środa, 18 maja 2016 18:14
I znowu niespodziewanie mój słuch zatrzymał się na nieznanym, a jakby znajomym, kawałku. I znowu okazuje się, muzyka amerykańska, którą świadomie omijam z daleka, ma tyle wspólnego z muzyką Starego Kontynentu. Zapewne nie jest to jeszcze ten etap, żeby ostatecznie muzykę amerykańska pokochać czy choćby polubić w stopniu wywołującym ciepłe emocje, co to, to nie! I tak w zestawieniu, powiedzmy, nawet najlepszego czarnego jazzu czy country z ostatnio choćby słuchanym folkowym Kolbergiem, serce będzie bliżej tego drugiego. Tak już zostanie. Ale kiedy pianista na tle skrzypcowej orkiestry snuje senne marzenia Tyrolskiego koncertu Philipa Glassa, zasłuchuję się mimowolnie, odkrywając ze zdumieniem, że coś mi to przypomina, jakieś inne tęsknoty, marzenia, nostalgie, inne, bliższe nawet geograficznie rejony melancholii. Coś jakby płacz Rachmaninowa i ponura rezygnacja Szostakowicza. A okazuje się, że to jednak Glass (ur. w 1937 r.), kompozytor zaoceaniczny, w dodatku związany z minimalizmem, filmem i buddyzmem. Tak, to pewnie ten buddyzm tak przejmująco się odezwał w kompozycji ;-) Żartuję :-) Ale fakt studiowania w Paryżu chyba będzie tu miał coś na rzeczy. Chociaż związki z muzyką indyjską, orientalną, tradycyjnego Wschodu były znacznie dłuższe i głębsze. Niemniej ukończenie przez Philipa Glassa studiów matematycznych i filozoficznych jest wielce ciekawą okolicznością. Może naukowe zainteresowania odezwały się później w skomponowaniu muzyki do biograficznego filmu o Stephenie Hawkingu Krótka historia czasu? Nie, nie oglądałam tego filmu, czytałam książkę Hawkinga, to mi wystarczy. Ale, ale, jak się dogrzebałam, jednak muzyka Glassa była ze mną od dawna, tylko bez świadomości nazwiska twórcy. Film Truman show uważam za jeden z najbardziej mistrzowskich obrazów diagnozujących stan współczesnej kultury opartej na podglądactwie. Nikt chyba nie nakręcił bardziej przejmującej historii człowieka całkowicie wymyślonego na potrzeby manii śledzenia cudzego życia. I urzekła mnie wówczas filmowa ścieżka dźwiękowa. To był Philip Glasswłaśnie. I teraz, wczoraj, przedwczoraj... całkiem niedawno znowu w tym samym melancholijno-smutnym tonie zasłuchałam się w II części Tyrolskiego koncertu na fortepian i orkiestrę. Rzecz może w całym dorobku Glassa nie najważniejsza. Ale jakaś taka bliższa duchowi muzyki europejskiej, jakiejś takiej ciszy swojskich stron ojczyźnianych (Ameryka jest w sumie zbyt wielka na ciszę), może mniej wrzaskliwa niż cały ten zgiełk w światłach fleszy. Muzyka zmierzchu, muzyka nocy. Muzyka pod kocyk ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz