszystością figury śpiewaczki, ale właśnie wtedy widać, że w operze wygląd wykonawcy nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Słuchałam z niekłamaną przyjemnością.
       Joseph Kaiser jako Grimoaldo pięknie wywiązał się z zadania: pokazał stopniową przemianę bohatera, który dziwnym zrządzeniem losu, mając duszę łagodnego romantyka, nie może odnaleźć się w roli tyrana i bezwzględnego despoty.  Niby grozi Rodelindzie, niby odrzuca kochającą go Eduige, niby słucha podszeptów wrednego i zdradzieckiego pochlebcy Garibalda, a w głębi duszy marzy o prostym życiu wiejskiego pastuszka, który mimo ubóstwa potrafi zachwycać się pięknem natury.  I znowu muszę przyznać, że mimo dramatyzmu sytuacji, jego miotanie się między miłością, chęcią zemsty a żądzą władzy oraz ostateczne wykorzystanie sytuacji do wycofania się z niezręcznej sytuacji odebrałam z leciutką nutą komiczną.
       W sumie całkiem odpowiada mi takie poprowadzenie postaci, bo łez, rozpaczy, tragedii, pożegnań z życiem i tak jest dużo, więc jakaś równowaga musi być. Bertarido żegna się z życiem, gdy sądzi, że Rodelinda go nigdy nie kochała i czuje się "zamordowany za życia"; potem "umiera" po raz drugi siedząc w więziennej celi; oboje zaś: Bertarido i Rodelinda "umierają" podczas aresztowania Bertarida; następnie znowu Rodelinda prosi o "łaskę" pozbawienia jej życia, gdy jest przekonana, że jej mąż został zabity w więzieniu... a jeszcze, jakby tego było malo, ten jej szlachetny małżonek, który zdobywa się na gest uratowania Grimoalda przed skrytobójczym ciosem Garibalda, łaskawie poddaje się rywalowi, który zawładnął jego tronem i pozwala się zabić - Vivi tiranno: Żyj, tyranie, uratowałem ci życie a teraz możesz mnie zabić!
       Ale, jak wspomniałam, Grimoaldo odkrył w sobie czystą duszę pastuszka marzącego o cichym spokojnym życiu, więc zwraca Bertaridowi - prawowitemu władcy - tron, żonę i synka, sam zaś żeni się z Eduige i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
       Ach, nie o tym, nie o tym miało być. Streszczenie można sobie przeczytać w różnych źródłach, a mnie chodzi o wizję, o realizację spektaklu w Metropolitan Opera. Akcja z VII wieku została przeniesiona w czasy współczesne Händlowi, czyli wiek XVIII.Stąd piękne, kolorowe kostiumy, efektowne suknie, męskie koszule z falbanami, długie surduty z ozdobnymi haftami, szpady, miecze i nawet żywy koń na scenie. Aaa, i te kwiaty wokół olbrzymiego pomnika - cokołu upamiętniającego rzekomo nieżyjącego Bertarida.  Na moje niebotaniczne oko były to chyba cyklameny. Najpierw Rodelinda je sadzi wokół cokołu, potem Bertarido w furii je depcze - bardzo efektownie Scholl zniszczył całe rusztowanie wokół pomnika i wielkim młotem rozwalił tablicę ze swoim imieniem - potem znowu jakiś ogrodnik dosadza zniszczone kwiatki, następnie w kolejnej scenie wszystkie zbiera i wywozi na wózeczku.
       I znowu odbiegłam od tematu. No więc tradycyjna reżyseria, bez unowocześniania na siłę i przenoszenia akcji w wiek XXI bardzo mi odpowiada. Można było zobaczyć - w przerwach między aktami - kulisy Metropolitan Opera. Zmianę dekoracji - wszystko chodzi jak maszyna, sceny przekręcają się na niewidocznych kółeczkach, wieloosobowa ekipa montuje dekoracje do kolejnego aktu, masa ludzi prezycyjnie robi to, co należy. A potem widzimy, jak cała scena z pełną dekoracją i aktorem unosi się do góry, a spod spodu wyłania się inna scena - więzienna. 
       Reżyseria, scenografia, precyzja, mistrzostwo śpiewaków - wszystko byłoby jednak na nic, gdyby nie doskonałość muzyki Händla. 


To nie jest nagranie z wczorajszego spektaklu i niestety, aria się urywaZgadza się obsada, ale  do grudniowej premiery Scholl zdążył zapuścić czterodniowy zarost i wyglądał o wiele bardziej malowniczo, co widać poniżej na zdjęciach:-)


Szczęśliwy finał (prawie)


A potem... nocny spacerek po mieście





2 komentarze:

  1. Gdyby nie muzyka, to libretta wielu oper równe byłyby telenowelom szczególnie brazylijskim.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo to były w czasach baroku takie telenowele, zanim wynaleziono telewizję

    OdpowiedzUsuń

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...