środa, 23 stycznia 2019

Obserwacja, dystans i humor

      Agatha Mallowan - mówi to komu coś? Oczywiście! To nazwisko Królowej Kryminału po drugim mężu, Maksie Mallowanie, który był archeologiem, prowadzącym pionierskie badania w Syrii. Nic dziwnego, że kilka słynnych kryminałów Agathy Christie rozgrywa się w scenerii Bliskiego Wschodu, Mezopotamii czy Egiptu. Miłośnikom jej twórczości rzecz dobrze znana. Tymczasem pod nazwiskiem Mallowan napisała także rzecz zgoła niefikcyjną, wspomnienia z pracy na stanowiskach archeologicznych. Mając męża archeologa, nie mogła porzecież nie skorzystać z takiej okazji, żeby nie przyjrzeć się, jak to wygląda z bliska. Na jej miejscu też bym pojechała ;-) Co prawda także tam woziła swoją maszynę do pisania, na której wymyślała kolejne kryminalne zgadki do rozwiązania przez Herculesa Poirota lub pannę Marple. W końcu jednak pod wpływem namowy przyjaciół napisała wspomnienia "Opowiedz, jak tam żyjecie". Tam, czyli w Tell Arbid, w Tell Arpaczija, Czagar Bazar i Tell Brak, gdzie Max Mallowan kierował wykopaliskami, prowadząc między innymi badania kultury Halaf. A żona mu w tam towarzyszyła. I nie tylko podziwiała. Agatha Christie Mallowan dysponuje bowiem tak samo sprawnym piórem jak autorka kryminałów. Dodatkowo wzbogacając relację o spory dystans wobec siebie, ogromne pokłady humoru i celne obserwacje obyczajowości i różnic osobowości członków ekipy badawczej. Chwilami nie wiadomo, czy bardziej podziwiamy sprawność pióra autorki, czy zdumiewamy się zaskakującymi obyczajami i mentalnością przedstawicieli różnych plemion arabskich, Kurdów i Ormian, których oryginalne osobniki poznajemy na kartach książki. Wspaniałe portrety charakterologiczne są niezwykłym rezerwuarem ciepłego humoru, w którym odbija się także dystans autorki wobec samej siebie. Umie przy tym szczerze przyznać się, że w pewnym momencie zrobiła mężowi w nocy histeryczną awanturę, gdy okazało się, że w wynajętym na czas pobytu przy wykopaliskach domu zaczęły po niej chodzić myszy, po ścianach rozlazły się karaluchy a z sufitu zaczęły zjeżdżać pająki.
              Nieoczekiwanych i na pozór dramatycznych wydarzeń jest wiele, na szczęście większość z nich kończy się dobrze. Ze wspomnień Agathy Christie dowiadujemy się przy okazji, jak wyglądała od kuchni organizacja pracy na stanowiskach archeologicznych, jak wyszukiwano miejsca, jak organizowano pracę zatrudnianym miejscowym pomocnikom. Pisarka pomogała w wielu zajęciach, a ostatecznie jej głównym zadaniem było robienie zdjęć znaleziskom. Poświęca więc kilka zdań opisu swojej ciemni fotograficznej. Do książki zaś dołączonych jest kilkanaście fotografii ludzi, o których opowiada i miejsc, w których pracowano. Zdjęcia te odkryłam dopiero po przeczytaniu całości! Nie zauważyłam ich wcześniej, tak wciągnęła mnie lektura :-) Nie można w zasadzie streścić żadnej sceny, żadnej z opisanych historii, nie tracąc przy tym wiele z niesamowitej atmosfery i skrzącego się humoru, którego próbkę daje autorka już na samym początku, gdy opisuje przygotowania do wyjazdu:

"Gdy pakują się archeolodzy, jedno wiadomo na pewno - ich bagaż wypełnią głównie książki. Niektóre trzeba, a inne można zabrać, niektóre się zmieszczą, a inne (niestety!) muszą zostać. Jestem święcie przekonana, że wszyscy archeolodzy pakują się w następujący sposób: najpierw ustalają, ile maksymalnie walizek anielsko cierpliwa Wagon Lit Company pozwoli im wnieść do pociągu. Następnie wypełniają je po brzegi książkami. Dopiero wtedy, z niechęcią , wyjmują kilka woluminów, by zrobić miejsce na koszulę, piżamę, skarpety i tak dalej. 
      Zaglądając do pokoju Maxa, odnoszę wrażenie, że całą dostępną przestrzeń wypełniają książki. W luce między stosami książek dostrzegam jego strapioną twarz.
- Myślisz, że wszystkie się zmieszczą? - pyta.
Odpowiedź oczywiście brzmi "nie", ale powiedzenie tego wprost byłoby zbyt okrutne.
     O wpół do piątej po południu przychodzi do mojego pokoju i pyta z nadzieją w głosie:
- Masz jeszcze trochę luzu w swoich walizkach?
Wieloletnie doświadczenie powinno mnie było nauczyć, by stanowczo zaprzeczyć, ale gdy na moment się waham, Max przechodzi do ofensywy.
- Gdybyś mogła gdzieś wcisnąć jedną albo dwie rzeczy...
- Ale nie książki?
Max spogląda na mnie z niedowierzaniem i mówi:
- Oczywiście, że książki. A niby co innego?
Podchodzi do mojej walizki i ładuje do środka dwa opasłe tomiska... (...) Głośno protestuję, ale jest już za późno.
- Nonsens - oświadcza Max. - Masz jeszcze mnóstwo miejsca! - następnie dociska klapę walizki, która wcale nie chce się zamknąć. - Nawet teraz  jeszcze nie jest pełna - stwierdza optymistycznie.
(...) Teraz, jak stwierdza, pozostaje mu już tylko "ogarnąć szpargały".
O jedenastej kładę się do łóżka. Max dalej ślęczy przy biurku... (...) O czwartej nad ranem mój mąż wpada do sypialni z kubkiem herbatyw  dłoni, niezmienrie podekscytowany, by mi oznajmić, że w końcu znalazł ten bardzo interesujacy artykuł o znaleziskach w Anatolii, który zapodział się gdzieś zeszłego lipca. Pyta rozbrajająco, czy aby mnie nie obudził. 
     Odpowiadam, że jak najbardziej, więc niech lepiej i dla mnie przyniesie kubek herbaty!
Max wraca z herbatą i mówi, że przy okazji znalazł mnóstwo rachunków, co do których miał przekonanie, że już je zapłacił.
(...) O dziewiątej rano wzywa mnie do siebie, żebym usiadła na jego trzeszczących w szwach walizkach i swoim ciężarem pomogła je domknąć.
- Jeśli ty nie dasz rady - stwierdza z rozbrajającą szczerością - to nikt inny tego nie dokona!
Moja figura czyni cuda i walizki się domykają." 

      Nie zacytuję tutaj innego fragmentu,w  którym autorka kupowała kapelusz na syryjskie wiatry i upały, wprowadzając sprzedawców w stan permanentnego zdumienia. W każdym razie teraz nie widzę nic zdumiewającego w tym, że Hercules Poirot w końcu także zawędrował pomiędzy syryjskie telle i musiał rozwiązywać zagadkę "morderstwa w Mezopotamii":-)

niedziela, 20 stycznia 2019

Literatura i architektura z muzyką w tle

     Szłam sobie powoli z nadzieją na spotkanie. Wystarczyło zwolnić i od razu zrobiło się bardziej niż zwykle poetycko, literacko i świątecznie. Sama byłam zaskoczona, że jeden prosty spacer, bez szczególnych zamierzeń turystycznych, tyle dostarczył wrażeń. Minimalny ruch uliczny nie rozparszał, niczego nie zasłaniał i nie zagłuszał. Gdy się wyrusza w trasę, trzeba mieć przewodnika. Znalazł się szybko, zaraz za Bramą Grodzką - Andrzej Kot, zmarły w 2015 roku grafik, twórca exlibrisów i grafik o kociej naturze. Sam o sobie mówił "Kot? Zwierzę ogoniaste, czasami kanciaste" lub "Kot psot z Lublina to takie zwierzę, mieszka na Grodzkiej, a mnoży się na papierze". Grafiki Kota i jego dowcipna autocharakterystyka znalazła swoje stałe miejsce na Grodzkiej 17, gdzie artysta mieszkał. Sgraffito upamiętniające najbardziej dowcipnego lubelskiego "kota" odsłonięto w 2017 roku.


A więc idźmy kocimi ścieżkami poezji i sztuki. Poetyckość zapraszała pod swoje skrzydła w Zaczarowanej Dorożce, która widać jeździ po różnych polskich miastach, tylko trzeba mieć uszy wyczulone na delikatny stukot końskich kopyt.


Dorożka wiezie w odległe czasy, dawniejsze niż tomik Zielonego Konstantego i jego Srebrnej Natalii, bo tuż niedaleko w bliskim sąsiedztwie, na Grodzkiej 7 tablica informująca, że tu właśnie "w tym domu w dniu 20 kwietnia 1807 r. urodził się Wincenty Pol, autor PIEŚNI O ZIEMI NASZEJ".


Zaczyna się spacer w przeszłość. Jak na zawołanie widać starodawne przejście, podobno to najwęża ulica w mieście: ulica Ku Farze. Przez kilka wieków była zamurowana i dopiero w połowie XX wieku przejście zostało odkryte i przywrócone. To tutaj kręcono sceny do filmu "Czarne chmury".


Nadal idziemy w przeszłość. Tym razem w czasy renesansu. Od samego Biernata z Lublina począwszy, którego popiersie na "kamienicy literatów" widnieje obok Jana Kochanowskiego, Sebastiana Klonowica i wspomnianego wyżej Wincentego Pola. Czterech poetów związanych z Lublinem patronuje Rynkowi Starego Miasta z fasady kamienicy nr 2, niegdyś należącej do teścia Klonowica, toteż w tradycji często była nazywana kamienicą Klonowica. 


Prawdopodobnie tutaj zmarł nagle Jan Kochanowski podczas ostatniego pobytu w Lublinie, dokąd udał się, aby interweniować u króla Stefana Batorego w sprawie ukarania winnych śmierci szwagra Jakuba Podlodowskiego zamordowanego w Turcji, dokąd został wysłany przez tegoż Stefana Batorego. Istnieje kilka sprzecznych relacji mówiących o miejscu śmierci Kochanowskiego, jedna z nich  wspomina o tejże kamienicy, aczkolwiek  fasadowym sgraffito ze scenami z życia Jana z Czarnolasu i jego całą postacią poszczycić się może kamienica przy Rynku nr 19.



Nieopodal brzmi w uszach skrzypcowa nuta. Nic dziwnego, Rynek 17 z dumą ogłasza, że tu właśnie urodził się Henryk Wieniawski. XVI-wieczna kamienica po wielu skomplikowanych kolejach losu w 1834 roku została kupiona przez Tadeusza Wieniawskiego, ojca późniejszych kompozytorów Henryka i  Józefa. 


Lublin gra Wieniawskim w wielu miejscach. Nic dziwnego, że jego postać zaprasza także do Filharmonii Lubelskiej. Ale to będzie mój ostatni przystanek.


Tak, tak, przyznaję - to był punkt docelowy mojego spaceru. Ale nie uprzedzajmy wypadków ;-) Jestem nadal na Rynku Starego Miasta, w którego zimową ciszę napływają stłumiony gwar i dziwnie pomieszane melodie. Z jednej strony z Restauracji Armeńskiej muzyka gór Kaukazu, a z drugiej klezmerska nuta z żydowskiej Mandragory. Jak na zawołanie pojawia się przed oczami okrągły kuszący kształt pryzpominający płytę. Szyld sklepu z winylami pod jakże wdzięcznym hasłem "Święty spokój" :-)


Idąc jak najbardziej spokojnym spacerkiem podziwiałam wciąż wiszące nad starymi ulicami "betlejemskie" gwiazdy nanizane na rozciągnięte od ściany do ściany liny. Zaiste "kocie" pomysły:-)

 




        Czas opuścić Stare Miasto, za Bramą Krakowską towarzyszy mi przez chwilę południowy hejnał z balkonu Ratusza. Deptak szeroko otwiera się na przedziwną podróż po mapie tradycji mieszającej się z nowoczesnością. Jeszcze jeden literacki przystanek -  Krakowskie Przedmieście 38 - miejsce urodzenia Andrzeja Struga. Kolejny lubelski pisarz. Za wiele o jego życiorysie nie wiem, ale "Pokolenie Marka Świdy" czytałam. 

       Uciekam od nowoczesnych elewacji banków i fastfoodowych jadłodajni. Natomiast urzekają tęsknotą za czasem "przeszłym niezapomianym" wnętrza Sklepu Cynamonowego, Starej Mydlarni, Zielarni, Dobranocki i benedyktyńskich specjałów z sześciu kontynentów (chociaż nie wiem, czemu benedyktyńskie, skoro sklep jest w budynku należącym do franciszkanów). Tutaj kupuję ciemną pitną czekoladę Cortez w puszce do samodzielnego przyrządzania w domu. Mijam ślady tzw. lubelskiej secesji. Napisano już parę książek na ten temat, mogę więc z niejakim rozeznaniem podziwiać wymyślne stiukowe ornamenty, pionowe kolumienki, ozdobne fryzy i attyki w stylu polskiego renesansu wieńczące kamienice - pomysł lubelskich architektów na utrzymanie narodowego charakteru architektonicznego. Na prześledzenie lubelskiej secesji potrzeba odrębnej marszruty, toteż bliżej przyglądam się tylko kamienicy łączącej w oryginalną całość elementy secesyjne, Art Nouveau i ducha młodopolskiej chłopomanii - Krakowskie Przedmieście 57.


     Wiem, że niewiele tu widać, ale na najwyższej kondygnacji z prawej strony na rogu i symetrycznie po lewej za trzecim oknem są postacie męska (z prawej) i kobieca (z lewej) ubrane w stroje ludowe. Kamienica powstała w latach 1909 - 1911, w okresie najbardziej ożywionej działalności architektonicznej wprowadzającej nowe secesyjne trendy. Z jednej strony mamy tu właściwe dla tego stylu ornamenty roślinne, pionizujące pilastry na najwyższej kondygnacji, z drugiej zaś osłaniająca dach attyka w stylu renesansowym. Niemniej nawet ona ma cechy Art Nouveau w formie głów zwierzęcych podobnych do lwów, z ktorych pysków wysuwają się girlandy form roślinnych. Kamienica jest czteropiętrowa, więc trudno z poziomu chodnika dojrzeć szczegóły, ale postacie w strojach ludowych rzucają się w oczy i prowokują do skojarzeń. Obecnie budynek wpisany jest do rejestru zabytków.
    Stąd już tylko kilka kroków w gości do Henryka Wieniawskiego w Lubelskiej Filharmonii, ale czego tam słuchałam, napiszę gdzie indziej :-)

sobota, 19 stycznia 2019

Rozwikłana zagadka

       Pewien polski kompozytor - porwany lub sprzedany do niewoli muzułmańskiej, przeszedł na islam. Dzięki niesmaowitym zdolnościom lingwistycznym posługiwał się siedemnastoma językami, dzięki czemu zrobił karierę tłumacza na dworze sułtana. Z czasem odzyskał wolność i rozwinął działalność dyplomatyczną. Przetłumaczył na turecki Nowy Testament. No i właśnie jego też kompozycje, zdaje się, że Psalmy również przetłumaczone na turecki, śpiewano na Festiwalu Pieśń Naszych Korzeni w Jarosławiu. Wtedy usłyszałam o nim po raz pierwszy. A w zasadzie, ponieważ jak zwykle było to słuchanie piąte przez dziesiąte, usłyszałam śpiew, a nie zarejestrowałam nazwiska. Musiałam więc doszperać, o kogo chodziło. Nazywał się Wojciech Bobowski, urodzony prawdopodobnie w Bobowej, chyba największy polski poliglota XVII wieku. A przy tym tłumacz, kompozytor, malarz, dyplomata - absolutnie międzykulturowy. 


sobota, 5 stycznia 2019

Pamuk razy dwa

       "Śnieg" i "Biały zamek" to kolejne dwie książki Orhana Pamuka, którego sukcesywnie czytam z prawdziwą przyjemnością. Moje lektury nie są zgodne z chronologią powstawania powieści. "Biały zamek" to jeden z wcześniejszych utworów (1985), a ja zaczynałam od "Nazywam się Czerwień" (2000). Ale bo też polskie przekłady ukazywały się w innej kolejności niż oryginały: najpierw był "Śnieg" (2006), później "Nazywam się Czerwień" (2007), a "Biały zamek" w 2009. 
       Dopiero teraz widzę, że bez "Białego zamku" nie byłoby "Nazywam się Czerwień". Te gry narracyjne, różne perspektywy opowiadania, zmiany tożsamości, stopniowe odkrywanie kolejnych twarzy, zdejmowanie masek bohaterów, sprawiają wrażenie komplikowania fabuły, ale im więcej Pamuka czytam, tym bardziej dochodzę do wniosku, że on się po prostu bawi konwencjami. Ale bawi się po mistrzowsku. A jeśli do tego dodać inne niebeletrystyczne książki, jak wspomnienia i eseje ("Stambuł. Wspomnienia i miasto", "Pisarz naiwny i sentymentalny"), Pamuk objawia się jako pisarz totalny: potrafi przerobić w literaturę dosłownie wszystko. 
       W "Śniegu" on sam pod własnym nazwiskiem objawia się w końcu jako jeden z bohaterów, a zarazem narrator całości, występując w  roli reportera podążającego śladami głównego bohatera poety Ka, którego ostatnie wiersze - pisane w prowincjonalnym mieście Kars podczas śnieżnej zamieci i rozpętanej tam rewolucji - zaginęły wraz z jego śmiercią. Orhan Pamuk wystepuje więc jako dawny przyjaciel poety Ka, postaci fikcyjnej, podejmując się roli biografa próbującego z pieczołowitością odtworzyć trzy dni z życia Ka w Karsie, a później zbierającego wszelką jego twóczość pozostawioną w rękopisach. Z zebranych i opracowanych zapisków wyłania się portret środowiska, ludzi, całej Turcji ściśniętej w granicach zasypanego śniegiem miasta, w którym ścierają się frakcje polityczne, ortodoksyjni islamiści, Kurdowie, terroryści, zabójcy, oświeceni artyści, przekupni policjanci i dziennikarze, karierowicze, policja wywiadowcza, buntujące się dziewczęta noszące chusty, apatyczni bądź sfrustrowani bezrobotni, bywalcy herbaciarni. Herbaciarnie to w ogóle niezwykły rys obyczajowy i zabieg kompozycyjny. Jest ich bardzo wiele i bohaterowie wciąż do nich wstępują, odbywają się w nich spotkania polityczne i potajemne schadzki, bywalcy rozmawiają w nich, dyskutują, polemizują, albo siedzą milcząco i oglądają telewizję . W herbaciarni następuje retardacyjne zawieszenie akcji.  Bohater Ka, chcąc opóźnić swoją wędrówkę po ulicach zaśnieżonego miasta nawet podczas konwojowania go przez policjantów proponuje wstąpienie do herbaciarni, co oczywiście ze zrozumeiniem zostaje przyjęte i zaaprobowane. I to właśnie w herbaciarni nastąpiło pierwsze polityczne zabójstwo, które jak katalizator wyzwala ciąg następnych dramatycznych wydarzeń. 
       Czy "Śnieg" jest powieścią polityczną? Pamuk nieraz odżegnywał się od określania go jako pisarza politycznego. Obecna tu polityka z różnymi drastycznymi zawiłościami właściwymi dla tureckiego niejednorodnego społeczeństwa jest tłem dla sporów światopoglądowych i wątku miłosnego łączącego Ka z upragnioną Ipek. Bohater Ka znalazł się w samym środku owych sporów i ostatecznie można mu współczuć, gdy próbuje ratować miłość w okrutnym świecie politycznej rywalizacji, militarnych przewrotów i ścierania się fundamentalistycznych frakcji. Chciał być tylko poetą, a okoliczności postawiły go w niejednoznacznej sytuacji chłopca do bicia. To smutny wydźwięk tego akurat wątku. 
      W "Białym zamku" Pamuk zastosował chwyt zamiany tożsamości bohaterów na podstawie ich fizycznego podobieństwa. W ciągu wielu lat wspólnego przebywania, współpracy, rozmów, opartych na biegunnach fascynajci i nienawiści, bohaterowie upodobnili sie także psychicznie, co w efekcie umożliwia zabieg zamiany miejsc: Turek jedzie do Europy jako Włoch, Włoch pozostaje w Turcji jako nadworny astrolog padyszacha. Ale żeby czytelnik nie czuł się zbyt pewny własnej przenikliwości, pod koniec zostaje zasiana wątpliwość, czy aby na pewno do zamiany doszło. "Biały zamek" to z jednej strony powieść o zderzeniu dwóch cywilizacji, a z drugiej wciągająca historia pełna tajemnych oddziaływań różnych osobowości, przy czym od czasu do czasu okazuje się, że nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. 
      Zostało mi jeszcze kilka książek Pamuka do przeczytania, choć nie wiem, czy rzeczywiście je przeczytam. Wciąż czuję na przykład awersję do "Wieku niewinności" i jeszcze po nią nie sięgnęłam. Zobaczymy. 
       

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...