środa, 17 stycznia 2018

Przeciw stereotypom

czwartek, 16 czerwca 2011 23:32

     Reakcje na specyfikę śpiewu kontratenorów pokazują, jak silne bywają stereotypy. Niektórzy oswajają się powoli, inni nie przyzwyczają się wcale i zawsze będzie to dla nich takie nie męskie śpiewanie (podają przy tym w wątpliwość męskość jako taką samego śpiewaka). Mężczyzna, który śpiewa kobiecym głosem - można usłyszeć, przeczytać - to dla wielu jakiś wybryk natury. Po pierwsze, wcale nie kobiecym - to pierwszy błąd w myśleniu, a wynikający chyba z ogólnego nieosłuchania. Męski alt czy sopran to nadal głos męski, tylko wysoki. Brzmi zupełnie inaczej niż alt czy sopran typowo kobiecy. I, jak mówi Jaroussky, śpiewanie jako kontratenor nie ma związku z wątpliwościami co do własnej męskiej tożsamości śpiewaka. Natomiast Andreas Scholl na  krytykę włączenia do swojego repertuaru Lamentu Dydony ripostuje, że przecież w tekście nie ma ani jednego słowa, które sugerowałoby, że  podmiotem jest kobieta. Liczy się prawda uczuć, emocje, które są uniwersalne tak dla kobiet, jak mężczyzn. 
      Jest też problem dysonansu, jaki pojawia się, gdy się widzi mężczyznę, którego śpiew nie pasuje do naszego wyobrażenia męskiego głosu. Zadziwia mnie, gdy ludzie, wydawałoby się, wykształceni, obyci w kulturze, mający jakieś szersze horyzonty, w tym przypadku okazują się tak strasznie zamknięci w swoich myślowych schematach. ( Ja sama wówczas zastanawiam się, czy przypadkiem nie pomyliłam się wcześnej co do nich, uznając ich za światłych i wykształconych, ale to inny temat.)
      No dobrze, są partie w dawnych operach specjalnie komponowane dla kastratów, w których dzisiaj specjalizują się kontratenorzy (choć nie tylko, bo istnieje też odwrotna praktyka - partie kastratów śpiewają kobiety), to jeszcze jest do przyjęcia.  Ale kiedy pojawia się pomysł (i realizacja), że partię kobiety śpiewa mężczyzna, to co wtedy? A to, że podnosi się krzyk oburzenia, pojawia się grymas zdegustowania, brak akceptacji. No bo jak to?! Całkowite przegięcie! 
       A przecież w teatrze antycznym aktorami byli tylko mężczyźni i także oni grali wszystkie role kobiece. Zasada ta obowiązywała jeszcze w czasach teatru elżbietańskiego, w czasach Szekspira. Tylko że współczesny człowiek o tym nie wie, nie pamięta. Stereotyp aktorskiej roli i w związku z tym pasującego do niej głosu jest w gruncie rzeczy całkiem młodym wynalazkiem naszej kultury. Czasami się zdarza eksperyment przełamujący przyzwyczajenia, jak Maja Komorowska w roli Guślarza w Lawie Konwickiego czy Teresa Budzisz-Krzyżanowska jako Hamlet w reżyserii Wajdy. Ale bądźmy szczerzy, kto te role widział? Kto je zna  i o nich pamięta?
     Tymczasem o Carmen Bizeta słyszeliw szyscy, nawet jeśli nie wiedzą, o czym to jest, kto to był Georges Bizet i na operze nigdy nie byli. Wystarczy zauważyć niezwykłą popularność imienia tytułowej bohaterki (co mnie osobiście nieco dziwi, gdyż postać do świetlanych i godnych naśladowania nie należy: wszczyna bójkę, kłamie, oszukuje, uwodzi, odbija mężczyznę innej kobiecie, potem zdradza i sama prosi się o śmierć). Jednak jej imię stało się w powszechnym odbiorze niemal synonimem kobiety i kobiecości. Minie jeszcze sporo czasu zanim ktoś odważy się obsadzić w roli Carmen Andreasa Scholla a partię Micaeli powierzyć Jaroussky`emu (o czym obaj żartowali w jednym z wywiadów), ale posłuchać i wyobrazić sobie można już teraz.


Miłość jest jak niesforny ptak,
nikt nie potrafi oswoić go.
Na próżno wzywać go i tak,
jeśli mu słuchać nie chce się.
Nic tu po prośbie,
nic po groźbie,
jeden pięknie mówi,
a drugi nie.
A ja wolę tego drugiego,
nic nie powiedział,
lecz to właśnie ten.
Miłość! Miłość! Miłość!

Bo miłość to cygańskie dziecię,
co nie uznaje żadnych praw.
Nie kochasz mnie,
pokocham cię,
lecz gdy pokocham, to się strzeż!
Ptak, który niemal dał się złapać,
wzbił się w powietrze i odleciał;
miłość daleko jest,
gdy na nią czekasz;
gdy już nie czekasz,
jesteś jej!
I wokół ciebie krąży szybko,
raz jest, odchodzi,
 znów tu jest; myślisz,
że masz ją w rękach,
ona ucieka,
wierzysz, że umkniesz jej
i wpadasz w sidła!
Miłość! Miłość! Miłość!



Metalicznie pobrzękują krążki sistrum
i przy tej dziwacznej muzyce
podnoszą się cygańskie dziewczyny.
Tamburyny grają jak zwykle,
a gitary zawzięcie skrzypią
pod wytrwałymi rękami:
ta sama pieśń, ten sam refren,
ta sama pieśń, ten sam refren!
Tra la la la la…

Miedziane i srebrne bransolety
lśnią na śniadej skórze;
tkaniny w pomarańczowe i czerwone prążki
powiewają na wietrze.
To zaślubiny tańca z pieśnią,
to zaślubiny tańca z pieśnią.
Początkowo niezdecydowana
i nieśmiała, pieśń staje się
coraz żywsza i szybsza.
Coraz prędzej, coraz prędzej,
coraz prędzej! Tra la la la la…

Cyganie z całych sił szaleńczo
grają na swych instrumentach,
a Cyganki są jak zaczarowane
całym tym olśniewającym zgiełkiem.
W rytmie pieśni, w rytmie pieśni,
rozpalone, szalone, roznamiętnione,
wpadają, odurzone, wpadają w wir tańca.
Tra la la la la…


PS Obie powyższe arie śpiewa w operze Bizeta Carmen. Pytanie: kto byłby lepszy w tej partii: Scholl czy Jaroussky? Oczywiście biorąc pod uwagę głos, a nie warunki fizyczne;-) Nagranie Jaroussky`ego jest trochę gorszej jakości, ale chyba można porównać własne odczucia i wybrać. Ja już wybrałam, choć słucham obu nagrań... ale jedno częściej;-( A Wy? Kogo obsadzilibyście w roli Carmen??

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...