niedziela, 29 grudnia 2019

Komik ze skrzypcami

    Najsłynniejszym numerem Grocka, słynnego szwajcarskiego komika (naprawdę nazywał się Charles Adrien Wettach, 1880 - 1959) , była historia skrzypka, który próbuje grać na swoim mikroskopijnym instrumencie wydobywanym z ogromnej walizki. Przy okazji doświadcza różnych przygód i nie znajduje zrozumienia u scenicznego partnera, również muzyka, z którym zamierza koncertować. Stworzył typ klauna fatalisty, któremu zawsze coś niespodziewanego się przydarza. A to z krzesła spadnie, a to siedzenie w tymże krześle się pod nim załamie, a to stołek od fortepianu wyrzuci go w powietrze, a klawiatura przytrzaśnie mu palce. Ale cóż, geniusze mają zawsze pod górkę. W rzeczywistości był Wettach multiinstrumentalistą (podobno grał na dwudziestu czterech instrumentach), co wykorzystuje w długim występie, prezentując grę na wszystkim, co mu wpadnie w ręce przy okazji tańcząc, żonglując i śpiewając. Ostatecznie zaś siada na pożyczonych od członka orkiestry skrzypcach skutecznie je roztrzaskując. Nie dajmy się jednak zwieść klownadzie. Wettach był płodnym kompozytorem i komponował  dla siebie i dla innych wykonawców. Z powodzeniem sprzedawał swoje partytury podpisane scenicznym pseudonimem Grocka. Znając zaś kilka języków, mógł nawiązywać nić porozumienia z widownią kraju, w którym występował: w Anglii i Stanach Zjednocoznych po angielsku, we Francji po francusku, w Niemczech oczywiście po niemiecku (nie pamiętam czy przypadkiem i hiszpańskiego nie znał). Jego słynne kwestie weszły do języka potocznego: "Dlaczeeegooo?", "Bez żaaartów!"

poniedziałek, 9 grudnia 2019

Znacie? To posłuchajcie

     Na opery nie chodzi się po to, żeby poznać akcję, fabułę, perypetie bohaterów. Właściwie trzeba to wszystko znać dosyć dobrze, żeby się nie pogubić i skoncentrować na muzyce i śpiewie. Co innego książki. Niewiele jest takich, do których się wraca enty raz i obeznanie z treścią nic a nic nie przeszkadza. Teatr jest gdzieś pośrodku. Z jednej strony idziemy nie wiedząc, co zobaczymy, a z drugiej idzie się przecież na znane i wystawiane od wieków nieraz dzieła, żeby zobaczyć, co nowego można z nimi zrobić. Czasem te nowości, koncepcje intrepretacyjne, zwłaszcza uwspółcześniające, przerażają i zapewne nawet sam autor mógłby zapytać "co reżyser miał na myśli".  Pomińmy nieudane eksperymenty. Są utwory nieśmiertelne i niereformowalne  - na szczęście - które radują w każdej postaci. Takim jest "Zemsta" Aleksandra Fredry. Kto nie zna?? Wszyscy znają chociażby z powodu szkolnego obowiązku. I można by mieć wątpliwości, czym może zaskoczyć obejrzenie jej na scenie. Nie idziemy jednak wcale dać się zaskoczyć. Idziemy posłuchać Fredrowskiej mowy, idziemy pośmiać się z dobrze znanych dowcipów, idziemy przypomnieć sobie nasz sarmacki mit pieniacki, który dlatego nie złości, że dobrze się kończy. "Zemsta" jest jak nieśmiertelny mit o dawnych czasach, w których wszystko się dopiero rozstrzygało po raz pierwszy.
     Zastanawiałam się, czy będzie mi się chciało iść za Fredrowskim tekstem ze świeżością jaka towarzyszy pierwszej lekturze. Na szczęście okazało się, że przedstawienie poszło klasycznie, w stronę humorystycznego języka i wyrazistych charakterów. Czasem przerysowanych? Być może, jak w scenie artystycznego popisu Papkina grającego na gitarze i zaciągającego jak marcowe koty. Jednakże zmierzenie się z klasycznym utworem obrosłym legendarnymi interpretacjami przez zespół amatorski zasługuje na podziw. Nawet więcej, zespół poradził sobie świetnie i z Fredrowskim tekstem i z legendą. Widownia oczekiwała znanych scen, jak słynnego dyktowania listu Dyndalskiemu. I właściwie nie ma tu żadnego zaskoczenia przebiegiem zdarzeń, wszak wszyscy to znamy. Napięcie rośnie za sprawą oczekiwania, jak zagra aktor, jak wypowie "B, jaśnie panie", jak zareaguje na "mocium panie opuść wszędzie",  patrząc na rozrzucone po scenie podarte kawałki. 
      Śmiano się. Tak, śmiano się, klaskano po niektórych spektakularnych scenach, śmiano się z żałosnego tchórza Papkina, gdy "otruty" pisał testament, śmiano się, gdy Cześnik wypadł z szablą za wrogiem zza muru, śmiano się z zeznań mularzy szukających na sobie zadraśnień, czyli skaleczeń, śmiano się z Wacława, gdy wpadł w sidła dawnego romansu z Podstoliną. Warto więc wystawiać znane utwory nie po to, żeby zapoznawać z tekstem, ale tak jak mity. Wszyscy znamy historię, ale co zrobią z tym aktorzy? Nigdy nie wiadomo. 
      

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...