piątek, 21 grudnia 2018

To jest wieczność

     Krótkie oktostychy zachwycają prostotą formy i języka rozpiętego między barokowym vanitas, romantycznym przenikaniem światów, Leśmianowską dotykalnością nieistnienia i kulturowo-filozoficznym kodem erudyty. Oktostychy, ale nie te Iwaszkiewicza, niesamowicie klasycznie zwarte w formie i treści. Także ośmiowersowe, zgodnie z nadrzędną zasadą organizacyjną, ale jakże świeże i żywe mimo wszechobecnej tamtyki śmierci. Paradoksalnie gdyby nie śmierć, nie byłoby życia:

Ile listków, a każdy powraca na wiosnę
I ja też tu listkami pośmiertnie wyrosnę

      Motyw powtórnego istnienia w innej fizycznej formie, w innym wcieleniu powtarza się tu wielokrotnie i nie dotyczy tylko człowieka. Kot marzy, żeby kiedyś wyrosnąć jako stokrotka. Dziwne sny Słowackiego, który się zastanawia, czy odżyje jako kos, czy raczej pnący groszek.
Obok zaś

Leży upiór - świeci jemu zimna gwiazda
W jego dłoniach czarne osy mają gniazda

Czasem nawet nie wiadomo czyje szczątki leżą, poeta może się tylko domyślać korzystając z wiedzy historycznej o losach kresowego pogranicza:

Tu moskiewska tam tatarska leży szczęka
Ciężko tutaj pracowała polska ręka

Nawet anonimowa czyjaś czaszka przysłużyć się może życiu:

... zaledwie wczoraj była pochowana
Wchodzi tam żuk wędrownik i mysz zabłąkana

Zajrzeli w oczodoły - krew spływa po ścianie
Ale może się komuś nada na mieszkanie

Tak się przydać pośmiertnie - to wypadek miły (,,,)

Bo nie ma śmierci ostatecznej, po śmierci toczy się życie a "z trumny zmarłej kochanki wychodzi kochanek".  Świat zawieszony pomiędzy bytem a niebytem: poczucie niepewności istnienia zaprząta puste czaszki, kwitnące pokrzywy i pasikoniki. Świat płacze, bo umiera wciąż, ale tak do końca "nie wie - jest martwy czy żywy".  I chociaż obrazy rozkładu, popiołu, a nawet oczekiwania martwego ciała na spalenie raz po raz oswajają czytelnika z nieuchronnością śmierci, na plan pierwszy w całym cyklu wysuwa się tęsknota do życia jako istnienia dla samego istnienia właściwego dla przyrody, jak w przepięknym oktostychu z mottem zaczerpniętym z Mickiewicza : "Uciec z duszą na listek..."

Być jak wysoka trawa z niekoszonej łąki
Jej źrenicą zobaczyć w błękicie skowronki

Być jak w zielonych liściach zielone ślimaki
I stamtąd dawać światu niewyraźne znaki

Jak czerwone jesienne jarzębiny grona
Jak tamta tu istnienia niewidzialna strona

Jesienią małe jeże karmić w nocy z ręki
Przyczepić się do życia jak bluszcz do sosenki

       Zauroczyły mnie utwory, których inspirację stanowiła muzyka. Poeta ujawnia te isnpiracje w tytułach i dokładniej nawet omawia w przypisach. Być może jeszcze jeden to przykład pierwotnej symbiozy poezji i muzyki. Nie ma sensu poszukiwać dosłownego przełożenia wartości muzycznych na poetyckie frazy, ale nie sposób nie dostrzec, że zachodzi tutaj ekwiwalentność emocji przez sztukę wywoływanych. Nawet więcej, wspólny kod kulturowy, w którym na równych prawach koegzystuje erudycyjna wiedza o tradycji i kulturze, z których się wywodzimy, oraz wspólne doświadczenia i przeżycia estetyczne. Tylko taki totalny odbiór daje szansę na intymny dialog pomiędzy czytelnikiem a autorem.

Mefisto walc

Ale kiedy nadejdzie ostatnia godzina!
Znów ten łopot! - diabelska krąży peleryna

Białe iskry spod ostróg spod podkówek lecą
W ciemności kocie oczy diabolicznie świecą

Mefisto walc! Witaj śmierci ale żegnaj smutku
Wprzód szybko potem wolniej całkiem powolutku

Życie gaśnie jak w nocy wystrzelona raca
Ciemność tańczy w ciemności ciemność się obraca

Przypis autora: Są cztery Mephisto waltzes Franza Liszta - lub może należałoby mówić o czterech fortepianowych wersjach tego samego pomysłu; ostatnia, nr 4, króciutka, to tylko niecałe trzy minuty.




       Patronują temu tomikowi klasyczne wzory poetyckie, topos dance macabre, motywy vanitas, brakowy turpizm, romantyczne czucie i wiara oraz Leśmianowski Znikomek; wśród inspiracji pojawiają się Piazzola, Liszt, Mozart, Haydn i Arriaga; poszczególne wiersze łączą się w konstelacjach z Nietzscheańskim "Wiecznym powrotem", japońskim smokiem, wachlarzem panny Mallarme, "Diabelskim marszem triumfalnym" Strawińskiego i tajemniczą śmiercią Skriabina oraz z kotem Filemonem. A najbardziej przemawia przez zebrane tu wiersze sama wieczność: wieczność życia i wieczność poezji.

Jarosław Marek Rymkiewicz: Metempsychoza. Druga księga oktostychów. Eviva L`Arte 2017. Warszawa.

niedziela, 9 grudnia 2018

Po stu latach

      Wacław Żmudzki nie należy do kanonu powszechnie znanych pisarzy, chociaż był czas, gdy jego utwory zalecane byływ szkołach  jako lektura dodatkowa. Były to czasy przedwojenne. Obecnie podejmowane są działania mające na celu przypomnienie jego dorobku i umiejscowienie go we właściwym kontekście literacko-historycznym. Urodził się w 1870 roku i pokoleniowo należał do twórców wprowadzających do literatury nowe młodopolskie nastroje i obrazowość a zarazem wrażliwość na kwestie społeczne. Zjawiska te i tematy znajdziemy w najnowszym, po stu latach zapomnienia, wydaniu "Nowel" a w zapowiedziach widnieje najobszerniejsze jego dzieło, powieść "Bór". Inicjatywa została podjęta z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości i służy nie tylko przypomnieniu dzieł literackich. Także sama osoba autora jest godna uwagi. Przez większość życia związany ze Lwowem zapłacił za obronę w nim polskości cenę najwyższą - życiem jedynego syna Wacława Feliksa, który zginął jako szesnastoletnie Orlę Lwowskie w 1918 roku. Sam Wacław Żmudzki pochowany został  (1924) blisko kwatery syna, po przeciwnej stronie muru oddzielającego Cmentarz Orląt Lwowskich od Cmentarza Łyczakowskiego.
       Twórczość Żmudzkiego trwała krótko, zaledwie 10 lat. Rozbłysnęła nagle w wyniku osobistcyh doświadczeń autora, który mieszkając na Chełmszczyźnie i Lubelszczyźnie był świadkiem tragicznego losu unitów bezwględnie prześladowanych i zmuszanych przez władze zaborcze do przyjęcia prawosławia. Opowieści zebrane w zbiorze "Nowel" są momentami bardzo drastyczne, nie będą jednak niczym zaskakującym dla kogoś, kto zna historię prześladowań na wschodnim pograniczu. Zaletą opowiadań Żmudzkiego jest konsekwentne wprowadzanie bohatera chłopskiego. Obrona wiary, polskości, walka o pamięć o przodkach i bohaterach, tęsknota za ojczyzną na dalekiej Syberii są tutaj udziałem prostych ludzi, czasem takich, których inni, odrobinę światlejsi gospodarze muszą dopiero tej polskości uczyć, jak w noweli "Losy Jacka Kozika", gdzie dojrzały Marcin uświadamia młodemu i zaślepionemu Staszkowi, kim są Rosjanie i jakich krzywd są sprawcami.  
       Każde opowiadanie to los konkretnego bohatera wystawionego na próbę. Niestety, losy te kończą się tragicznie. Staszek zrozumiawszy swój błąd wymierza sprawiedliwość rosyjskiemu strażnikowi Iwanowowi mordując go po kryjomu w lesie; Walek Góra i Jaśko Sokalski ("Pan Bóg przebaczył") giną gdzies na granicy Europy z Syberią pogodzeni ze swoją tęskontą za Polską; Bartek skruszony sam się przyznał, zę doniósł do władz zaborczych o tajemnych schadzkach mieszkańców z księdzem katolickim ("Judasz"); Moskale z fanatycznym popem zbeszcześcili trumnę i zmarłego nie dopuszczając do katolickiego pogrzebu ("Na cmentarzu")...  Dlatego nie zgadzam się z twierdzeniem, że Żmudzki nie pozostawia swoich bohaterów bez nadziei. Co prawda pojawiający się wymiar mesjański sytuuje cierpienie bohaterów i ich poświęcenie w przestrzeni eschatologicznej, ale marne to pocieszenie, gdy Szymek po bestialskim gwałcie i zamordowaniu jego żony przez trzech Kozaków wychowuje syna na mściciela ("Sianokos"), Staszek wymierza samosądny wyrok na carskim oprawcy Iwanowie, ale przecież fałszywie przez niego oskarżony Jacek Kozik bezpowrotnie zostaje skazany na syberyjską tułaczkę, a młody Antek po zamordowaniu jego ciężarnej żony Marii przez carskich strażników został leśnym tajemniczym mścicielem, mordującym w okolicy przedstawicieli zaborców nieopatrznie zapuszczających się w odludne miejsca ("Nieboga"). Tak więc popularny neoromantyczny motyw mesjański, w niekórych opowiadaniach rozbudowany na wzór proroczych wizji czy widzeń, daje być może nadzieję, lecz czytelnikowi bardziej i to w wymiarze historycznej przyszłości, natomiast nie ma tej przyszłości dla samych bohaterów. Wymowa tej twórczości jest głęboko pesymistyczna i wstrząsająca w swej bezpośredniości.
       Osobnym zagadnieniem jest język, łączący młodopolską poetyckość, mistyczną obrazowość z realizmem i frazeologią mowy potocznej. Nie sprawia on jednak trudności, kierując uwagę ku ważkiej problematyce poruszanej przez autora. Żmudzki był pisarzem zaledwie przez 10 lat, na przełomie XIX i XX wieku. Skupiwszy się na karierze zwodowej (był dyrektorem Galicyjskiego banku Żywnościowego z siedizbą we Lwowie)  porzucił niwę literacką. Wypadki polityczne, tragedia rodzinna (śmierć syna), problemy osobiste zwiazane z podejrzeniem i oskarżeniem o nieprawidłowości finansowe w podległym banku sprawiły, że do literatury już nie wrócił. My jednak możemy wracać do tego, co napisał a reedycja jego dzieł jest ku temu doskonałą okazją. 

Zdjęcie okładki pożyczyłam ze strony Studia Wydawniczego Suite 77
       

niedziela, 2 grudnia 2018

Przez kraty więzienne słońce świeci kwadratowo

   

       Kwadratowe słońce świeciło przez kraty sowieckich więzień i łagrów. Widział je na własne oczy Stefan Knapp, stąd tytuł wspomnieniowej książki wydanej w 1956 roku w Londynie po angielsku ("The Square Sun", Museum Press Ltd. London). Najnowsze czwarte wydanie zostało zainspirowane obchodzoną w 2016 roku dwudziestą rocznicą śmierci autora.
     Stefan Knapp był artystą malarzem, twórcą nowej formy artystycznej wielkopłaszczyznowych obrazów tworzonych techniką emalii nakładanej na oryginalnie opatentowanym przez artystę podłożu. Jako zdemobilizowany po wojnie pilot RAF postanowił rozwijać swoje od dzieciństwa widoczne zdolności artystyczne. Przez pierwsze powojenne lata kształcił się i pracował nad wypracowaniem własnej techniki, która z czasem przyniosła mu sławę na całym świecie, a jego prace można podziwiać Paramus i Nowym  Jorku w USA, w Ontario, w Londynie i Genewie, w Paryżu, Dusseldorfie czy w kilku miastach Ameryki Południowej. Należał do najbardziej rozpoznawalnych nowatorskich artystów II połowy XX wieku  w Anglii, gdzie pozostał po zakończeniu wojny. Zanim to jednak nastąpiło, przeszedł szlak zesłańczy przez swoieckie więzienie i łagry, które na zawsze naznaczyły jego osobowość i sztukę.
      "Kwadratowe słońce" jest zapisem dramatycznych doświadczeń z sowieckich łagrów oraz rozczarowania polskiego emigranta, któremu po wojnie za narażanie życia w podczas służby w RAF  podziękowano sugerując, że w zwycięskim kraju alianckim nie ma dla niego już miejsca. Rozczarowanie autora narasta stopniowo już podczas zetknięcia się z okrucieństwem władzy sowieckiej. Wychowany w domowej tradycji wyczulonej na krzywdę społeczną, w atmosferze z natury rzeczy lewicującej, nie miał początkowo awersji wobec nowej radzieckiej władzy, ale stopniowo poznawał wszystkie jej wynaturzenia. Drastyczne opisy marszu przez północną Rosję, porzucenie na pastwę mrozu i głodu w środku tajgi, gdzie własnymi rękami i tylko przy pomocy siekiery więźniowie wznosili baraki, meblując je pryczami z nieheblowanych desek, bezwzględna walka o przetrwanie w surowych warunkach przyrody i jeszcze surowszych zasadach obozowej herarchii, przejmujące obrazy przemocy, bezsilności, zezwierzęcenia stanowią wartość dokumentarną wspomnień Stefana Knappa.
      Autor nie upiększa niczego, także sam proces uwalniania się z koszmaru wspomnień, powracania do świata normalności trwał długo. Nawet fakt wstąpienia do Armii Andersa nie ma tutaj charakteru euforycznego zachwytu wolnością. Wolność okazuje się złudna i przekłamana, oparta na politycznym wyrachowaniu i społecznej niesprawiedliwości. Wszystko to dręczyło Stefana Knappa i znalazło się w książce będącej jedynym dziełem literackim autora, gdyż resztę życia poświęcił tylko malarstwu. Poznanie duchowej drogi dojrzewania artysty pomaga w zrozumieniu jego sztuki, np. charakterystyczne operowanie formami geometrycznymi i kolorami na wielkich powierzchniach znajduje swoje źródło w fascynacji autora widokami ziemi z samolotu, gdy służył jako pilot. Myślę, że to ważna książka, ważna w kontekście wciąż toczącej się dyskusji o udziale polskich żołnierzy w wojnie, o roli polskich pilotów w Bitwie o Anglię, o losach polskich emigrantów po wojnie, o dramacie zesłanych do łagrów. Niepokojący jest wątek o tym, że wielka międzynarodowa polityka każe zamykać oczy na cierpienie niewinnych w imię rzekomo ważniejszych, ogólniejszych interesów. Tylko czy to usprawiedliwia milczenie?


   

środa, 28 listopada 2018

Ależ on potrafił wzruszać!


      Udana ucieczka z Syberii, morska odyseja po morzach północy aż do Bałtyku zakończona ponownym aresztowaniem, carskie ułaskawienie, które przyszło kilka godzin po śmierci skazańca, międzynarodowa Komuna Złotej Rzeki, zesłany na Syberię polski student medycyny leczący trędowatych i zadżumionych na bajkalskiej wyspie Olchon, prasowy reporter, którego ostatnią sensacyjną depeszą była relacja z własnej zbrodni popełnionej na żonie i jej kochanku, zblazowany filmowy amant odnajdujący miłość i sens życia w odciętej od świata mieścinie nad norweskim fiordem... Wszystko to znajduje się w zbiorze opowiadań Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego "Nieznanym szlakiem". Przygoda, tajemnica, miłość i poświęcenie - tak można podsumować główne wątki. Motywy stare jak literatura. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że kiedy Ossendowski wspomina o nieznanym z nazwiska literacie, który chce opisać dramatyczne losy Sybiraka, po trosze portretuje samego siebie, a kiedy sugestywnie prowadzi czytelnika przez pełne szkieletów piaski pustyni Gobi, wspomina własne podróże. 
     O twórczości "osobistego wroga Lenina" pisałam już przy okazji "Huculszczyzny" , a po raz pierwszy zetknęłam się z niezwykłą atmosferą bogatych w autobiograficzne odniesienia dzieł wiele lat temu. Napisał ich prawie setkę, więc jeszcze duuużo mi zostało :-) Zresztą w kilku opowiadaniach nie ukrywa inspiracji autobiograficznych, ujawnia własne doświadczenia z przemierzania tysięcy kilometrów Środkowego Wschodu, poznawania ludów Mongolii, zmagania się z przeciwnościami natury i walki z bolszewikami. Wspomina swój kilkunastoosobowy oddział, z którym przedzierał się do Pacyfiku. A po drodze spotykał ludzi, których autor obserwuje, odczytując ukryte w sercach dramaty. 
      Ossendowski nie ogranicza się bynajmniej do jednego kierunku świata. W szeregu wschodnich opowiadań pojawia się na przykład wyjątkowo zabawna, przewrotna opowieść o artystycznej bohemie paryskiej. W innym miejscu z poczuciem humoru wspomina, co prawda również z okresu licznych pobytów na Środkowo-Chińskim Wschodzie, swoje terminowanie w redakcji gazety. I znowu, jak podczas innych lektur jego książek, nasuwa się pytanie, ile w tych opowieściach prawdy osobistych doświadczeń, ile  zmyślenia i fantazji, a ile... przemilczeń, których nie ujawnił nigdy z bogatego życia kosmopolity, erudyty i szpiega. 

niedziela, 25 listopada 2018

Cecyliańskie śpiewy

      Osiem chórów ledwo się pomieściło w jednonawowym późnobarokowym kościele, niedawno z zewnątrz odmalowanym na kolor łososiowy. Koncert trwał półtorej godziny z hakiem i pojawiło się parę zaskoczeń. Można się było spodziewać chórów miejscowych - prawie wszystkie miejskie parafie się zaprezentowały - ale i z okolic przyjechały, w tym chór z wielkimi tradycjami, bo działający od 120 lat z parafii św. Jana Nepomucena i Gminnego Ośrodka Kultury we Frampolu. Z najdalsza zaś przyjechał Chór Misericordia z parafii Bożego Miłosierdzia we Lwowie, zdobywając serca i zasłużone brawa słuchaczy. Chór ten nie jest duży, zaledwie kilkunastoosobowy, ale wyróżniał się największym przedziałem wiekowym, gdyż obok dostojnych chórzystów w kwiecie wieku i starszych znajdowały się młode panie i zaledwie na oko 12-letnia dziewczynka.
        O zaskoczeniach miałam pisać. Na przykład, że poza pieśniami religijnymi, które jako tako są osłuchane z regularnych nabożeństw, pojawiły się pieśniowe wersje klasyki poezji polskiej: "Bogarodzica" Juliusza Słowackiego i "Moja piosnka (II)" Cyprina Norwida. Ta druga w aranżacji Czesława Niemena, aczkolwiek zaśpiewane mniej ekstrawagancko niż robił to autor muzyki, no i z podziałem na chóralne głosy. Utytułowany Chór Noster z parafi św. Bartłomieja w Goraju (kilkakrotny laureat I nagrody w Regionalnych Przeglądach Chórów, wystepujący również w repertuarze Mozartowskim z Zamojską Orkiestrą Symfoniczną im. Karola Namysłowskiego) zaprezentował XVII-wieczne polskie tłumaczenie adwentowej pieśni "Ave Maris Stella". Chór lwowski zabłysnął chyba Vivaldim, bo brzmiało to jakoś tak: "Et misericordia eius" tylko bez muzyki oczywiście, chóry bowiem występowały a cappella.



Ale znalazłam też przynajmniej jeden z tych mało znanych przecież chórów na YouTube. Chór gorajski:


A na koniec dzisiejszego koncertu cecyliańskiego (a odbywają się w różnych kościołach, przynajmniej w moim regionie, już od czwartku, 22 listopada poświęconego patronce chórów) zabrzmiał hymn ku czci św. Cecylii i na samo zwieńczenie całości "Gaude Mater Polonia" wykonane przez wszystkie osiem chórów wspólnie. To dopiero zabrzmiało!

poniedziałek, 19 listopada 2018

Jadąc

      Naprawdę chciałam być uczciwa i po poprzednim Stasiuku dla równowagi, a jak powiedziałby chemik, dla wyrównania reakcji, zamierzałam przeczytać "Biegunów" Olgi Tokarczuk. Przyznaję, nie udało się. Przerwałam "Biegunów", czytam kolejnego Stasiuka, tym razem "Jadąc do Babadag".  Zadziwiające, w jak odmienny sposób  można pisać o podróżach. Od samego początku mam z Tokarczuk same problemy. Akurat "Bieguni" spośród jej książek i tak są najbardziej dla mnie przyswajalne. Brak wyrazistej fabuły, asocjacyjna kompozycja, podróżnicze migawki przetykane osobistymi wspomnieniami, rozmowami z innymi przelotnie spotykanymi podróżnikami, w to wplecione wątki z przewagą narracji biograficzno-historycznej, zmierzanie do... Właśnie, jeszcze nie wiem, do czego, ponieważ nie przeczytałam do końca. Napatoczył się ten kolejny Stasiuk i wsiąkłam. Jestem gdzieś na rumuńskich stepach ;-) Akurat "patrzyłam" na Baia Mare :-) A poniważ jest to dawne węgierskie Nagybanya, mimowolnie pamięć podsuwa znajome pejzaże: "Ach, byłam tam!" Nie dosłownie, rzecz jasna, i nie w sensie fizycznym. Prawie rok temu pisałam o wystawie malarstwa węgierskiej awangardy z przełomu XIX i XX wieku. Siedzibą ekscentrycznej grupy Neos (Dzikich) było właśnie Nagybanya, stąd też w malarstwie pojawia się tamtejszy pejzaż. I tak to właśnie ze Stasiukiem jest. Gdy opisuje swoje podróże, człowiek ma często wrażenie, że też tam był. W przypadku Tokarczuk nie mam poczucia owej wspólnoty doświadczeń. Opisuje kompletnie obcy mi świat, obcych ludzi, jakby to była rasa jakichś kosmitów. Czytając Stasiuka spotykam ludzi, których ja także znam. Nawet jeśli żyją w Kazachstanie, Kirgistanie, w zapomnianej wiosce dawnego Cesarstwa Austro-Węgierskiego czy w huculskiej Kołomyi, gdzie oczywiście nie stanęła moja stopa. Jednak wszystko to jest znajome i bliskie. 
       Bez problemu utożsamiam się z jego sposobem opisywania świata: "Bo właśnie w podróży, rano, w obcym mieście, zanim druga kawa zacznie działać, doświadcza się najmocniej dziwności własnego, pozornie banalnego bytu." Daję się ponieść niewymuszonej, pozornie prostackiej smutnej ironii Stasiukowych porównań: "Samotność wyzwolonego umysłu jest wielka jak niebo nad Siedmiogrodem. Myśl błądzi w niej jak bydlę w poszukiwaniu cienia albo wodopoju". Ta proza wciąga i nie można się oderwać. Czytanie jest także podróżą w zapomniane zakamarki wspólnotowej pamięci mieszkańców tej dziwnej środkowo-wschodniej części kontynentu, gdzie krzyżują się drogi ze wschodu na zachód i z północy na południe. Życie tutaj trwa po swojemu, w swoim własnym rytmie i nie ma najmniejszego powodu bezustannie porównywać go z ziemią obiecaną krajów cywilizacyjnie bardziej  rozwiniętych. Bardzo mi się podoba, że w natłoku, wręcz zalewie aspiracji i relacji różnych podróżników dążącycyh na Zachód, w tej nachalnej propagandzie dorównywania - cywilizacyjnego, technicznego, finansowego - do krajów Zachodu, Stasiuk z premedytacją i bez cienia wyższości podróżuje w całkiem innym kierunku. O dziwo, znajduje tam ostatnie przejawy absolutnego poczucia wolności człowieka, który z pokorą poddaje się tylko jednej niewoli: niewoli przemijania.


wtorek, 30 października 2018

Siła literatury

      Siedemnastka, wjeżdżając pod górkę na Królewską, sapnęła, stęknęła i zwolniła odrobinę. W sam raz na tyle, abym zarejestrowała "Poemat o mieście Lublinie" Czechowicza - wiersz mural na ślepej ścianie kamienicy. Wiersz nie rzuca się w oczy od strony ulicy, gdyż ściana jest boczna, w wąskim przesmyku między dwiema kamienicami. Trzeba wiedzieć, że tam jest: przystanąć, podnieść głowę wyżej, żeby przeczytać, zadumać się nad zjawiskiem obecności poezji w naszym codziennym życiu. 

Na wieży furgotał blaszany kogucik
na drugiej – zegar nucił.
Mur fal i chmur popękał
w złote okienka:
gwiazdy, lampy.

Lublin nad łąką przysiadł.
Sam był –
i cisza.

Dokoła
pagórów koła,
dymiąca czarnoziemu połać.

Mgły nad sadami czarnemi.
Znad łąki mgły.
Zamknęły się oczy ziemi
powiekami z mgły.


       Stukałam obcasami po bruku zmierzając do Między Słowami na Rybnej. Uliczka wąska, po obu stronach zabytkowe, więc liszajowate w dużej mierze, ściany. Okien jakby mało. Czyżby wszystkie kamieniczki odwróciły się tyłem?  Kto by się spodziewał, że za łagodnym łukiem, w starej bramie, za kutymi drzwiami znajduje się wejście do kawiarni i księgarni. Łagodny półmrok oświetla wnętrze. Książki, książki, książki. Seriami i pogrupowane tematycznie. Stolik obsiedli wkoło goście. Bywalcy? Tutejsi? Tubylcy? W drugiej sali więcej stolików i wolne miejsca. Tu też przy stolikach tkwią: z laptopami, telefonami, tabletami, czytnikami. Samotni nad  monitorami, ale i w towarzystwie. Rozmawiają. Zamawiam kawę, kawowy torcik i porywam z półki dwa tomy Stasiuka. Przeglądam, rozczytuję wybrane strony. Kończę pisanie pocztówek, które jeszcze dziś wrzucę do skrzynki. Kawa pachnie z niesamowicie zwichrowanej filiżanki, która z niebezpiecznie przesuniętym środkiem ciężkości stoi kpiąc z praw fizyki. Czytam rozmowę Stasiuka z Rosjaninem, który kazał mu śpiewać, żeby zmartwychwstali wszyscy Polacy pochowani na rosyjskich ziemiach, a on się wyrywał, gdy szereg mar zobaczył kroczących ku nim stojącym na środku pagórka:

- Co z ciebie za Polak, jak cię na rzyganie bierze, Andriusza? Toż to twój naród, a ty krew z ich krwi oraz kość z ich kości. Umarli, żebyś żyć mógł i bąki zbijać. Dlatego zejdź między nich,  boś im wdzięczność winien! Zejdź i się pokłoń!

      Czy tak wygląda współczesna nauka patriotyzmu? Rosjanie uczą Polaków czci dla swoich bohaterów? Ta rozmowa przeważyła - kupiłam. Wychodząc z Między Słowami jeszcze rzucam okiem w dół ulicy ku Zaułkowi Hartwigów. I to poetycki zakątek, poezją oddychający. Julia Hartwig, jak Czechowicz, awansowała na uliczną poetkę murali:

Nie idźmy jeszcze spać
póki tak pięknie gra muzyka
nie idźmy jeszcze spać
póki nie świta
Póki umiemy stąpać za krokami nocy
w ciemności z którą szukamy braterstwa
Nie idźmy jeszcze spać
dopóki dźwięki gubią czas
Nie idźmy jeszcze spać
Nie idźmy spać

Ale w górę! Po brukowanej Rybnej, na Grodzką i przez Bramę Krakowską, w której koncert daje anonimowy bard z gitarą. Przez Krakowskie Przedmieście najpierw idę w kierunku poczty, po drodze za kościołem Kapucynów z kamiennnego bloku wyłania się twarz piewcy lubelskich ulic, Józefa Czechowicza. Tutaj zginął podczas bombardowania 9 września 1939 roku. Za pomnikiem poczta - do skrzynki wpadają napisane w kawiarni kartki. Jeszcze raz mijam skamieniałą twarz poety i wstępuję do zakonnego sklepu po klasztorne specjały. Wybory raczej związane mało z klasztornymi wyrobami ;-) Pitna czekolada firmy Cortez - ale skoro pierwszą recepturę czekolady w Europie stworzyli hiszpańscy zakonnicy, to może coś jednak jest na rzeczy? Do czekolady jeszcze torebka suszonych kwiatów opuncji z Maroko i suszone owoce białej morwy z Pakistanu. Degustować będę w domu, tymczasem skręcam w Kapucyńską ku Narutowicza. Boczna ściana Teatru Osterwy budzi dawne wspomnienia. Tu się rodziła moja miłość do teatru.
      Na przystanek podjeżdża "trzynastka" - autobus mający mnie zawieźć do dworca. Prawie pusty, pasażerów kilkoro, siadam przy oknie. Tylko kilka przystanków, ale nowa książka w torebce kusi. Wyciągam kupionego Stasiuka i zagłębiam się w lekturze. Parę stron powinnam zdążyć zanim dojadę. Zaczyna od opisu starego rzęcha, który okazał się najtrwalszym środkiem lokomocji odważnym na tyle, by zapuścić się w każdą podróż. "Trzynastka" rzęzi, stęka i staje co rusz. A to korki, a to remonty, a to czerwone światła. Stasiuk niesamowicie plastycznie opisuje mękę wybierania się w podróż, mękę pakowania się, dylematy rezygnacji z nadmiaru bagaży, szukania kompromisów z przedmiotami. A kiedyś nadejdzie dzień, gdy nie mogąc siąść za kierownicą, zostaną mu tylko mapy (niemieckie, najlepsze):

Będę siedział i patrzył, przecierając od czasu do czasu te plus pięć dioptrii. I szukał tych wszystkich miejsc, gdzie stawałem na noc. A jeśli ich nie znajdę, to mam nadzieję, że pamięć opuści mnie ostatnia i będę mógł do nich wracać w godzinę śmierci, amen.

      W tym momencie uznałam, że może trzeba wysiąść, bo nie zdążę na powrotny bus do domu. Wysiadłam: po prawej na pagókach 10-piętrowe bloki, po lewej jakaś budowa, na szosie maszyny drogowe i zwijający się na fajrant robotnicy. Przejechałam dworzec  o cztery przystanki za daleko. 

niedziela, 28 października 2018

Zmarł Edward Dwurnik


Mówił, że najwyżej z polskich malarzy ceni Nikifora. I to widać w jego dziełach. 
Dziś rano zmarł Edward Dwurnik, 75 lat. 

środa, 24 października 2018

Przyjdzie nam urządzić pogrzeb?...

Nie ma ważniejszej. Nawet jeśli komuś wydaje się inaczej. Bez kultury człowiek przestanie istnieć, choć być może pozostanie jednym z ziemskich gatunków. Na jak długo?
"Zeszyty Literackie" - wielka historia literatury w białych okładkach małego formatu. W latach 80. czytało się zdobyte potajemnie egzemplarze przemycone z Zachodu. Ileż gorących nazwisk! Ileż tajemnych wzruszeń! Ileż wierszy!...
"Zeszyty Literackie" przestają wychodzić. Grudniowy numer bedzie ostatnim. To jest odpowiedź dla tych, którzy chwalą się, że lubią czytać,  lubują się w literaturze, ale prenumerować najzaszczytniejszy literacki polski kwartalnik było zbyt dużym wysiłkiem. Za to wertowanie masowej kolorowej produkcji papierniczej mieściło się w codziennych zajęciach i zainteresowaniach. To jest odpowiedź na, z jednej strony alarmujący od lat spadek poziomu czytelnictwa, a z drugiej na pozornie optymistyczne zachwyty, że przecież jednak ludzie coś czytają: w pociągach, tramwajach, oczekując w kolejkach. Pytanie tylko, co takiego? Czy cokolwiek jest w stanie zastapić 36 lat promowania polskiej literatury na najwyższym poziomie? Czy ci, którzy czytają co najwyżej czytadła, kiedykolwiek zasmakują w ambitniejszej litertaurze, jeśli się jej po prostu nie da?... Nie będzie publikować?... Bo się nie opłaca?!
Brak słów...

Petycja o ocalenie "Zeszytów Literackich"


wtorek, 16 października 2018

Tryumf wyobraźni czy "zemsta ręki śmiertelnej"?

       "Coż z tego, że umrzemy, skoro umarli przed nami Vermeer, Flaubert, Mahler?" - kto mógł napisać te słowa? Tylko jeden, jeden tylko erudyta, znawca literatury, eseista, a teraz okazalo się, że i pisarz w klasycznym rozumieniu, autor powieści oraz wcześniej już przeze mnie czytanych poruszających esejów "Ciemne skrzydła Ikara" - Jan Tomkowski. No właśnie. Nie wiedziałam, że pisał też powieści. Mało tego, nie wiedziałam, że jedną z nich mam w swojej biblioteczce. Stała tyle lat nieprzeczytana. Autor jakby to przewidział, gdy pisał: "Nieprzeczytane książki - ileż ich przybywa na świecie każdego dnia! A ile nie znajdzie nigdy domu ani przyjaznego czytelnika, ile pozostanie nie tkniętych! Lecz przecież istnieją i każda z nich będzie mieć swój czas - może jutro, a może za sto lat. Nie myślę tu o odkryciach, które staną się powszechnie znane, o przeoczeniach, z powodu których ganimy surowo obojętność dawnych krytyków i dziwimy się lenistwu ówczesnej publiczności. Chodzi przecież nie o spóźnione uznanie, lecz o tego jednego, który poświęci zapomnianej książce nieco uwagi i zechce ją przeczytać w całości, nie licząc, że odkryje tekst, który wypadnie uznać w przyszłości za arcydzieło, lecz pragnąc usłyszeć głos autora, którego daty urodzin i śmierci staną się w takiej chwili czymś więcej niż martwymi cyframi, bo pojawi się między nimi nowa wartość  - życie."
        Spełniła się przepowiednia: książka nietknięta przez niemal 30 lat właśnie została przeczytana. Na szczęście z dwóch dat wyznaczających życie autora ta druga jeszcze nie została zapisana. Zdążyłam przed nią. Przeczytałam "Opowieści Szeherezady", drugą powieść w dorobku Jana Tomkowskiego. Książeczka objętościowo niewielka, lecz zgodnie z sugestią tytułową, mikroopowieści w niej występujące skrzą się niespodziankami, nieoczekiwanymi zwrotami akcji, nałożonymi na siebie warstwami znaczeń, aluzji i kulturowych kodów. Trudno jest w krótkich słowach ująć sens zdarzeń rozgrywających się na granicy światów: jawy i snu, realizmu i fantastyki, dosłowności i groteski, teraźniejszości i wieczności. "... podejrzewałem, że z nieznanych przyczyn znaleźliśmy się w krainie otoczonej zewsząd rzeczywistością, choć w istocie nierealnej, gdzie stanęły zegary i dokonała się zemsta kalendarzy, z których od dawna nie zrywano kartek." 
        Można, bawiąc się w detektywa, tropić niezmierzone pokłady kryptocytatów, aluzji i stylizacji ukrytych zręcznie w groteskowo-onirycznej narracji. Natkniemy się wtedy na wędrówkę do Ziemi Obiecanej i na sto lat samotności, na pouczające przypowieści i baśnie Andersena, na Gombrowiczowską Formę i błądzenie w "życia wędrówce na połowie czasu", na Hamletyczną niepewność świata norm i robinsonadę. Tak samo bawił się motywami Stanisław Lem, ale Tomkowski idzie dalej, głębiej. Układanka tworzona jest już na poziomie języka. Czytając zdanie po zdaniu ma się wrażenie, że skądś je znamy, że już to czytaliśmy, ale ktoś poprzestawiał i podmienił niektóre słowa, towrząc nowy wzór. "...A ci, co pójdą na północ, staną się mieszkańcami ziemi skutej lodem.  I będą się tułać po śnieżnej pustyni, szukając się nawzajem. I zejdą w dół, do kopalń, a przykuci łańcuchami wydrążą długie chodniki. I zginą, lecz zostanie po nich dobra pamięć. A ci, co pójdą na zachód, znajdą wszystko, co potrzebne jest człowiekowi do życia. Ale siebie nie znajdą. Zatracą siebie i poniesie ich wielki wiatr. A ci, co pójdą na wschód, zobaczą światło, które ich porazi. Nie będą rozumieć, chociaż pomyślą, że zrozumieli. Będą głodni i żebrać będą o kawałek chleba, lecz siebie nie zatracą. Ich męka zmieni się w radość, a radość w mękę obróci."
       "Opowieści Szeherezady" przemawiają do czytelnika na kilku poziomach znaczeń. Sensacyjnie skonstruowana fabuła z często pokawałkowaną akcją, stopniuje napięcie dokładnie tak, jak baśnie tysiąca i jednej nocy - gwałtownymi zwrotami, nieoczekiwanymi rozwiązaniami lub ich brakiem i przeskokami. Autor nie odmówił sobie nawet wprowadzenia bohatera wierzącego w kosmitów, którzy mogliby swoim statkiem zabrać wszystkich w kosmos. Jenak to tylko zabawa, gra konwencjami i stylizacje, gdyż na końcu narrator niedwuznacznie ujawnia się jako autor parający się kształtowaniem słownej materii. "Zdecydowałem, że najwyższy czas, by zniszczyć tę historię, która nie chciała się skończyć. Rozdarłem papierowe dekoracje tworzące tło dla mojego romansu, otworzyłem okna, wpuściłem trochę świeżego powietrza. Mimo wszystko nie zamierzałem wyzbywać się jedynej władzy, jak mi pozostała. W państwie wymyślonych postaci umiera się i powraca do zdrowia tak łatwo - za sprawą jednej kropli atramentu. Tutaj nie ma Atropos przecinającej nożycami nici życia. Bohaterowie powieści giną, gdy ich stwórcy zabraknie konceptu, odchodzą posłusznie bez buntu."
        Są więc "Opowieści Szeherezady" powieścią o pisaniu powieści, o tworzeniu świata fikcyjnego z ułamków doświadczeń, z widoków i obrazów, z ulotnych spotkań i domysłów wzbogaconych wyobraźnią autora. Są autorefleksją pisarza, ale i erudyty zamieszkującego literackie światy równoległe. Za poetką można by rzec, że to przykład "zemsty ręki śmiertelnej" nad niepochwytnym światem wyobraźni. 

wtorek, 9 października 2018

Kobiety w świecie mężczyzn

       Czytając biografie niezwykłych kobiet w XV i XVI wieku, przyszło mi do głowy pytanie o ich odwagę. O odwagę kobiet w ogóle. Kiedy były odważniejsze: dzisiaj, kiedy w sukurs powszechnym dążeniom idą media i cywilizacyjne osiągnięcia, czy przed stuleciami, kiedy za obronę miały tylko swoją inteligencję, ambicję i zdolności dyplomatyczne. U początków renesansu, na przełomie XIV i XV wieku żyła Christine de Pizan (1364 - 1430), uznawana za pierwszą zawodową pisarkę. Kiedy w wieku 24 lat owdowiała, nie wybrała żadnej z dwóch ówcześnie zalecanych kobietom w jej sytuacji dróg: nie wstąpiła do klasztoru ani nie wyszła powtórnie za mąż. Zaczęła pisać ballady, ale jednocześnie dokształcała się w łacinie, historii, naukach ścisłych oraz klasycznej i współczesnej literaturze. Jej twórczość zyskiwała uznanie oraz zaczęła przynosic dochody, ona sama zaś stała się autorytetem w dziedzinie retoryki. Wzięła  między innymi udział w literackiej debacie na temat najsłynniejszego średniowiecznego poematu "Powieść o Róży", który błyskotliwie zinterpretowała jako wyraz mizoginistycznej postawy patriarchalnego społeczeństwa. Najsłynniejszym dziełem Pizan jest "Księga o mieście kobiet" i zastanawiam się, czy przypadkiem Fellini stamtąd nie zapożyczył tytułu do swojego filmu.
      Humanistyczne zainteresowania umysłowe przejawiała także Isotta Nogarola (1418 - 1466), zgłębiająca gramtykę, retorykę, literaturę i teologię. Jej erudycja w tradycyjnym społeczeństwie humianistycznych intelektualistów wzbudzała niejednokrotnie podejrzenia i krytykę, co spowodowało, że Isotta wycofała się na pewien czas z życia publicznego, pisząc do szuflady. Podobnie jednak jak Pizan nie wstąpiła do klasztoru ani nigdy nie wyszła za mąż, obierając świeckie życie intelektualistki, myślicielki i pisarki. Inicjowała kontakty ze światłymi umysłami swojej epoki, oczywiście w osobach mężczyzn, co niektórym nie mieściło się w głowie i uważano jej poczynania za bezczelność. Na przykład napisała list do uczonego badacza starożytnej greki Guarina Veronese, a kiedy ten nie raczył odpowiedzieć, wysłała drugi list, w którym kpi sobie z niego, że widocznie za nic ma nauki Cycerona, który zalecał traktowanie z szacunkiem osób o niższej pozycji. Tym razem Veronese odpowiedział, jak widać więc argumentacja Nogaroli trafiła w samo sedno ;-)
      Z kolei ambicjami sprawowania artystycznego mecenatu odznaczała się Isabella d`Este (1474 - 1539), w wieku 16. lat wydana za Francesca II Gonzagę, markiza Mantui. Spełniając obowiązek matki dziedziców wydała na świat dziewięcioro dzieci, jenocześnie całe życie i majątek poświęcając na stworzenie kulturalnego centrum wymiany myśli i patronowanie artystom. Co prawda między nią a zatrudnianymi artystami dochodziło czasami do spięć w kwestii ostatecznego efektu artystycznego, niemniej w chwili śmierci pozostawiła po sobie 2 tysiące obrazów wybitnych malarzy epoki.
      Na uwagę zasługuje też Vittoria Colonna (1490 - 1547), najwybitniejsza renesansowa poetka włoska. Przyjaźniła się z Michałem Aniołem, z którym przez 10 lat prowadziła korespondencję, wysyłała mu wiersze, a on naszkicował kilka jej portretów. Wierszami miłosnymi Colonny zachwycał się sam Ariosto. Tworzyła też tzw. sonety duchowe o tematyce refleksyjnej, których napisała ponad 200. Renesansową Safoną zaś nazywano Laurę Battiferri Ammannati (1523 - 1589) autorkę sonetów popularnych na dworach hiszpańskich i austriackich. Na portrecie Angelo Bronzino Laura przedstawiona została z księgą "Sonetów do Laury" Petrarki jako czytelną aluzją do jej twórczości a także zbieżności imion. 

Ilustracja 

      Skoro piszemy o pierwszych zawodowych europejskich pisarkach, czas na pierwszą malarkę, która była pochodząca z Cremony Sofonisba Anguissola (1532 - 1625). Jako kobieta nie mogła jawnie terminować w pracowni malarskiej, ale ojciec umieścił ją jako płatnego gościa u lokalnego malarza Bernardina Campiego, u którego uczyła się malowania portretów. I one właśnie stanowiły główne źródło jej artystycznej aktywności, a z czasem i zawodowej profesji. Ponieważ jako kobieta nie mogła korzystać z mężczyzn jako modeli ani tym samym tworzyć obrazów o tematyce antycznej czy mitologicznej z męskimi postaciami, sztukę portretu pogłębiała malując członków rodziny i siebie samą. Jej ojciec wysłał do Michała Anioła, wówczas już ponadosiemdziesięcioletniego, namalowany przez córkę szkic śmiejącej się kobiety, na co sędziwy artysta poprosił o portret płaczącego chłopca. Sofonisba miała taki obraz - był to portret jej braciszka, którego uszczypnął krab. Michał Anioł zachwycił się tym obrazem i zaczął wysyłać do młodej malarki swoje prace do kopiowania w ramach ćwiczeń. Wkrótce doszło też do ich spotkania w Rzymie, co zwróciło uwagę arystokratycznych mecenasów na młodą artystkę. Przez pewien czas Sofonisba była nadworoną portrecistką hiszpańskiego dworu w Madrycie. Prawie do końca długiego życia malowała autoportrety, w których doszła do mistrzostwa, pogłębiając umiejętność oddania psychologii postaci. Świadczą o tym ostatnie dzieła, jak autoportrety wykonane, gdy miała 78 lat i gdy dobiegała dziewięćdziesiątki. 
Autoportret Sofonisby w wieku 78 lat

Kobiety renesansu, kobiety sukcesu? Mimo wszystko tak, chociaż skrępowane nieraz ograniczeniami patriarchalnego społeczeństwa, innymi drogami niż mężczyźni dążyły do swoich celów i marzeń. Miały tej odwagi chyba znacznie więcej niż kobiety współczesne, nauczone działać w grupie, manifestując jedność. Tamte musiały iść pod prąd w pojedynkę, nie licząc na wsparcie mediów. Czasami tylko ułatwiał im drogę jeden czy drugi światlejszy ojciec, kształcący córkę wbrew obyczajom, jak ojciec Sofonisby czy niepiśmienny analfabeta Pierre Charly, który swojej Louise zapewnił takie samo wykształcenie jak synom, czyli znajomość łaciny, hiszpańskiego, włoskiego oraz jazdy konnej i fechtunku. Louise Labé (1520 - 1566) została autorką pięknych odważnych wierszy miłosnych, w których bynajmniej nie do męża zwraca się słowami: 

Pieść mnie i całuj, całuj ponownie,
Daj mi z całunków twych najupojniejsze,
Daj mi z całunków twych najnamiętniejsze,
Oddam ci cztery gorętsze nad głownie.

Tak życie, jak i poezja Louise jest przykładem odwrócenia sytuacji miłości dwornej, w której rycerz składa hołd pani swego serca. Przekazy i anegdoty, nie tak dalekie od prawdy, głoszą, że Louise Labé w męskim przebraniu wygrywała turnieje rycerskie, a jej sonety były pierwszym francuskim cyklem w stylu Petrarki. 
     To były, są - artystki, odważne kobiety renesansu, a jeszcze bywały wybitne damy działające w męskim świecie polityki. Chyba powrócę do tematu w następnym odcinku :-)

wtorek, 2 października 2018

143. numer ZL

      Marcin Sabiniewicz we wspomnieniach o "Zeszytach Literackich" napomyka, że Miłosz pisząc o poezji Zagajewskiego czasami zazdrościł mu kilku wersów, których sam chciałby być autorem. W najnowszym 143. numerze ZL znalazło się miejsce dla obu: Adam Zagajewski pisze o kondycji poety, kondycji pisania w ogóle, o rozróżnieniu między Dichtung a Liteartur;  fragment niegdyś nagranej rozmowy z Miłoszem publikuje natomiast Renata Gorczyńska. Nazwiska, wiersze, wersy i słowa przenikają się, przeplatają, łączą i rozlewają w korytach wspomnień. Zagajewski cytuje wiersz Tranströmera w tłumaczeniu Miłosza, Miłosza piszącego o Zagajewskim cytuje Sabiniewicz, Miłosz w rozmowie z Gorczyńską wspomina między innymi, jak podczas urlopu przyjechał z Nowego Jorku do Polski i nad ranem po jakiejś zakrapianej oficjalnej imprezie zobaczył wywożonych dżipami więźniów, co stało się impulsme do przewartościowania postawy i ostatecznej decyzji o pozostaniu na emigracji, o traktowaniu więźniów w Oświęcimiu opowiadają w relacji Sybille Bedford sądzeni we Franfurcie w 1963 i 1964 roku byli członkowie załogi obozu. Z każdym tekstem czytelnik coraz bardziej zapada się w otchłań niewiedzy, niepoznawalności istnienia, jego bezsensu czy tragizmu, ostatecznie na jedno wychodzi. I jeszcze raz, jak w numerach poprzednich, okruchy z Czapskiego. Wiersze znane i nieznane. Nieznane, bo nowe lub nieznane, bo odnalezione. Jeden nowy wiersz Tkaczyszyna-Dyckiego, jeden wierszowany list Ilga do Miłosza i teksty kilku innych autorów. Konglomerat wątków istnienia zapisany liniowo. Są tu zdania, wersy, metafory warte zapamiętania? Są, znalazłam zdanie, o którym jak Miłosz mogę powiedzieć, że chciałabym sama je napisać. Lecz ktoś mnie ubiegł. Pytanie, kto? 

Tutaj majestat statków jest złudzeniem - ale i nie jest nim - półświatło książyca ma swoje prawa i nie można mu ich odebrać w imię trywialnej jasności widzenia, którą reklamują salony optyków. 

środa, 19 września 2018

Tak dalekie, a jednak bliskie

        Co łączy zachodnioeuropejskie teorie estetyczne ze sztuką Indii? Umberto twierdzi, że niewiele, aczkolwiek pochylając się nad teoriami Guiseppe Tucciego przyznaje, że jednak coś by się znalazło. Tylko nie tak nachalnie. Nie tak dosłownie. W zasadzie analiza włoskiego semiologa i mediewisty dotyczy innej teorii, niejakiego Coomaraswamy`ego, który niemal zrównuje indyjskie zalecenia utożsamienia się z przedstawianym dziełem z sentencją Leonarda "Malarz maluje siebie samego".  Eco jest ostrożny, widzi więcej różnic niż podobieństw. Niemniej zestawia poglądy kilku indyjskich teoretyków, przybliża ciekawą klasyfikację stanów duchowych i ich skutków według Bharaty, analizuje skomplikowane pojęcie rasa (piękno idealne, aromat, istota dzieła sztuki?) by ostatecznie dojść do wniosku, że w "X wieku myśl indyjska szeroko rozwinęła świadomość natury dyskursu poetyckiego i artystycznej intuicji, tj. kwestii, które myśl zachodnia krytycznie przemyślała i usystematyzowała dopiero w ciągu ostatnich dwustu lat". Słowem, kulturowo to my jesteśmy co najmniej 800 lat zacofani ;-) 
      Czy dopiero współczesna myśl De Bruyne`a, Panofsky`ego, Pouillona - pyta Eco - pozwoliła spojrzeć na estetyczną i filozoficzną myśl europejskiego średniowiecza we właściwy sposób, dostrzegając w niej głębię naukowych dociekań i teoretycznych rozróżnień? Człowiek cywilizacji zachodniej jest skażony spojrzeniem ku przyszłości, zamknięty w czasie liniowym, dlatego lekceważy to, co było wcześniej, uznając proste, żeby nie powiedzieć "prostackie" prawidło o nieustannym postępie ludzkości. Dopiero co jakiś czas pojawiający się geniusze siłą swojego intelektu i przenikliwością spojrzenia, a czasem bezkompromisowym i krnąbrnym wręcz wietrzeniem stereotypów, potrafią ogłosić dawne odkrycia jako nowoczesne rozwiązania na miarę człowieka współczesnego. Pytanie tylko, czy musimy odkrywać dwa razy to samo? 

Umberto Eco: Sztuka. Tłumaczenie Piotr Salwa, Mateusz Salwa. Wydawnictwo M. Kraków 2008.

środa, 12 września 2018

Umberto Eco eseje o sztuce

      Czuję, że to będzie trudna lektura. Wzięłam na tapetę eseje o sztuce Umberto Eco. Antologia tekstów wcale nie najnowszych, z lat 1955 - 1963. Zapewne dzisiaj autor pisałby już nieco inaczej, ale może i w tych zachowało się jeszcze wiele uniwersalnych odkryć i punktów widzenia, które warto mieć na uwadze dyskutując o wartościach estetycznych w sztuce, o granicach interpretacji i sposobach funkcjonowania dzieła w przestrzeni międzyludzkiej. Idea formatywności Peyersona omawiana przez Eco jeszcze nie zadomowiła się w moim świecie pojęciowym. Mam problem z odczytaniem postawy autora: akceptuje jego stanowisko czy polemizuje z nim. Jedna rzecz jak dotąd nie budzi mojej wątpliwości, że odbiór dzieła sztuki jest zawsze aktywny, jest procesem, a nie statycznym oglądem. W szczegółach mowa jest o tym, że odbiorca patrząc na dzieło przeprowadza proces odwrotny do procesu jego tworzenia, aby dociec źródeł powstania dzieła, jego założeń, znaczenia, treści. Interpretator "staje u jego początków i stara się uchwycić je takim, jakim miało ono być". Może się okazać, że dzieło w formie materialnej jest rozbieżne z dziełem zaplanowanym, ale to już chyba inna historia. W każdym razie efektem  czy etapem końcowym jest kontemplacja, czyli ogląd pozainterpretacyjny. A więc uczciwość wymaga, by interpretator podjął próbę odczytania intencji artysty.  Niestety, może się zdarzyć, że temat i forma zdecydowanie przerastają talenty twórcy, dochodzi do rozczarowania. Nie wiem, czy Eco się zajął tym zagadnieniem, jeszcze do końca nie przeczytałam. 

wtorek, 4 września 2018

Wielki talent i gorzkie złudzenia

   "Skąpstwo zaczyna się tam, gdzie ubóstwo się kończy"
    "Ludzie szlachetni są złymi kupcami"
    "Uważał się za tęgiego gracza w dyplomacji, owej umiejętności tych, którzy nie posiadają żadnej  i którzy wydają  się tym głębsi przez swą próżnię. (...) Człowiekiem  najtęższym w tej sztuce  jest ten,  który pływa trzymając głowę ponad falą wypadków i zdając się nimi kierować: kwestia małego ciężaru gatunkowego"
     "Lucjan nie wiedział, z jakim artyzmem używa się w świecie słówka  t a k,  aby dojść do  n i e,  a  n i e  do sprowadzenia  t a k."
      "Szlachcic ów odznaczał się ubóstwem myśli wahającym się pomiędzy nieszkodliwą nicością, która jest jeszcze w stanie coś zrozumieć, a wyniosłą głupotą, która nie chce niczego uznać ani niczemu dać się przekonać."
      "Wśród różnych dziwactw społeczeństwa czyście nie zauważyli kaprysu jego jego sądów i szaleństwa wymagań? Są osoby, którym wszystko wolno; mogą robić rzeczy najniewłaściwsze; u tych wszystko jest w porządku; ludzie na wyprzódki usprawiedliwiają wszystkie ich występki. Ale są inne osoby, wobec których świat okazuje niewiarygodną surowość: te powinny czynić wszystko dobrze, nigdy się nie mylić, nie błądzić, nie popełniać nawet najlżejszego głupstwa; rzeklibyście: posągi otoczone podziwem, które ściąga się z piedestału , z chwilą gdy mróz odkruszył im palec lub koniec nosa; nie pozwala im się na nic ludzkiego, maja obowiązek być ciągle boskie i doskonałe."
      Jakkolwiek dawno napisano powyższe uwagi, a powstały 180 lat temu, pozostają zadziwiająco aktualne w ocenie człowieczej kondycji i odczytaniu prawideł życia społecznego. pod płaszczykiem nowoczesności i postępu w ludzkiej naturze nic się nie zmieniło. Jedyna różnica to taka, że kaprys sądów społeczeństwa, o którym wspomina autor, dawniej rozstrzygający w formie plotki przekazywanej z ust do ust, dzisiaj funkcjonuje o wiele silniej i trwalej jako internetowy hejt. Gdyby Honoriusz Balzac żył dzisiaj, pisałby to samo, odkłamując społeczne patologie w sferze relacji wirtualnych i autokreacji dominującej w społeczeństwie totalnej dezinformacji. Byłoby może bardziej nowocześnie, byłoby więcej o uciekaniu w pozorność życia towarzyskiego z w sieci, byłoby o uprzedmiotowieniu, utowarowieniu wszystkiego, nawet najbardziej intymnych przeżyć, doświadczeń wystawianych na sprzedaż na współczesnym ogólnoświatowym rynku handlowym, ale byłoby jednocześnie wszystko to samo, co zawarł w dziewięćdziesięciu sześciu tomach "Komedii ludzkiej".  Jak bardzo sam pisarz musiał doświadczyć niesprawiedliwości świata, żeby z tak gorzką przenikliwością odzierać swoich bohaterów ze złudzeń! 
      Wypisane fragmenty pochodzą z powieści "Dwaj poeci" rozpoczynającej cykl "Stracone złudzenia", których bohaterem jest Lucjan de Rubempré. Jak dalece Balzac korzystał z własnej biografii świadczy fakt, że opis wyglądu innego bohatera, Dawida Sêcharda, jest jego autoportretem, a dramatyczne losy drukarza o utrzymanie drukarni, walka z wierzycielami i nieuczciwą konkurencją - opisane w "Cierpieniach wynalazcy", trzecim tomie cyklu  -  są pokłosiem osobistych doświadczeń pisarza, który czteroletnią działalność drukarską zakończył bankructwem. Znając te dalsze losy Dawida, do których niemało przyczynił się beztroski styl życia jego szwagra, nie umiem wykrzesać z siebie żadnej iskry sympatii dla Lucjana. Czy zresztą Balzac w ogóle byłby w stanie stworzyć bohatera wzbudzającego sympatię? Wszystkie jego postacie, pokazane w drobiazgowych poruszeniach duszy, prędzej czy później ujawniają wady i śmiesznostki, jakieś skazy charakteru. Na tym tle być może Dawid Sêchard jakoś bardziej pozytywnie się odróżnia, niemniej jego naiwność i poetyckie bujanie w obłokach szaleństwa pracy nad wynalazkiem zaczyna irytować. Ale, jak zauważa Andre Maurois, Dawid jest autoportretem pisarza, być może dlatego jego losy kończą się pozytywnie, odzyskuje majątek i spokój ducha, choć za cenę rezygnacji z marzeń. Może to także jest najbardziej intymny rys autobiograficzny? 

środa, 22 sierpnia 2018

Afront artystyczny

      Uśmiałam się. Był to jednak śmiech z zaciśniętym gardłem. Czy to właściwa reakcja w teatrze? Na szczęście nikt nie widział, gdyż był to teatr radiowy. Słuchowisko Moniki Milewskiej "Dzień, w którym umarł Prokofiew" premierę miało w rocznicę śmierci tytułowego bohatera, 5 marca ubiegłego roku. Następnie zostało nagrodzone na Festiwalu Dwa Teatry 2018, a nagrodę za rolę drugoplanową otrzymał Szymon Kuśmider, odtwórca postaci Stalina. Pechowo się bowiem złożyło, że tego samego dnia zmarł także Stalin. Pechowo dla kompozytora oczywiście, co wykorzystuje autorka do skonstruowania fabuły słuchowiska, rolę narratora powierzając Dymitrowi Szostakowiczowi, który bezskutecznie próbuje kupić kwiaty na pogrzeb Prokofiewa. Niestety, jak mówi kwiaciarka, "wszystkie kwiaty dla niego", znaczy dla Stalina. Nie tylko w Moskwie. W całym kraju! Toteż dla Prokofiewa jedna z sąsiadek, przyjaciółka żony kompozytora po prostu ścięła swoje kwiaty doniczkowe. Nie wypadało przecież umrzeć w ten sam dzień, co "przywódca" narodu. Taki afront!
       Ta anegdotyczna warstwa mająca znamiona czarnego humoru, wpleciona została w historyczno-kulturowe tło dramatycznego losu Szostakowicza (Mariusz Bonaszewski), gdyż to on jest głównym bohaterem słuchowiska. Śledzimy zmienne koleje rywalizacji obu kompozytorów, tragiczne piętno niepochlebnych recenzji Stalina o "Lady Makbet mceńskiego powiatu" ("Chaos zamiast muzyki" - pisał Stalin), zmagania Szostakowicza ze strachem i poczuciem osaczenia z powodu utraty bliskich (pisał kolejną symfonię wiedząc, że jego siostra została aresztowana). Dzień pogrzebu Prokofiewa jest katalizatorem wspomnień Szostakowicza i impulsem do podsumowania jego własnych dramatycznych przeżyć. Słuchowisko chwyta za gardło, a interpretacje Bonaszewskiego i Kuśmidra wzbudzają podziw bogactwem i różnorodnością emocji. Mimo anegdotycznego początku rzecz cała mocno porusza i ściska za gardło, a ilustracja muzyczna podkreśla dramat kompozytora. Ze słuchowiska można się więcej dowiedzieć o systemie stalinowskim niż z niejednego historycznego źródła. 

niedziela, 5 sierpnia 2018

Chaos czytelniczy i odnaleziony wiersz Miłosza

      Nie da się, no nie da się w taki upał zaplanować jakiegoś sensownego programu czytania. Raz to, raz tamto wpada w ręce,  włazi przed oczy, a potem i tak zasypiam. Z gorąca mózg się lasuje. Toteż chaos w tej kwestii zapanował i brak jakiejkolwiek konsekwencji. Zacząć wypada od lektur w pociągu. W magazynie "Książki" obszerna recenzja tetralogii Katarzyny Bondy. Jak mniemam z okazji pojawienia się ostatniej czwartej części. Przyznaję, nie czytałam żadnej. I nie przeczytam. Z recenzjami jest tak, że rzadko kiedy zachęcają mnie do sięgnięcia po omawianą książkę. Reaguję całkiem na odwrót: gdy ktoś zachwala, z reguły odstręcza mnie to skutecznie i na długo. Lubię czytać to, co sama znajdę, co wyniucha gdzieś na pólkach mój własny nos, co z kurzu wydobędzie moje własne oko. Cudzym oczom i uszom z reguły nie wierzę. Albo zależy, kto zachwala. O pewnych osobach wiem, że jak zachwalają, to znaczy, że rzecz absolutnie nie dla mnie ;-) Sprawdzonych i wiarygodnych opiniodawców mam niewielu, może...może jeden, dwóch (?) Nie, nie bawmy się w szukanie książkowych autorytetów na siłę. Wierzę tylko sobie ;-) Więc wiem, że pani Bondy czytać nie będę. Tym razem recenzent Dariusz Nowacki mnie, o dziwo, przekonał wyszczególnieniem kilkunastu błędów rzeczowych,logicznych i językowych poślizgów, wyłapanych z czteroczęściowego cyklu autorki kryminałów. Jedno i drugie: błędy rzeczowe i nieścisłości logiczne psują zawsze efekt najlepszej nawet książki. Mnie to przeszkadza. 
     W tych samych "Książkach"świetny wywiad z Pierrem Lemaitrem, francuskim autorem, którego - rzecz jasna - nie znam. Być może pisze świetnie, być może to także literatura nie dla mnie, ale wywiad jest świetny.  Nie przeszkadza nawet objaw nieskrępowanego egotyzmu, gdy mówi: "Na pewno piszę lepiej niż Napoleon, ale za to on wygrał znacznie więcej bitew ode mnie".  Takie zdania stanowią pokusę sięgnięcia po książki autora, ale powstrzymuje mnie obawa rozczarowania. Być może to pisarz z gatunku tych, którzy akurat w wywiadach i opowieściach o sobie są najlepsi. 
     Rozważania o dziejach polskiego i globalnego bestselleru przejrzałam po łebkach. No przykro mi,widok Harry`ego Pottera w jakimkolwiek zdaniu sprawia, że tekst omijam dalekim łukiem, choćby był najwartościowszy.Nie polemizuję, po prostu moja fobia ;-) Ale fragment o Sienkiewiczu wyłapałam: "Sinkiewicz był młody, cwany i cyniczny - dlatego miał dryg do prasy. Trochę hochsztapler; wysłany do Pułtuska, gdzie wybuchł wielki pożar, spóźnia się, więc tylko rozgląda się dookoła, słucha ludzi,którzy uszli pożogi - i pisze najlepszy tekst." Hochsztapler - to właściwe słowo na określenie pisarza ;-) Każdy żongluje, czym się da: sensacją, tajemnicą, seksem, zbrodnią, psychologią, patologią, uczuciami, autobiografią, cudzymi (czytaj: skradzionymi) historiami, wizerunkami, wspomnieniami. 
       Cały numer "Książek" jakby w klimacie kryminału i sensacji, ewokowanych na początku niesamowitą biografią Mary Shelley, autorki Frankensteina i jego humanoidalnego eksperymentu. Nie tylko biografia autorki, także analiza Frankensteina jako figury rozwoju człowieczej technologii,która wymyka się spod kontroli. Vide Oppenheimer. I tak dalej. Ale to na pewno przekracza możliwości refleksyjne umysłu jadącego w pociągu, a następnie niemal codziennie poddawanego wytrzymałościowej próbie upalnego lata ;-) Dlatego jak oddechu szukam okienka z wierszem. Filozoficzne konteksty "Obu ciemności" Urszuli Kozioł przywracają właściwe proporcje światu i naszemu w nim istnieniu:

(.....................)
obie ciemności
ta we mnie i ta nade mną
przypadły do siebie na mgnienie

rozpoznały
że stanowimy jedność

Jednakże dopiero powrót i zadomowienie się w zaległościach 142. numeru "Zeszytów Literackich" okazał się wstrząsający. Są takie wiersze, w których niczego nie da się zmienić, a frazy pozostają w pamięci na zawsze. To taki wiersz właśnie. Zapomniany, drukowany po raz pierwszy z odgrzebanych rękopisów Czesława Miłosza. Odnaleziony po ponad sześćdziesięciu latach. 

Królowie śpią w łodygach szarych lilii 
Jak pokurczone na trzcinach owady,
Pod księżyc biją dymy nowych miast. 
Czyśmy zdobyli świat czy świat stracili
Naszym oddechem dojrzewają sady,
Co jest, i ze mnie wzięte jest i z was. 

Wstrząsające! I nawet nie potrafię, nie chcę tłumaczyć, dlaczego. "Królowie śpią w łodygach szarych lilii..."- genialna fraza. Co noc mi się śni. 

niedziela, 15 lipca 2018

Fryderyk II - ostatni cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego z dynastii Hohenstaufów

     Czytając dzieje panowania Fryderyka II Hohenstaufa ma się wrażenie, że historia to bezustanny ciąg dynastycznych sporów, zakulisowych działań dyplomatycznych, najazdów, buntów i wojen. Bohater książki Jerzego Hauzińskiego bez przerwy jest w drodze, w podróży po Europie i Bliskim Wschodzie. A to z Sycylii do Niemiec, z Niemiec do Lombardii, z Lombardii do Francji, z Francji znowu do rodzinnej Apulii, z Apulii do Jerozolimy i znowu do Sycylii. Po drodze oblega, zdobywa, formuje szyki, zbiera armię, stacza bitwy. Czasem wygrywa, czasem je przegrywa. Jednocześnie rozsyła listy, pisze manifesty przeciwko papiestwu, wysyła posłów. Wznosi zamki i burzy miasta. Wadzi się z mnożącymi się pretendentami do siedmiu królestw, których korony zgromadził przez lata panowania i nieustanne zabiegi. Siedem koron: sycylijska, niemiecka, rzymska, lombardzka, jerozolimska, sardyńska i burgundzka dały mu prawo ubiegania się o tytuł uniwersalnego władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Pełnił tę funkcję przez 30 lat: 1220 - 1250.
      Utrwalanie swojej władzy Fryderyk Roger (takie miał imiona) realizował poprzez pragmatyczne sojusze, wyrachowane i obliczone na dziedziczenie królestw małżeństwa (trzy razy żonaty), rywalizowanie z papieżem o zwierzchnictwo nad chrześcijańską Europą, co ściągnęło na niego dwukrotną ekskomunikę, wprowadzanie centralistycznych absolutnych rządów, co z kolei owocowało buntami zwłaszcza miast włoskich i powstaniem tak zwanej Ligi Lombardzkiej. Lektura nie jest łatwa. Na wiele czynów wzdraga się nasza współczesna wrażliwość i poczucie moralności, a bezwzględne absolutystyczne dążenia kłócą się z zasadami demokracji. Bogactwo szczegółów prowadzonej przez Fryderyka II polityki przeraża przejawami okrucieństwa. Bazując na bogatym, o ile to możliwe, aparacie naukowym, autor próbuje dociekać źródeł osobowości ostatniego uniwersalistycznego cesarza Europy, analizuje pobudki i najgłębsze cechy charakteru, zestawiając nieraz sprzeczne historyczne doniesienia. Zza wielkiej polityki wyłania się obyczajowe i ideowe tło epoki średniowiecza XIII wieku, w którym zabobon współistnieje z dociekaniem poznawczym, asceza z bizantyńskim przepychem cesarskiego dworu, a otwartość na wschodnie wpływy kulturowe z codziennym okrucieństwem wobec poddanych.
       Autor skrupulatnie opisuje tak zwycięskie, jak i całkowicie nieudane posunięcia cesarza, sukcesy i porażki. Wydawać by się mogło, że tych drugich było nawet więcej, a jednak Fryderyk II utrzymał cesarską władzę przez 30 lat, do tajemniczej śmierci w wieku 56 lat (koronowany przez Innocentego III na cesarza w Rzymie 22 listopada 1220 r. zmarł prawdopodobnie 13 grudnia 1250 r.) Fryderyk Roger od urodzenia predestynowany był do wielkiej polityki, aczkolwiek  początki nie zapowiadały efektu końcowego. Koronowany już po śmierci ojca, Henryka VI, na króla Sycylii miał zaledwie 4 lata. Ale w pół roku później zmarła też jego matka, Konstancja i wychowywał się jako sierota jako zakładnik i wręcz niewolnik innych pretendentów do tronu. Jeśli dzisiaj fascynuje amerykański mit od pucybuta do milionera, to dzieje Fryderyka II Hohenstaufa mogą być zgoła spektakularnym przykładem średniowiecznego losu od sieroty do cesarza, władcy świata. W sumie lektura pasjonująca. Co też można znaleźć  w wakacyjnym namiocie z tanimi książkami ;-)


     

poniedziałek, 2 lipca 2018

Podróże to coś dla pisarza?...

     Poprzednio była reminiscencja z literatury szwedzkiej, dzisiaj poezja angielska. Tak sobie biegam po poetyckiej mapie ;-) Jeden cytat z wywiadu i jeden wiersz. Zdanie, które odwraca, a  może przywraca? porządek rzeczy i właściwe spojrzenie na poezję. A wiersz udowadnia, że wszędzie jest tak samo, wiec naprawdę podróże w celach literackich zaiste nie mają sensu. Bo prawdy uniwersalne są na miejscu. Tylko trzeba je umieć dostrzec. 
      Philip Larkin w 1979 r. powiedział: Myślę, że podróże to coś dla pisarza. Powieściopisarz potrzebuje nowych miejsc, nowych ludzi, nowych tematów. Dla ludzi typu Grahama Greene`a lub Somerseta Maughama podróżowanie jest koniecznością. Dla poety moim zdaniem nie. Poeta zajmuje się odtwarzaniem tego, co znane, nie musi przedstawiać nieznanego. I kilka lat później inny poeta, Christopher Reid, jakby na potwierdzenie powyższych słów, napisał (1985) zachwycający wiersz. Z jedną wszakże różnicą. Według Reida dobry powieściopisarz, a  właściwie najlepszy, również wyjeżdżać nigdzie nie musi, nie powinien. Jeżeli już, to tam, gdzie pozornie nic ciekawego nie ma. Bo to, co najważniejsze, znajduje się tuż za progiem domu, daleko od szosy, daleko od centrów turystyki i cywilizacji. 
      Wiersz jest nieco długi, ale warto przeczytać po kolei do samego końca.

Christopher Reid: Kronika

(uwaga: fikcyjny podmiot liryczny jest kobietą, Reid stworzył cykl wierszy pisanych rzekomo przez poetkę Katerinę Brac)

Ktoś powinien napisać 
kronikę wsi i przysiółków
po tej stronie rzeki.
Postanowienia narad, ustawy
i prognozy ekonomiczne,
drukowane  w gazetach,
są, rzecz jasna, istotne,
lecz wiele można się nauczyć również
ze słów wiekowych kobiet 
i śmierci świń.
Chciałabym zaproponować,

by jakiś godzien zaufania historyk
wybrany przez Ministerstwo Kultury i Sztuki
spędził czas jakiś tu, pomiędzy nami.
Powinien odwiedzić mojego sąsiada,
dziewięćdziesięcioletniego patriarchę,
który całe dnie spędza w łóżku
pod uszytą z różnobarwnych skrawków narzutą,
w istocie będącą symboliczną mapą niebios,
lecz wie o każdym ogórku - gdzie rośnie
i jaką cenę osiągnie na targu,
co się odbywa w pobliskim miasteczku.
Jego najstarszy syn jest prawdziwym znawcą
nauki o chmurach
i nigdy się nie myli mówiąc o pogodzie.
Pośród siedmiorga jego dzieci
(piątka jest płci żeńskiej)
nie ma takiego, co by nie zgłębiło
tajników jakiejś wiedzy:
o różnych rodzajach eau de vie, 
o magii przekleństw,
o pieniądzach, kwiatach, akuszerii.
Obok nich mieszka wiejski mechanik, 
człowiek pobożny, lubiący samotność,
który jednakże zawsze uczestniczy
w uroczystościach, co łakną muzyki:
gra tam na skrzypcach, wciąż szybciej i szybciej,
a potem je zawija w kwadratową płachtę
czarnego aksamitu
i tylko one idą z nim do domu.
Jeden z chłopców we wsi
uczy się Pisma Świętego na pamięć;
wielu zakłada się o to, jak szybko
dojdzie do końca pięcioksięgu.
Proboszcz pije ciut za dużo,
ale każdemu, kto poprosi, poda
swój przepis na środek przeciwko komarom.
W zeszłym roku zdarzyły się dwa dziwne zgony:
pewną kobietę porwała wichura
i rzuciła do rzeki, a złośliwe duchy
wciągnęły nieszczęśnicę głęboko pod wodę;
ktoś inny, jak wieść głosi,
udławił się kawałkiem własnego paznokcia.
Nasz krajobraz duchowy wzbogacają plotki
i dyskusje o cudach.
Tu się codziennie kształtuje historia,
nawet gdy nic się nie dzieje.
Uważam, że to wszystko należy zapisać,
po czym w stolicy rzecz ogłosić drukiem
czyniąc z niej przedmiot narodowej dumy.
Tylko świetny uczony sprosta wymaganiom,
nie może to być twórca ulotnych wierszyków,
lecz wytrawny stylista,
mistrz jednoznacznej i przejrzystej prozy.

(tłum. Leszek Engelking)

niedziela, 24 czerwca 2018

O literaturze polskiej w Szwecji

    Polska literatura jako europejski oddech i okno na świat? A i owszem. Gdy polscy czytelnicy gonili, gonią za sławnymi światowymi nazwiskami, inni zachwycają się naszą literaturą. Sprawdza się znowu przysłowie; cudze chwalicie... Agneta Pleijel (ur. 1940), szwedzka poetka, dramaturg i powieściopisarka w wywiadzie ze stycznia 1993 roku mówiła: "Czasem czuję się ograniczona nazbyt ciasną przestrzenią. Toteż z wielką wdzięcznością wchłaniam wszystko, co mogłam wziąć z literatury polskiej. Na przykład Schulza, Gombrowicza, Witkacego. Przetłumaczyłam jedną ze sztuk Witkacego... " (chodzi o "Wariata i zakonnicę") A w cyklu wierszy "Suita polska II" napisała między innymi taki wiersz:

Poeta

     Stanisław Ignacy Witkiewicz
wczesnym rankiem chodzi ulicami Warszawy
     chce kupić chleb i świece
Godzina milicyjna, sterana życiem dama w roboczym ubraniu
     spotyka go w drodze do fabryki
Pyta: Cóż to wygnało pana Poetę z domu
     o paskudnej porze brzasku?
Witkacy odpowiada: Szanowna pani, już od dawna
     nie żyję pomiędzy żywymi
Mogę więc chodzić tymi ulicami
     bez przykrości i bez przyjemności

czwartek, 21 czerwca 2018

Ach, te moje zaległości w klasyce!

       Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam je wszystkie nadrobić. Na razie udało mi się przeczytać "Ambasadorów"  Henry`ego Jamesa. No wiem, wiem, klasyka! I co z tego, skoro dotąd nie czytałam. Powieść jest słusznie wiekowa, ma 115 lat ;-) Ale czytało mi się lekko. Na pewno lżej i przyjemniej niż większość powieści współczesnych. No cóż, widać zatrzymałam się na epoce dawno minionej. Ta finezja salonowych rozmów: być szczerym, a nic nie powiedzieć! Cudowna sztuka :-) Strether, główny bohater z jednej strony sprawia wrażenie naiwnego i nieco oderwanego od rzeczywistości, ale, w gruncie rzeczy, fascynujące są jego analityczne podróże w głąb znaczeń odczytywanych z  tego, co niedopowiedziane, przemilczane, zawoalowane, ze spojrzeń, gestów, poruszeń i tonacji. 663 strony domysłów! Fantastyczna sprawa ;-) Sposób prezentowania wnętrza bohatera, jego myśli, zaiste niesamowity, kiedy przez kilka kartek ciągnie się retrospekcja na temat jakiejś rozmowy, jakiegoś spotkania. I to wcale nie jest nużące. Ech, kto dzisiaj umie tak pisać?! Na sześciuset stronach opowiadać o tym, jak piękna hrabina znalazła sobie młodszego o kilkanaście lat kochanka, wychowała go na dystyngowanego salonowego mężczyznę idealnego, wydała za mąż dorastającą córkę, aby przypadkiem go jej nie odbiła, a przy tym ani razu nie użyć żadnego wulgaryzmu, żadnego nawet pospolitego skojarzenia, nie wspominając o braku scen erotycznych. Ech - powtórzę się - kto dzisiaj umie tak pisać?! 
      Kwestia tytułu jest symboliczna i śmieszna zarazem. Ambasadorów jest dwóch, a właściwie dwoje: główny bohater, Srtether, 55-letni Amerykanin przysłany przez matkę młodego Chada, który jak pojechał do Paryża, tak przepadł bez słowa, a matka chce go sprowadzić na łono rodziny z zamiarem wdrożenia go w kulisy prowadzenia rodzinnej firmy, dodajmy - bardzo bogatej firmy, a kiedy Strether - o, zgrozo - uznaje, że Chad ma słuszne powody, żeby nie wracać, pojawia się ambasadorka, czyli starsza siostra Chada, która nie tylko ma sprowadzić na łono rodziny Chada, ale i samego Strethera, który ma zostać mężem pani Newsome, matki Chad i Sary. Ale zapętlenie ;-) Tymczasem zaraz na początku pobytu w Europie Strethera bierze pod swoje skrzydła niejaka panna Gostrey, która przedstawia się jako przewodniczka po meandrach paryskiego towarzystwa. Strether absolutnie się nie opiera, ale cały czas zachowuje w pamięci panią Newsome. Znamienne, nigdy o niej nie mówi, nie myśli po imieniu. Zresztą, w tamtej epoce nawet narzeczeni mówią do siebie "pan" i "pani", toteż i w powieści cały czas tak się bohaterowie do siebie zwracają. No może z wyjątkiem Strethera i Wymarsha, którzy mówią sobie na "ty" (chyba? bo już sama nie jestem pewna, jak to między nimi jest, choć powiedziane zostało, że są wieloletnimi przyjaciółmi). 
     Zadzierzgnięta nić porozumienia między Stretherem a Chadem, mimo różnicy wieku, sprawia, że mówią sobie na "ty", ostatecznie przecież Strether ma zostać ojczymem Chada. Nie jest tak już w przypadku relacji Strethera z Sarą, starszą córką pani Newsome. Raz tylko zwrócił się do niej publicznie wołaczem "Saro", co zresztą było zamierzoną i takoż odebraną impertynencją. No właśnie, te salonowe rozmowy, w których każde słowo jest ważne, bo znaczy znacznie więcej niż znaczy dosłownie. Zdaje się, że w zamierzeniu autora miały być wyrazem paryskiej wyższej kultury, kultury salonów, kultury znakomitych postaci o długich rodowodach dostojnych przodków, kultury, której można się nauczyć, ale w zderzeniu z surowością obyczajów amerykańskich "ambasadorów" nabierają niemoralnego odcienia. 
      Cala historia jest i prosta i wyrafinowana zarazem. W gruncie rzeczy fabuła jest nieskomplikowana i da się streścić w kilku zdaniach. Siłą powieści jest język i  psychologia postaci. Czytać należy nie po to wcale, żeby odkryć tajemnice i rozwiać wątpliwości dręczące Strethera. Przecież niemal od początku oczywiste jest, że Chad jest kochankiem hrabiny de Vionnet, tylko Strether usilnie nie chce tego wiedzieć aż do samego końca, kiedy przypadkiem zobaczył ich razem na łódce daleko na wsi poza Paryżem. Jednak nie dla rozwikłania tych czy innych tajemnic powinno się czytać "Ambasadorów" (do samego końca nie zostaje przecież ujawniona tajemnica, co takiego produkuje firma pani Newsome, że pozostanie Chada w Paryżu oznacza rezygnację z ogromnej fortuny), a dla piękna języka. Ech - wiem, powtarzam się - któż dzisiaj umie tak pisać?! 

czwartek, 14 czerwca 2018

W głąb rosyjskiej duszy

      Jewgienij Wodołazkin nazywa się tak, jakby sam był bohaterem powieści Dostojewskiego, jakimś kolejnym starcem Zosimą. Tymczasem jest to człowiek stosunkowo młody, rocznik 1964, urodzony w Kijowie rosyjski literaturoznawca, doktor habilitowany nauk filologicznych. Na marginesie działalności naukowej zaczyna nie tylko badać literaturę, ale i tworzyć ją osobiście. "Laur" jest drugą jego powieścią, która zyskała ogromne uznanie i kilka nagród. Osadzenie akcji w średniowiecznej Rosji, nasycenie fabuły wątkami metafizycznymi i filozoficznymi, a może i same losy pisarza a zarazem badacza literatury i naukowca sprawiły, że nazwano go "rosyjskim Umberto Eco".
      Zaczyna się zwyczajnie, jak powieść obyczajowa. W roku 1440 przychodzi na świat chłopczyk o imieniu Arsenij. Powieść jest historią jego życia, ale Arsenij stanie się człowiekiem niezwykłym. W pierwszej części "Poznanie" na jego losy składają się wydarzenia, które pozwalają mu osiągnąć emocjonalną i intelektualną dojrzałość. Po śmierci rodziców wychowuje go dziadek Christofor, który jest wiejskim zielarzem. Uczy go rozpoznawać i zbierać zioła, przygotowywać mikstury, rozpoznawać choroby. Dziadek umiera, gdy chłopiec ma 15 lat i zostaje sam. Kontynuuje tradycję i stopniowo okoliczni ludzie zaczynają go traktować jak zaufanego medyka. Arsenij przeżywa w tym czasie pierwszą miłość i doświadcza kolejnej tragedii, gdy jego ukochana umiera podczas porodu wydając na świat martwe dziecko. W tym momencie zaczyna się część druga, o wiele ciekawsza.
      Arsenij przytłoczony poczuciem winy za śmierć Ustiny i nieochrzczonego, pozbawionego imienia chłopca, swojego syna, wyrusza w świat, próbując odpokutować grzechy. Najpierw idzie w siedliska dżumy uzdrawiać chorych. On sam na dżumę jest w cudowny sposób uodporniony. Z biegiem lat spotykają go różne dramatyczne przygody, zostaje pobity, ograbiony, porzucony. Błąka się po Rosji, dociera do Pskowa, gdzie przez 14 lat mieszka pod murem klasztoru jak św. Aleksy w nędzy pod schodami swojego domu. Traci poczucie czasu, przestaje mówić, staje się jurodiwym. Jego czyny, zachowania przysparzają mu kłopotów, ale uznany za człowieka Bożego zyskuje uznanie jako uzdrowiciel. Ta część powieści pod tytułem "Księga wyrzeczenia" poprzez opis losów Arsenija jako pokutnika daje niesamowitą opowieść o mentalności Rosjan XV wieku. Realizm miesza się tu z mistycyzmem i fantastyką. Trudno rozpoznać, które przygody Arsenija są prawdziwe, a które rozgrywają się jakby w jego umyśle, kiedy leży chory, pozbawiony świadomości lub po prostu błąka się po ulicach miasta jako szalony. Po czternastu latach w Pskowie dochodzi do morderstwa, piekarz morduje innego jurodiwego Karpa, który codziennie kradł mu ze straganu kołacze. Wydarzenie to dziwnym trafem kończy etap szaleństwa Arsenija. Odzyskuje świadomość i mowę.
      W tym momencie autor przenosi nas nagle do włoskiego Magnano, gdzie z kolei mieszka Ambrogio Flekkia, można powiedzieć - jasnowidz. Młody jeszcze człowiek, który nie czując powołania do przejęcia rodzinnej tradycji winiarskiej, postanawia studiować, aby z czasem odkryć największą tajemnicę istnienia - datę końca świata. Ambrogio ma dar przewidywania przyszłości. Czasem przyszłości tak dalekiej, że jemu współcześni zapominają o sensie przepowiedni lub ich zgoła nie rozumieją. Bo co ludzie II połowy XV wieku mogli zrozumieć z zapowiedzi pieców krematoryjnych w Oświęcimiu w wieku XX? Tak właśnie, "Księga drogi" bowiem prowadzi Ambrogia najpierw z Włoch do Pskowa, gdzie poznaje Arsenija, a stamtąd obaj wyruszają w podróż po Europie i do Ziemi Świętej. Otrzymujemy dokładną mapę podróży przez ziemie litewskie, Królestwo Polskie (Lwów, Jarosław, Rzeszów, Tarnów, Bochnia, Kraków), następnie przez Wiedeń i Alpy dotarli do Wenecji. Podróżowali nie sami, lecz całą karawaną kupiecką. Napadają ich zbójcy, spadają lawiny, Arsenij gubi się nocą w Wenecji. Ale nie to jest najciekawsze. Podróż i pojawianie się nowych postaci, towarzyszy w drodze, stanowi pretekst do snucia przez autora wielotorowej opowieści o przenikaniu się czasów, np. wtedy gdy Ambrogio korzystając ze swojego daru widzenia przyszłości ujawnia niczego nierozumiejącym rozmówcom dziwne sprawy przyszłości: śmierć Puszkina w pojedynku, odkrycie warstw Troi przez kogoś pochodzenia niemieckiego, a jeszcze wcześniej, gdy przebywał na studiach we Florencji przewidział odkrycie Ameryki przez Kolumba i wyprawy Ameriga Vespucciego, z którym się zaprzyjaźnił. Przed opuszczeniem Florencji uprzedził mieszkańców, że 4 listopada 1966 roku miasto nawiedzi straszna powódź, ale rzecz jasna nikt do tej przestrogi nie przywiązywał wówczas uwagi.
       Jeśli w opiniach niektórych krytyków pojawia się porównanie Jewgienija Wodołazkina do Umberto Eco, to staje się ono prawomocne dopiero w części drugiej i trzeciej powieści, gdzie rozwój fabuły jest niejako pretekstem do wielowątkowej refleksji o naturze czasu, pamięci, historii i świata. Szczególnie czas nieustannie stoi w centrum zainteresowania rozmyślań i rozmów bohaterów, zwłaszcza Arsenija i Ambrogia. Nawet kiedy obaj milczą, ich myśli skierowane są ku tajemnicy czasu, jego ciągłości i przewidywalności lub nieprzewidywalności, granicy między czasem realnym a wiecznością, a więc granicy między życiem a śmiercią. 
        W ostatniej części powieści ("Księga spokoju") życie bohatera zatacza koło. Powróciwszy z pielgrzymki, podczas której tragicznie zginął jego wierny przyjaciel i towarzysz rozmów Ambrogio, Arsenij ostatkiem sił pomaga po raz kolejny mieszkańcom Pskowa uporać się z nawrotem dżumy, co przypominało mu początki długiej drogi odkupienia: "Czas naprawdę się cofał. Nie zdołał pomieścić przeznaczonych mu wydarzeń, tak wielkie i przejmujące były te wydarzenia. czas rozszedł się w szwach jak torba wędrowca i teraz ukazywał wędrowcowi swoją zawartość, a on oglądał ją jakby po raz pierwszy". Następnie Arsenij zostaje zakonnikiem Ambrożym w monasterze Świętego Cyryla, który kiedyś odwiedził ze swoim dziadkiem Christoforem. Zajmował się tam najcięższą pracą w kuchni, a potem został kopistą. Jednocześnie nadal uzdrawiał, a sława jego mocy ściągała do monasteru coraz większe tłumy chorych. Przeszedłszy czas przeznaczony na przygotowanie do schimy, został uroczyście wyświęcony na mnicha o imieniu Laur. Było to czwarte, ostatnie już imię, oznaczające kolejny etap życia. Arsenijem był w dzieciństwie i latach zdobywania doświadczenia i wiedzy. Jako jurodiwyj, szaleniec Boży nazwał się Ustinem, dopóki nie odzyskawszy poczucia czasu i swojego losu znowu mógł powrócić do pierwotnego imienia.  Lata życia w klasztorze spędził jako Ambroży. I etap ostatni spędził jako pustelnik Laur, gdyż wkrótce po przyjęciu święceń wyprowadził się do leśnej pustelni, zyskując opinię świętego męża. 
        Jak się okazało, pustelnia znajdowała się w okolicach wioski jego dzieciństwa. Życie zatoczyło koło nie tylko geograficznie. Ostatnią czynnością, którą ostatecznie odkupił winę za śmierć ukochanej Ustiny i jej dziecka, było uratowanie przed zemstą społeczeństwa uwiedzionej Anastazji, której udzielił w swojej pustelni schronienia, zgadzając się nawet na podejrzenia, że dziecko jest jego. Stracił w ten sposób opinię świętego męża i swoją moc uzdrawiania: "Każde uzdrowienie rodzi się głownie z wiary w nie (..) Oni już mi nie wierzą..." Ale Anastazja szczęśliwie rodzi zdrowego chłopca, poród przyjmuje Laur, jak wtedy przed laty, gdy rodziła i umierała jego ukochana Ustina. Życie zatoczyło koło: Laur umiera z noworodkiem w rękach. Ale po jego śmierci prawda zostaje ujawniona, a na pogrzeb przybywa 183 tysiące ludzi.
       Był czas, kiedy bohater szukał sensu swojego życia i wydawało mu się, że "przypomina mozaikę i rozpada się na kawałki".  Poszukiwanie spoiwa łączącego poszczególne kawałeczki jest głównym tematem powieści i zarazem dążeniem bohatera. Długie, osiemdziesięcioletnie życie Laura (1440 - 1520) jest podróżą w wymiarze geograficznym, kulturowym i czasowym. Chwile zwątpienia i poszukiwań prowadzą go od koncepcji czasu kolistego po wyobrażenie czasu jako wznoszącej spirali, która unosi człowieka wzwyż i go doskonali. Ideowe tło powieści jest bardzo rosyjskie i bardzo prawosławne. Stąd ogromna rola wiary, pokory, nauk świętych mnichów, którzy przemawiają nawet spoza granicy życia: Nikandra czy Innokientija. Z drugiej strony tak charakterystyczne dla kultury rosyjskiej postacie jurodiwych, których w powieści jest aż trzech: Foma, Karp i przez pewien czas Arsenij. Kiedy Arsenij milczy, jego niejasne postępki często mieszkańcom Pskowa, ale i nam, czytelnikom, tłumaczy właśnie Foma. Wszyscy trzej "szaleńcy Boży" mają specjalne względy, ale i wzbudzają śmiech, drwiny czy gniew. Te i podobne wątki wprowadzają w głąb rosyjskiego XV-wiecznego prawosławia, pełnego realizmu, ale i baśniowości, dosadności i brutalnego zła, ale i wzruszeń. Przy wszelkich podobieństwach, jakie mogą się nasuwać między "Laurem" a twórczością Umberto Eco, zwłaszcza "Imieniem róży", jest jedna zasadnicza różnica: nad powieścią Włocha nie płakałam.

Jewgienij Wodołazkin: Laur. Tłum. Ewa Skórska. Poznań 2015.




Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...