niedziela, 16 czerwca 2019

Gadanie

     Odkąd człowiek nauczył się mówić, nie może przestać gadać. I chociaż przysłowie głosi, że milczenie jest złotem, większość woli trwonić jego kapitał na różne formy wypowiedzi. Wskazywanie, jak to zwiększyły się dzisiaj możliwości "gadania" w różnych odmianach za sprawą nowoczesnych komunikatorów, byłoby truizmem. McLuhanowski "wiek informacji" to tak naprawdę społeczeństwo bezustannie gadające. Gadają do nas media, reklamy, afisze, ulotki; gadają telefony, ekrany, monitory, głośniki i tuby; gadają bliscy i dalsi, koleżanki, koledzy, przechodnie, kasjerki, sprzedawcy, politycy; gadają w domu, w sklepie, w poczekalni, w parku, w kawiarni; gadają znani nam osobiście od lat, znani przelotnie i całkiem nieznani. Gadają wszyscy i wszędzie! Przed gadaniem nie ma ucieczki. I jeszcze żeby z tego gadania coś wynikało! Osaczeni gadaniem nierzadko sami nie mamy nic do powiedzenia. Albo nam się nie chce. Albo jak Platon dochodzimy do wniosku, że nie wszystko warto i trzeba mówić wszystkim. Ta akurat postawa stoi w opozycji do trendów współczesnych, zgodnie z którymi wszystko  jak najbardziej należy powiedzieć, rozgłosić, upublicznić, podać dalej, przesłać i nieskończenie wiele razy powtórzyć, zapewniając informacji internetową wieczoność. Enter!
       Z gadania można wyżyć. Ba nawet całkiem nieźle. Ale gadanie może też być samym życiem. Jego kwintesencją i warunkiem. Koszty się nie liczą. Zwłaszcza koszty, które ponosi ktoś inny, na przykład słuchacz. I znowu można podać przykłady ze współczesnej rzeczywistości: a to psychologowie, a to coachy, a to mówcy motywacyjni, a to kaznodzieje, a to politycy. Ludzie, którzy mówią. Na szczęście można ich wyłączyć, to znaczy nie słuchać. Większym problemem są mówcy altruistyczni: gadają nieproszeni całkiem za darmo. I nie zamierzam wcale wytrząsać się tutaj nad uciążliwościami międzyludzkich relacji z takimi gadułami. Wystarczy, że towarzyszę bohaterowi powieści "Niepocieszony" Kazuo Ishiguro. Dlaczego "niepocieszony", czy w ogóle określenie to znajdzie wyjaśnienie, jeszcze nie wiem. Na razie towarszyszę w psychodelicznej, pełnej tajemnic, niedopowiedzeń i jakichś freudowskich natręctw, wędrówce po ulicach miasta i pomiędzy ludźmi, którzy... no właśnie, gadają. 
       Miasto niby nieznane, a okazuje się rodzinnym miastem bohatera. Ludzie nieznani, a okazuje się, że z przeszłości bohatera. Kuriozalne spotkanie z obcą kobietą, której nie widział i nie wie jak wygląda, a okazuje się, że być może to dawna ukochana. Sophie ma syna, Borisa, który nie wiadomo jest czy nie jest synem bohatera. Na pewno za to jest wnukiem hotelowego boya! Z kolei syn dyrektora hotelu Stephen zanudza bohatera prośbami o wysłuchanie i poradę w sprawie koncertu, który ma zagrać w uroczysty czwartek na cześć... no właśnie naszego powieściowego głównego bohatera, który przyjechał na zaproszenie, ale nie wiadomo kogo i nie wiadomo właściwie, po co. Wszyscy w tej powiesći bez przerwy gadają: boy o rodzinie, córce, z którą nie rozmawia od wielu lat, o wnuku, kóry nie wiadomo czyim jest synem, o swojej pracy, o noszeniu walizek: dyrektor hotelu o programie wizyty, swoim hotelu, urządzaniu pokoi, żonie i synu; syn z kolei o tym, jak nie mógł zadowolić rodziców grą na fortepianie, bo w pewnym momencie się zbuntował i przestał chodzić na lekcje. Dziennikarze, konferansjerzy, "wielki artysta" porzucony przez żonę i stracił psa oraz "wielki artysta", który okazał się pomyłką, znajomi i nieznajomi, goście hotelowi i mieszkańcy, w labiryncie ulic miasta bez granic WSZYSCY CIĄGLE GADAJĄ. Gadają o sobie, swoich problemach, rozdmuchują nieznaczące epizody do rangi problemów wszechświata. Paradoksalnie, im więcej gadają, tym mniej o nich wiadomo, tym więcej tajemnic i niedopowiedzeń. 
       Gdybym miała postawić diagnozę,  powiedziałabym, że tym ludziom potrzebny jest psychiatra i to natychmiast.  Obcowanie z bohaterami jest prawie tak samo męczące, jak byłoby spotkanie ich i wysłuchiwanie w prawdziwym życiu. Co jednak uczynić z powieścią?  Jaki zastosować klucz?  Do czego doprowadzi autor? Co odkryje w pajęczynie niedomówień, albo - co bardziej prawdopodobne - jaką sieć słów zarzuci na prawdę, aby doszczętnie ją unicestwić? Ludzkie gadanie rozpięte między ekshibicjonizmem a kłamstwem to rzecz straszna.  

niedziela, 9 czerwca 2019

Tytuł mylący

    Powieść powinna nosić tytuł "Pojedynek", ale Joseph Conrad był pierwszy i byłby to plagiat. Więc
Eustachy Rylski zatytułował swoją  "Warunek". Oczywiście w trakcie rozwoju akcji zostaje on uzasadniony, ale mimo wszystko niezbyt przekonująco. W każdym razie pojedynek toczy się niemal od pierwszych stron, gdy dwaj protagoniści zrządzeniem losu spotykają się w podmoskiewskiej rezydencji książąt Rohatyńskich. Nie ma absolutnie nic, co mogłoby łączyć hrabiego Andrzeja Rangułta, napoleońskiego szwoleżera, legendę cesarskich wojen oraz Semena Hoszowskiego, porucznika z kwatery wodza naczelnego, z ducha pacyfistę i sceptyka, tęskniącego za biblioteką z młodzieńczych wspomnień. Różni ich wszystko: pochodzenie, charakter, usposobienie, stosunek do wojny i cesarza, nawet marzenia. W zasadzie nigdy nie powinni się byli spotkać. Ale właśnie, los ich zetknął i pozostali nierozłączni na śmierć i życie. Badziej na śmierć niż życie. Jeden drugiego nienawidził, jeden drugim gradził, jeden drugiego by mógł zastrzelić mierząc prosto w oczy, a jednak jeden drugiego ratuje przed egzekucją. Najpierw Hoszowski ratuje Rangułta, któremu grozi pluton egzekucyjny za kradzież sztabowych pieniędzy, a potem Rangułt ratuje Hoszowskiego wieszanego na świerku przez dawnych kompanów i podwładnych  - nomen omen - Rangułta. Inny adekwatny tytuł mógłby brzmieć "Fatalizm". Zaiste coś fatalistycznego jest w losach dwóch napoleońskich oficerów, którzy zapewne w innych okolicznościcach nigdy by się nie spotkali, a jeśli nawet, to nie przeszliby razem nawet kroku. Tutaj wędrują razem  przez całą zimę spod Moskwy aż do litewskiej siedziby hrabiego Rangułta. Uciekli śmierci z mrozu, z głodu i ścigani za dezercję. Nie mogli natomiast uciec od siebie. Mimo to nie stali się sobie bliscy, nie zostali przyjaciółmi. Oto fatalizm losu wiążącego nierozerwalnym węzłem życia osoby, które nie mają ze sobą nic, absolutnie nic wspólnego poza przebytą drogą. "Ty mi uratowałeś życie, ja tobie. Jesteśmy kwita" - podsumowuje Rangułt. Hoszowski może by się i spierał, lecz nawet nie bardzo może, ponieważ Rangułt umiera. Umiera całkiem zwyczajną śmiercią: chory na gruźlicę przeziębił się i już z tego nie wyszedł cało. Więc nawet nie bardzo można kontynuować jakiegokolwiek sporu czy pojedynku, od którego wszystko się zaczęło, a nie został dokończony. Pojedynku, który wciąż ktoś przerywa, pojedynku, w którym nieoddany strzał jest to wygrywany, to przegrywany w karty. Cała heca z pojedynkiem byłaby nawet groteskowo zabawna, gdyby nie była tak tragiczna.  Ułańska fantazja co rusz wystawiana jest na szwank, tracąc całą romantyczną aurę utrwaloną w literaturze i kulturze. Nic z niej nie zostało. Odwaga podszyta desperacją, wojenny fart zależny od usłużnie podstawionych towarzyszy, legenda możliwa tylko z przemilczeniem rzeczy wstydliwych. Po śmierci Rangułta Hoszowski mianuje się strażnikiem jego legendy, strażnikiem pamięci. Czy uda mu się odzyskać dla niego dobre imię, nie wiadomo, rzecz się urywa. Pisarz nie doprowadza wątku do końca. Po prawdzie, wcale mnie to nie interesuje. Cóż bowiem po odzyskanej legendzie, gdy upadł mit?


poniedziałek, 3 czerwca 2019

Elisiej daje koncerty

Na początek "W grocie Króla Gór" Griega:



A teraz bardzo serio coś - Bach:



Tu już urósł na tyle, że bez podpórki może korzystać z pedałów: Mozart



I nie, to nie pomyłka w podpisie pod filmikiem. Jest studentem Moskiewskiego Konserwatorium im. Piotra Czajkowskiego .
Elisiej nie pojawił się znikąd. Chopina grał już jako pięciolatek:


No więc, co dalej?... 

Och, ten Chopin bardzo już profesjonalny:

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...