niedziela, 06 marca 2011 16:05
W sobotni wieczór zamierzałam słuchać Armidę, trzyaktową operę Gioacchino Rossiniego w nowej reżyserii Mary Zimmerman transmitowaną z MET. Zaczęłam z całym samozaparciem, mając świadomość, że ze względu na niezwykłą trudność wiodącej partii koloraturowego sopranu dzieło jest rzadko wystawiane. Trudność sprawia też zgromadzenie w jednej obsadzie sześciu tenorów, przy czym czterech znakomitych dla głównych partii męskich.
Rossini skomponował Armidę dla konkretnych wykonawców, zwłaszcza Isabelli Colbran, którą był zauroczony i kilka lat później poślubił. Partia tytułowa dzieła nafaszerowana została morderczymi pasażami i nie jest łatwo znaleźć wykonawczynię, która by sobie z nimi w stopniu zadowalającym poradziła. Ponoć - jak można wyczytać z zapisków z epoki - nie udało się to Isabelli Colbran, choć kompozytor z myślą o jej warunkach głosowych i umiejętnościach pisał dzieło. Może jednak osobiste zaangażowanie Rossiniego przesłoniło mu obiektywną ocenę możliwości śpiewaczki?
Od czasu premiery w 1817 roku upłynęło ponad sto lat aż do 1952 roku, kiedy z Armidą zmierzyła się Maria Callas. W sobotniej premierze w MET śpiewała - w tej roli po raz drugi zresztą w swojej karierze - Renee Fleming. Czy z sukcesem? Chyba tak, choć za dużo nie umiem powiedzieć, bo... przysnęłam. Bynajmniej nie jest to dowód, że opera była nudna, nic z tych rzeczy. Po prostu zmęczenie wzięło górę i umknął mi prawie cały akt drugi i potem końcówka trzeciego, czyli najciekawsze fragmenty. Co prawda Rossini równomiernie w każdym akcie umieścił popisowe duety miłosne Armidy z Rinaldem, ale każdy z nich jest inny. Poza tym akty drugi i trzeci zawierają też ciekawe tria, których tym razem nie udało mi się wysłuchać.
No i clou opery - scena leżąca: Armida leży w rozpaczy po porzuceniu przez Rinalda a 19 taktów muzycznych w różnych akordach powtarza jedną nutę, która nieodparcie kojarzy się z biciem serca. Reżyserka, Mary Zimmerman, nazwała tę scenę zapisem EKG bohaterki, która następnie - tu wchodzi dźwięk fletu - wstaje i poprzysięga zemstę wiarołomnemu kochankowi. Dość niezwykłe, jak na operę, zakończenie, którego właściwie nie ma. Nie ma doprowadzenia losów postaci do końca i nie ma zwyczajowej w finale popisowej arii, zamiast której mamy śpiew chóru zagrzewającego Armidę do zemsty.
Właściwie można by rzec, że Armida to jakiś operowy eksperyment, wybryk nie do końca udany. Dlatego zaskakujący jest wynik rankingu popularności samej Armidy wśród postaci operowych - znajduje się bowiem na pierwym miejscu. Oczywiście nie chodzi tu o popularność wynikającą z samych tylko realizacji opery Rossiniego, lecz w ogóle liczby dzieł, w których jako postać występuje Armida, podająca się za księżniczkę Damaszku rzekomo podstępnie pozbawioną tronu. Największa w tym jednak zasługa raczej Torquata Tassa, który w Jerozolimie wyzwolonej stworzył tak niekonwencjonalną i nośną artystycznie postać kobiety czarownicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz