środa, 31 stycznia 2018

Odbijam się w lustrze nonsensu

czwartek, 26 września 2013 21:15

Randka

Na krańcach mojego ciała,
tam gdzie skóra,
czekaj na mnie.

Przyjdę,
ale to tak daleko.

Największa miłość

Ma sześćdziesiąt lat. Przeżywa
największą miłość swego życia.

Chodzi z miłym pod rękę,
wiatr rozwiewa ich siwe włosy.

Jej miły mówi:
- Masz włosy jak perły.

Jej dzieci mówią:
- Stara wariatka.

Zdumienie

Wczoraj
przypadkiem pocałowałam się z innym.
I wtedy dopiero
dowiedziałam się ze zdumieniem,
 że ty
już dawno nie jesteś dla mnie mężczyzną.

Czysta

Ilu wesołych kochanków
zdoła zamordować we mnie pamięć.

Sprężyna

Największe szczęście, które mi dajesz,
to szczęście, że cię nie kocham.
Wolność.

Idź do kina

Cieszę się jednakowo,
gdy cię witam i kiedy cię żegnam.
Więc dajesz mi
dwie radości.

Lecz dziś nie przychodź.
mam gości. Odwiedziło mnie
Znudzenie Miłosnym Rytuałem,
Drwiące Spojrzenie Wieczności oraz
Wstręt.

To cudzoziemcy, nie znasz ich języka.
Idź lepiej do kina na western.

Kobieta mówi o swoim życiu

Idę, ciągle idę,
czasami przyłącza się do mnie mężczyzna.

Idziemy razem,
on mówi, że to do śmierci,
a potem gubi się o zmroku
jak rzecz nieważna.


      Anna Świrszczyńska - 1909 - 1984. Miłosz napisał o niej: wolno uznać propozycje tej poetki za odwrotność świata mężczyzn. Nazywa ją starą czarownicą, ale przez wiele lat robił wiele dla spopularyzowania jej twórczości w świecie, tłumacząc jej wiersze na angielski. I napisał książkę Jakiegoż to gościa mieliśmy. O Annie Świrszczyńskiej.
       Trochę się rozczarowałam. Noblista skupił się na kilku - trzech, czterech punktach twórczości Świrszczyńskiej, jakoś tak przeskakując od jednego do drugiego. Może oczekiwałam zbyt wiele, bo przecież nie było jego zamiarem pisanie wyczerpującej monografii. To zadanie jeszcze czeka na swojego autora, na badacza, który podejmie wyzwanie zmierzenia się z twórczością poetki niemieszczącej się w żadnym jednolitym wzorcu. Największym błędem byłoby, i Miłosz także to zauważa, zaliczać ją do tzw. poezji kobiecej. Określenie to wyrządziło być może najwięcej szkody w percepcji autorki tomiku Jestem baba.
      Początki jej zmagań ze słowem przypadają jeszcze w czasach dwudziestolecia, kiedy na fali radości z odzyskanego śmietnika nastąpiła erupcja nowych form poezji szukającej natchnienia w nowoczesności, codzienności i nonszalanckim zrzuceniu z ramion płaszcza Konrada.
     A Świrszczyńska pisała o obrazach, malarzach, tworzyła miniatury poetyckie prozą, naśladując staropolszczyznę (ukończyła polonistykę):

Gotowały się góry,
drzewa oliwne śpiewały barzo cudnie.
Człowiek boży
przyszedł ku dziewkam u studniej.
                              (Południe)

Albo taka prawie rubensowska scenka:

Jedzie ogrodem na wozie
Wenus w apoteozie.
Blondyna soczysta jak marchew,
z rąk wyskakuje jej szarfa.
                         (Groteska)

W innym wierszu z kolei za inspiracje mogły posłużyć dzieła Hieronima Boscha, Hansa Memlinga i inne malarstwo apokaliptyczne, z którym, jak w ogóle z malarstwem w ogóle, poetka od dzieciństwa miała styczność jako córka namiętnego, choć niedocenianego malarza. 

Tysiąc zmartwychwstałych do aktu,
miotające się dziewice
i młodzieńcy z listkiem.
Jan oszalał na wyspie Patmos.
Nazbyt wcześnie, Panie, na wieczystość.

W debiutanckim tomiku Wiersze i proza, wydanym nakładem autorki, Miłosz dostrzega i ceni zjawiska, które stały się modne dopiero przy końcu stulecia: stylizacje, intertekstualność, naśladowanie, udawanie, parodiowanie, igranie kontekstami, znaczeniami i przede wszystkim językiem. 
      Drugi powód do chwały Świrszczyńskie, według Miłosza, to unikatowy zbiór wierszy  powstańczych Budowałam barykadę, który poetka opublikowała w 1974 roku - równo 30 lat po upadku powstania warszawskiego, podczas którego była sanitariuszką i salową w szpitalu. Musiała odczekać 30 lat, aby wyrazić to, czego była świadkiem i znaleźć język, w którym można było opisać niewyrażalne, jak sama napisała: Wojna zrobiła ze mnie innego człowieka. (...) Temat mnie przerósł. Dopiero teraz, po trzydziestu latach, odważyłam się na napisanie zbioru wierszy o powstaniu warszawskim.
      Czesław Miłosz w ocenie artystycznej i uznaniu rangi tomiku Świrszczyńskiej stawia go na równi z Pamiętnikiem z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego. Tomik ma dedykację: Mojej córce i wszystkim synom i córkom, co nabiera szczególnego znaczenia w kontekście choćby takiego wiersza, jak Dwudziestu moich synów, którym nosiła baseny w powstańczym szpitalu. Wiersze te są mocne, bardzo mocne. Są w nich harcerze i harcerki, młodziutcy powstańcy w za dużych hełmach, mieszkańcy piwnic w strachu chcący zagrzebać się głęboko w ziemi jak stonoga, żeby przeżyć, głodni złodzieje, których Niemcy zastrzelili w składzie mięsa, dwunastoletni żołnierze, ranni śmierdzący gangreną, zakochani zasypani żywcem w piwnicy... Całość układa się w dramatyczną kompozycję z prologiem, rozwinięciem akcji i zakończeniem:

 W tym mieście
nie ma już ludzi. Czasem kot
któremu ogień wypalił ślepia
wyczołga się z bramy
żeby zdechnąć.
      (Zostały szczury)

W umarłym mieście, w jednym z umarłych domów niemiecki oficer siada przy fortepianie i gra Chopina.

Tyle tu było krzyku
krzyczały samoloty i ogień i rozpacz
krzyczało do chmur
uniesienie.

Teraz milczy
ziemia i niebo.
      (Ziemia i niebo)

      I wreszcie trzeci wątek, kobiecość tak nachalnie i bezwstydnie obwieszczona w zbiorze Jestem baba. Owe wiersze cytowane na początku wpisu.  Świrszczyńska napisała go będąc po sześćdziesiątce. I chyba to właśnie zadecydowało o skandalicznym milczeniu, jakie zapanowało wokół tomiku. Tu też mamy szereg mocnych obrazów żon, kochanek, kobiet pokiereszowanych emocjonalnie w patriarchalnym świecie dominujących mężczyzn. Czesław Miłosz interpretuje je jako wyraz współczucia. Ale są też takie, jak cytowane na wstępie, wyznania kobiet świadomych siebie, swojej odrębności, niezależności, które z kolei Noblista klasyfikuje jako dzieła wyzwolonej Telimeny. Tak zresztą Świrszczyńską nazywa, zwracając się do niej w bezpośredniej apostrofie zakończenia swojej książki: Biedna moja, odważna, wspaniała Telimeno! 
       W tym też rozdziale ostatnim Miłosz odnosi się, aczkolwiek bardzo pobieżnie, ledwie muskając, o ostatni za życia wydany tomik Świrszczyńskiej Szczęśliwa jak psi ogon (1978), który łączy sensualistyczność doznań podmiotu lirycznego z niezwykłą kondensacją językowego wyrazu, poetyckością zbliżoną do paradoksu koanu rodem z buddyzmu zen. Budowę koanu ma przecież sam tytuł: szczęśliwa jak psi ogon. Jeszcze krótszy paradoks, jak wierszu Portret: Krzyczysz/ oczami. 
       W krótkich dwu-, trzywersowych wierszach uchwycony zostaje cały świat doznań chwili. Niełatwo jest pisać o szczęściu, którego doświadcza się całym sobą tak głęboko,  że przenika i wykracza poza naszą cielesność. A jednak Świrszczyńskiej się to udaje:

Na szczycie

Rozlegam się
od horyzontu do horyzontu
jak okrzyk
przedłużony echem.

Na szczycie kiedy indziej

Oddała mi się przestrzeń na własność
niby uległy kochanek.

Noc w lesie

Jest tak ciemno, 
że widać sny ptaków
w półksiężycach gwiazd.

W górach wieczorem

Wypijemy z jednego kubka
szczęśliwą wodę
samotności.

Porównania i metafory tak nieoczekiwane, że zabawne i zachwycające
jednocześnie:

O rozkoszy jedzenia truskawek
trzeba pisać na złotym aksamicie.
 .................
Kiedy stoję na głowie,
moje pięty świecą w górze
nade mną
jak dwa dowcipy.
 ................
Jestem kłębek
z felerem. Nie mam
końca.

      Potężna dawka autoironii, której nie sposób tu przytoczyć,  pozwala autorkę tych wierszy zestawiać z Diogenesem z beczki czy Sokratesem, których zresztą tutaj znajdujemy czy to bezpośrednio, czy pośrednio przywołanych. Można by orzec, że w tym zbiorze Świrszczyńska wreszcie odnalazła ostateczną harmonię istnienia:

Kiedy zgasło nade mną
słońce,
musiałam sama
stać się słońcem.

To było trudne, ale teraz
jaka wygoda.

       W książce Miłosza nie ma natomiast ani słowa o innym niezwykłym tomiku z 1967 roku Czarne słowa. Stylizacje murzyńskie.  Jest on niewielki, ale chyba ważny, choćby z tego względu, że poetycki język, jaki tutaj się pojawia, znajdzie swoją kontynuację w zbiorze Jestem baba. Z drugiej zaś strony dramat matki, która urodziła dziecko w porze suszy tak bliski jest matkom, które cierpiały w powstaniu warszawskim:

Urodziłam dziecko
w porze suszy.
Wykopię w ziemi jamę,
położę do niej dziecko.
Nasypię piasku
w jego usta.
Nasypię piasku
w jego oczy.
Żeby umarło.

Urodziłam dziecko w porze suszy,
kiedy nie ma mleka w piersiach kobiety.

            Dlaczego jestem rozczarowana książką Miłosza o Świrszczyńskiej? Ponieważ, mimo że mowa w niej o tym, co poetkę wyróżnia wśród masy poezji kobiecej, która to nazwa akurat do niej zupełnie nie pasuje, zbarakło mi calościowego oglądu fenomenu jej twórczości. Oczywiście oboje znali się przez wiele lat, niestrudzona działalność translatorska Miłosza, aby jej twórczość wypuścić w świat świadczy, że ją cenił, jednak mimo zrozumienia zasad poetyki brakuje mi w tym POROZUMIENIA między nim a poetycką wizją świata Świrszczyńskiej. Nic dziwnego, Miłosz pisał wiersze zupełnie, zupełnie inne.

Staliśmy jak dwa sny

wtorek, 17 września 2013 22:24

     Zapewniam, że do dzisiaj jeszcze nie wiemy, kto jest Majstrem przez duże EM. Marksa o radę prosiliśmy, i Hegla, i Nietzschego, Orygenesa rzezańca i nowochrzczeńca Spinozę. Izajaszy aż dwu, a doktorów nawet więcej jeszcze (Zygmunt Freud z Wiednia, arcybiskup metropolita Anzelm z Canterbery, Whitehead z Harvardu w Bostonie, a ze Lwowa Twardowski i Ingarden), jak też trójgłos Sokrates - Kalikles - Gorgiasz,  Spenglera Oswalda wreszcie, a równocześnie i Arnolda Toynbee, i Jerzego Santayana - owszem musi ktoś przecież z nich znać Majstra przez duże EM tożsamość, nie uznali oni nas jednak za godnych choćby i napomknięcia w sprawie właśnie tej.  Tylko Ortega y Gasset stał się był wobec nas na jakiś czas zarówno osiągalny, jak wypłacalny, ale i on, niestety, też ufundował nam tylko młoty do rozbijania ołtarzy, uprzednio czczonych, nie zaś także i cegły do budowania nowych tam, gdzie rozwalane znajdowały się. Ostatecznie postanowiliśmy uznać, że Majster przez duże EM po prostu nie życzy sobie, ażeby i nam też została objawiona jego tożsamość.
      Czas nasz naprawdę kurczy się.  Ustaje już zreszta ruch. Rozumiem jeszcze mowę nawet i królewską, choćby i twarda była, i ciężko żelazem podkuta... Tak właśnie jak skóra obcasów władzy. Od takiej, jasna rzecz, konstytucji nie dostaniesz, gwarancji też żadnej...  Klaszcze połowa sali, a i to niecała. Idiotów wcale pięknie dobrany bukiet większość spomiędzy was stanowi! Olbrzymia większość... Mickiewicz tylko okazał się być całkowicie na zarazki idiotyzmu odporny... najwidoczniej jednak geniusz to geniusz, czy wiersze pisze, czy technice wyborczej jako znawca, a i smakosz też, przygląda się. Przeniknął cały bezsens sentymentalizmu, a i sensacyjności też taniej.... Jedno więc już tylko pozostaje tobie, nieboże: rewolucję zrobić.  Nie ustanie ruch, nie skończy się niepokój... Statki przychodzą i statki odchodzą, statki toną i statki buduje się. Coś się komuś podoba albo się coś komuś nie podoba, tak czy owak przecież navigare necesse est...
       Zbliżamy się do kropki już... ciszy nieodwracalnej nadciąga czas.

Idźmy, bóg czasu znów postąpił krokiem...


 poniedziałek, 16 września 2013 0:00 

      W fiolet wszystko swoje przyodzialiście już?  Naprawdę wszystko? Zaraz sprawdzimy. Basy do tyłu, mezzosopran na lewe skrzydło, tenor na prawe. A i akompaniować sobie możecie też.
     - I owszem! Ale wiolonczela na promie odpłynęła przecież.
     - Ciekawa niezaradność, sabotaż czy co? Otoście byli i pełnomocni, i nadzwyczajni, a nie potraficie smyczka czy to awansować, czy zdegradować. Wstyd!
      - I owszem, mam drążki już teraz w rękach. (śpiewa akompaniując sobie uderzaniem drążków w klawisze): Gorzkie żale przybywajcie, serca nasze...
      - Raczej jednak sugerowałbym, iżby śpiewano... oto chociażby na przykład De profundis clamavi...
       Jakże adekwatnie! Książka, którą autor uparcie nazywa wazą z obrazkami układającymi się koliście czy koncentrycznie, czyli mające punkt dojścia w punkcie wyjścia. Ale czy autor?! Nie, raczej jeden z bohaterów się przy tym upiera. Pozostali natarli na niego, by się wytłumaczył z tego nazewnictwa uparcie stosowanego. Bo autor w osobie kapitana statku kręcącego się koliście wokół kotwicy ma wrogów. Zarzut jaki? Wielce, wielce poważny zarzut, hmmm, że jakieś pięć procent tekstu stanowią cytaty z dzieł przez kogo innego napisanych, natomiast chyba aż ponad dwadzieścia procent to są parafrazy motywów też z cudzych dzieł. Że właśnie parafrazy? Ukradziony świecznik przetapiając w miskę do zupy, nie staje się pan przez to niewiniątkiem, także i dalej jest pan złodziejem.
       I kto patronuje złodziejstwu temu? Słowacki niewątpliwie, i Mickiewicz przed napisaniem "Pana Tadeusza".  Ba, hrabia Krasiński Zygmunt jako autor powieści historycznych (gdy tymczasem Słowacki w Meksyku siedzi i do czwartej Rzeczpospolitej wracać nie chce), i cała masa bohaterów Sienkiewicza, Hoffmannowe opowieści w wersji Offenbacha... Aaaa, prawda, prawda, pytanie istotne o wadze być albo nie być: czy Pasek mieści się w arcydziełach dziesięciolecia?  To nie ta epoka, powiadacie? A cóż to szkodzi, gdy powieściopisarstwu patronuje muza podróży dalekich.  Bardzo dalekich, tylko na Kamczatce nie była, ale poza tym, wszędzie. 
       Ale obrońcy  gotowi do ostateczności wszelkiej: To go pomścimy przynajmniej! (bo na obronę za późno może się okazać). Na szczęście Krasiński smyczek do wiolonczeli znalazł. 
      - Istotnie, smyczek w ręce już trzymam, wiolonczeli nie widzę jednak.
Ale... wysłano po nią prom! I przybyła!
Ktoś tu wpadł w stan maniakalny tropienia ... tropienia zwodniczych śladów.  Gdzie się rozejrzeć, cytaty, kryptocytaty, złudzenia, parafrazy, aluzje. Esej. Esej to ponoć tekst o tym, co inni już napisali. Rzeczywistość eseistyczna. Nie, to nie brzmi dobrze. Świat składa się ze znaków odsyłajacych... nie, nie do rzeczywistości - do innych znaków. O, mam! Matrix!  I znowu się powtarzamy. Jak ten Mickiewicz i my z niego wszyscy, tak po Bachu nie powstała już żadna całkowicie oryginalna muzyka.  A więc też cokolwiek byś miał powiedzieć, namyśl się dobrze pierwej: jest sens czy nie ma sensu, ażebyś właśnie to coś koniecznie musiał przełożyć z mowy myśli na mowę głosu.
      Tak, tak, milczeć wypada o wiele częściej niż to się praktykuje w epoce informacji czy też dezinformacji raczej, nadinformacji, wielogłosowego bełkotu. Są rzeczy na niebie i ziemi, o których pisać ani mówić nie warto. Które? Rozstrzygnąć musimy w cieniu nie byle jakiego znaku zapytania.

Aaaa, godzina! Godzina tego wpisu! Godzina, której nie ma - 0:00
Duch Parnickiego czuwa ;-) I jak tu nie wierzyć w rzeczy na niebie i ziemi?

Spadam!

piątek, 13 września 2013 16:35

Rozwiązanie części zagadkowego wpisu poprzedniego.

      W Mieście Hetmańskim (spytajcie Stokrotki, jeśli ktoś nie wie, o jakie chodzi) kupiłam nową mapę, ponieważ na starej już małam nieaktualne ulice. Chodząc na skróty między osiedlowymi blokami, przemierzyłam przez błonia, drewnianym mostem nad suchą fosą - pozostałościami dawnych murów obronnych. Oczywiście skrótów na mapie nie było, ale od czego tak zwany nos i ogólna orientacja w terenie.
drewniany most.JPG
Po drodze odkryłam pomnik śpiewaka psalmów:
grajÄ…cy Dawid.JPG
Dawid mu było na imię.  Za wysoko siedzi i nie mogę dojrzeć, na czym gra. 
      Zaczął padać deszcz, więc wstąpiłam do pijalni czekolady.  Mało ludzi, kameralny nastrój, spokój. Wyciągnęłam mój najnowszy kalendarz z programem koncertów na kolejne  tygodnie i miesiące.  Szykuje się kilka podróży na północ, na południe i na wschód. Na okładce kalendarza jest obraz Gryglewskiego "Kaplica Świętkorzyska", którą pamiętam z kilku krakowskich spacerów i zwiedzania w czyimś towarzystwie.  Niestety, program ewentualnych marzeń jest zbyt bogaty, by się zmieścił w moim pojedynczym czasie istnienia. Wybierając jedno, rezygnuję z czegoś innego.  Muzyka odlatuje jak smutne ptaki pozbawione gniazd. A może to ja czasem krążę jak ten ptak bez gniazda? I wtedy wspaniały jest wieczór, kiedy odbieram niespodziewany, choć oczekiwany telefon i rozmawiamy... do północy.  



















A potem słucham Vivaldiego.

Synapsy (środa, 11 września 2013 19:19)

synapsy początek.png

synapsy część 2.png
synapsy część 3.png

Oczy dookoła głowy

piątek, 30 sierpnia 2013 14:53

      Plan wykonany, nieważne, że nie ten, który miałam spisany na kartce. No prawie nie ten. Bo ja elastyczna jestem. A bywają nieprzewidziane okoliczności i nagłe natchnienia. A natchnienie ważna rzecz. Jak nie posłucham go od razu, odchodzi i zostaję sama ze swoim lenistwem. Koszmarna nuda. 
      W ten ostatni szalony weekend  miałam jeden twardy punkt programu - koncert w FN. O nim napisałam najpierw. Bo to było clou wszystkiego. A co wcześniej? Ano, dałam się uwieść smutnym mimom z festiwalowego plakatu i powędrowałam, jak się okazało, do teatralnej szatni ;-) O tym we wpisie poprzednim. A potem nastąpiła sobota. Wieczorem czeka koncert, więc co robić wcześniej? Wypadałoby jednak zająć umysł innymi bodźcami. Taaak, wypadałoby... Najlepiej nie planować, tylko mieć oczy otwarte. Miałam i co z tego wyszło? Na pewno nic zgodnego z higieną pracy umysłowej.
       Staromiejski Dom Kultury w dniach 24-25 sierpnia organizował IX Spotkania z Tańcem Dawnym Korowód. Warsztaty dla amatorów tańca i pokazy dla widzów odbywały się w Teatrze WARSawy na Rynku Nowego Miasta (w niedzielę pokazy przeniosły się do Wilanowa). Pytanie zasadnicze: kto dziś tańczy dawne ronda, pavany, menuety? O, jakie zdumienie. Na scenie pojawiły się zespoły złożone przeważnie z młodych i bardzo młodych ludzi. 
       Obejrzałam taneczny spektakl Lord Hay`s Masque Zespołu Tańca Dawnego Uniwersytetu Wrocławskiego, który był po prostu baśnią o zaklętych w drzewa rycerzach Apollina. Rzecz w sam raz dla dzieci, gdyby chcieć je zapoznać choćby fragmentarycznie z charakterem dawnych tańców, rytmem muzyki, a  przy tym baśniowe stroje działały na wyobraźnię. Z profesjonalnym pokazem wystąpiło trio Varsavia Galante, prezentując tańce dworu Ludwika XIV. Sam król był przez wiele lat niezłym tancerzem, dla którego pisał kompozycje Jean-Babtiste Lully. Zobaczylismy więc próbkę tanecznych królewskich popisów. A przy okazji ciekawe rzeczy zaobserwowałam. Prezentowane układy były po kole, inne w kwadracie, albo spiralne. Ale najciekawszy dla mnie był fakt, że tańce parami (oczywiście bez obejmowania się, do walca jeszcze daleka droga) są zawsze lustrzane, to znaczy tancerze wykonują kroki i gesty jak w lustrzanym odbiciu. I są to bardzo precyzyjne lustra. Każdy gest skopiowany, każde poruszenie dłoni. Właśnie, bo jest to taniec tyleż oparty na krokach, co na choreograficznym rozbujaniu rąk, cały czas uniesionych, balansujących, zrytmizowanych w takt muzyki. 
     Aby zaś nikomu się nie wydawało, że to taka prosta sprawa, zrobiłam zdjęcie zapisu nutowego i choreograficznego barokowego tańca, który Sylwia Majewska w swoim komentarzu, jakże adekwatnie, nazywa ptasimi śladami. 

taniec barokowy.JPG
     



         
               
     Ciekawe, co sprawia, że bardzo młodzi ludzie, tak na oko średnia wynosiła lat 20 lub niewiele więcej, interesują się tańcem dawnym, chcąc go ćwiczyć. Na tle współczesnych aspiracji większości to przecież takie niedzisiejsze, niezwykłe. Ba, ale takie samo pytanie można postawić młodym kameralistom dającym koncert w siedzibie Sinfonii Varsovii na Grochowskiej, gdzie popędziłam zaraz po tanecznych pokazach. W roli głównej wystąpił klarnet umiejętnie prezentowany przez Andrzeja Cieplińskiego, studenta I roku Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina. Towarzyszyli mu Aleksandra Szlaga na skrzypacach, Katarzyna Stasiewicz na wiolonczeli oraz Paweł Czarny na altówce. 
       Do pierwszego utworu, Kwartetu klarnetowego Krzysztofa Pendereckiego młodzi muzycy podeszli skupieni i poważni, chociaż Maestra nie było na sali. W każdym razie surowe miny nie wróżyły niczego dobrego. Tymczasem muzyka okazała się bardzo przyjemna, absolutnie do słuchania, klarnet brzmiał donośnie, dźwięcznie, energicznie. W następnym króciótkim Preludium na klarnet solotegoż samego kompozytora chyba już wszyscy na widowni polubili ten instrument. Po przerwie zabrzmiał radosny i bardzo melodyjny Kwintet na klarnet i kwartet smyczkowy Jeana Francaixa (w którym dołączyła do zespołu Katarzyna Seremak na skrzypcach). Młodzi wykonawcy pokazali emocje, radość muzykowania, co ważne, radość ze wspólnego muzykowania, a nie tylko każdy sobie nad własnym instrumentem. Zastanawiałam się wówczas, czy muzycy grają ze sobą stale, czy też tylko doraźnie, na okoliczność tego koncertu stworzyli kwartet i kwintet. Sprawiali wrażenie, że mogą z powodzeniem stworzyć pięknie rozwijający się kameralny zespół. Uśmiechali się porozumiewawczo, może w ten sposób dopingowali się nawzajem, w każdym razie publiczności udzieliła się atmosfera i na bis zagrali popularną melodię Śmiech Samuela. 
      Z Grochowskiej znowu do Centrum, do FN na wieczorny koncert. Czyli muzyka przez cały dzień. Oj, niedobrze dla mojej głowy, ale cóż zrobić, skoro takie atrakcje zewsząd czyhają na biedną prowincjuszkę? Toteż w niedzielę wypadało odpocząć. Ponoć człowiek najlepiej wypoczywa na tle zieleni, więc wybrałam się na Zielony Jazdów
      To już druga edycja weekendowych spotkań wakacyjnych organizowanych przez CSW. Od czerwca do września w kolejne weekendy podejmowane są akcje, warsztaty, kiermasze, dyskusje, pokazy filmowe, teatralne itp. kierujące uwagę na wartości ekologiczne, chyba mające zachęcić do wprowadzenia przynajmniej niektórych z nich do naszej codzienności. Choćby w dbaniu o sprawność ruchową poprzez udział w warsztatach tanecznych, albo w architekturze i wystroju wnętrz własnych mieszkań. Oczywiście w sposobie odżywiania się także, więc zajrzałam na kiermasz ziołowo-warzywny. Spróbowałam zupę z dyni i zakupiłam pęczek tymianku, którego akurat w swoim ogródku nie mam. Spacerując w cieniu parkowych drzew, obejrzałam kiermasz rzeczy używanych. Coś jak ciuchlandy, tylko że tam sprowadza się rzeczy z zagranicy, a tutaj sami mieszkańcy przynieśli rzeczy z własnej szafy, czasem własnoręcznie wykonane. Były oczywiście ubrania, torebki, ale też biżuteria, książki, eksponaty kolekcjonerskie, porcelana. Bardzo pożyteczna akcja. Taki bazar z rzeczami używanymi. Potrzebne jest miejsce, gdzie każdy może przynieść swoje niepotrzebne zasoby z szafy czy biblioteki lub kredensu, a inny poszukujący może je za przystępną cenę kupić. Na przykład satynowe poszewki na poduszki po 5 zł, albo fikuśne szaliczki i apaszki też w tej cenie. Różne torebki po 10 zł, porcelanowe filiżanki z talerzykami, w różnych wzorach, pojedyncze okazy po 20-30 zł. Byłam na targach kolekcjonerskich i widziałam, że tam ceny są cztery razy wyższe.
       A potem jeszcze kawa przed wyjazdem i  w drogę powrotną. Tak się skończył mój kulturalny weekend w stolicy, kawa podrożała, o! 
        
  

Teatr absolutny

 wtorek, 27 sierpnia 2013 21:28

      W radiu właśnie gra Xavier de Maistre, na bis, jakże by inaczej. A ja sobie myślę, że siadłabym tak gdzieś w pobliżu na poduszce, zamknęła oczy i się zasłuchała, mając przed oczami sceny z Szatni Wrocławskiego Teatru Pantomimy. 
       Zupełnie niespodziewanie - choć jest w tym jakaś ukryta logika, gdy popatrzeć z dalszej perspektywy - ostatni weekend rozpoczęłam od teatru. 23 sierpnia na Scenie na Woli im. Tadeusza Łomnickiegospektaklem Szatnia rozpoczął się XIII Międzynarodowy Festiwal Sztuki Mimu. Zaskoczył mnie kolorowy tłum widzów, pełna po brzegi widownia, kolejka po ostatnie wejściówki.  Pierwszy raz będąc w Scenie na Woli zachwyciłam się najpierw obszerną salą z wieloma stolikami, co dla zamiłowanej kawoszki nie jest bez znaczenia. Ale przejdźmy do spektaklu.
       Długi, ponadpółtoragodzinny, skomplikowany, zróżnicowany choreograficznie, kostiumowo, bardzo ekspresyjny. W zasadzie całkiem inny niż potoczne i powierzchowne wyobrażenia o pantomimie jako teatralnej sztuce. Prawie bez charakteryzacji, przynajmniej tych typowych białokredowych twarzy z podkreślonymi czarną kreską oczami i brwiami nie było. Zgodnie z tytułem za scenografię służyły szatniarskie szafki na wiele sposobów przesuwane podczas przechodzenia ze sceny do sceny. Z szafek wychodzili aktorzy za każdym razem grając inne postacie. Tylko dwóch głównych bohaterów wciąż było sobą: młody adept aktorskiej sztuki, czytający na początku książkę, może historię teatru mimu właśnie, oraz tajemniczy, kolorowy w czerwonym fraku, niezwykle teatralny w gestykulacji prestidigator wyczarowujący kolejne sceny.
        Na scenie przesuwały sie fragmenty z archiwalnych spektakli Henryka Tomaszewskiego połączonych wspomnianymi dwiema głownymi postaciami. Na podstawie podanych w książeczce programowej tytułów udało mi się rozszyfrować sceny z  Hamleta(oczywista scena zamordowania starego Hamleta i groteskowy pokaz rozterek młodego księcia), Rycerzy króla Artura (zakładanie zbroi na tle dynamicznej bojowej muzyki), Kobiety (Marilyn Monroe przemieniająca się w wampira - aplauz i śmiech na widowni), Snu nocy letniej (eteryczne i abstrakcyjnie dowcipne). A poza tym oglądaliśmy zabawną historię konfliktu między kobiecością a męskością oraz rywalizacji między kobietami o to, która lepiej prezentuje swoje wdzięki i między mężczyznami o to, który ma więcej krzepy. I jeszcze inne, inne sytuacje, konflikty, dramaty, męki twórcze wiolonczelisty, budzenie się życia w ziarnie, przerażającą akcję Frankensteina, człowieka w labiryncie emocji.    
         Kalejdoskop charakterów, technik mimicznej ekspresji, zmienność emocji, choreograficzna precyzja zbliżały całość do baletu niż typowego teatru, tym bradziej, że i muzyka odgrywała ogromną rolę, z wyjątkiem jednej sceny zbiorowej bez podkładu. Sposób wykorzystywania ludzkiego ciała również oddziaływał  na mnie na sposób baletowy.
        Zdumiewająca jest siła przekazu teatru bez słów. Wszyscy na widowni chyba przeżywaliśmy równie mocno wzruszenie w scenach lirycznych, dramatyzm bohaterów uwikłanych w przemoc i zło oraz chwile radości z groteskowego dowcipu. Może to właśnie jest teatr w swej istocie najgłębszy, prawdziwy. Bo słowa czasami zaciemniają obraz, wprowadzają fałsz, tymczasem tutaj człowiek, bohater nie może niczego ukryć - jego gest, mimika, spojrzenie mówią wszystko, wyrażają całą prawdę.  Jedno trzeba przyznać - teatr mimu jest sztuką prawdziwie uniwersalną, ponad barierą językową podobnie jak muzyka. Dlatego nie przeszkadza, że kolejne spektakle są dziełem zespołów zagranicznych, to nie ma znaczenia.
       Festiwal trwa jeszcze do 31 sierpnia. Otwierał go w piątek dyrektor artystyczny i założyciel Teatru Pantomimy Mimo, Bartłomiej Ostapczuk, którego oglądałam w akcji w ubiegłym roku w ramach Królewskich Arkad Sztuki na Zamku Królewskim. Więc może to właśnie jest ta ukryta logika przypadku. Pierwszy kontakt ze sztuką mimiczną naturalną, choć niewidoczną dla mnie nicią skojarzeń, doprowadził mnie do kolejnego etapu. Było warto za tą nicią iść. 

Nokaut

niedziela, 25 sierpnia 2013 23:38

     To było nierówne starcie. Ich było pięcioro. Żadnego fair play. Wszystkie chwyty dozwolone. 
List gończy za winowajcami:
Piotr Anderszewski - pianista,
Belcea Quartet w składzie:
  • Corina Belcea - skrzypce
  • Axel Schacher - skrzypce
  • Krzysztof Chorzelski - altówka
  • Antoine Lederlin - wiolonczela
Nieuczciwe chwyty przeciwników: Mozart, Janacek, Britten, Szostakowicz.
Rezultat do przewidzenia: oni sobie poszli, a ja leżę na deskach znokautowana. I całkiem mi tu dobrze.
       Z 9. Międzynarodowego Festiwalu Chopin i Jego Europamogłam być tylko na jednym koncercie. I jak tu wybrać spośród trzydziestu? Tak zwane okoliczności niezależne ode mnie nieco pomogły, bo nie dysponuję wolnym czasem podczas całego festiwalu. Trochę więc przypadkiem, trochę dzięki świadomej determinacji - bo przecież w końcu musiałam posłuchać Anderszewskiego na żywo -  zjawiłam się w Filharmonii Narodowej w sobotę 24 sierpnia na koncercie kameralnym. Nie nastawiałam się specjalnie na nic, nawet dokładnie programu nie zdążyłam przeczytać. I dobrze, bo oczywiście się zmienił. No, nie całkiem. Zmiana polegała bowiem na jego wzbogaceniu. Natomiast to, co zalanowane, oczywiście też zostało wykonane. I to jak wykonane!
       Na początek Belcea Quartet zaprezentował jeden z kwartetów Mozarta. Tak na rozgrzewkę. Nie zachwycił mnie za bardzo, choć wykonanie było bez zarzutu finezyjne. Ale to, co zdarzyło się potem, niestety, Mozarta przygasiło. O, tak, tym razem Mozart przegrał. Może to kwestia innego jednak podejścia do muzyki kameralnej w wieku XVIII, a innego później i współcześnie. Mozart jest piękny, perełkowy, śliczny, hmmm, niezobowiązujący. Dla słuchacza, czyli dla mnie. Natomiast Kwartet smyczkowy nr 1 Benjamina Brittena i Kwintet fortepianowy op. 57 Szostakowicza to muzyka z duszą; muzyka wciągająca; muzyka, która krwawi z otwartej rany.  Porażające to było.
        Kwartet smyczkowy Bejamina Brittena wydał mi się bardzo zmienny, różnorodny, o dużej amplitudzie emocji, ale przy tym jakby filmowy. Belcea Quartet wykonał go po prostu brawurowo. Śledziłam rozwój akcji  w napięciu jak na sensacyjnym filmie. A jak się siedzi w pierwszym rzędzie, to co prawda szyja boli, ale zobaczyć można i tajemne porozumiewanie się zawodników, i usłyszeć najcichsze drganie skrzypiec, i przechwycić pomruk wiolonczeli. Nie wiem, czy można ten utwór wykonać lepiej, słyszałam go po raz pierwszy, ale jak dla mnie było to wykonanie perfekcyjne i zapewne żadne inne już tak nie będzie mi się podobało. 
     Nie było czasu na zastanowienie się i przeżycie do końca ostatnich tonów, gdy wyszedł Piotr Anderszewski i zaprezentował się solo w kompozycji Janacka. Kompozycji niespodziewanie dodanej, nieprzewidzianej w pierwotnym programie. A Anderszewski wchodzi energicznym krokiem, idzie prosto do fortepianu i z marszu zaczyna grać. Nie ma przesadnego skupiania się, podkręcania napięcia i brania słuchaczy na wytrzymałość, oglądania paznokci, sprawdzania zapiętych mankietów (kto oglądał słynny skecz Gajosa na ten temat, wie, o co chodzi). Nie wnikając za bardzo w nazwę, tytuł i okoliczności, poddałam się muzyce... i znowu się zachwyciłam. Tym razem twierdzę z całą stanowczością, że to zasługa pianisty. Powiedziałabym, że wykonanie było eksperymentalne: czy fortepian wytrzyma? Czy wytrzymają słuchacze? A nawet jakby nie, to i tak zagram tak, jak uważam. No i co, panie Janacek, podobało się panu?  
      Widowni podobało się bardzo.
      Po przerwie słynny Kwintet fortepianowy op. 57 Szostakowicza.Z jednej strony cześci wolne, przesmutne, przejmujące dialogiem między smyczkowymi instrumentami, z drugiej energiczne tempo scherza, wręcz szaleństwo ekspresji. Współpraca muzyków doskonała. Fortepian gaworzył ze skrzypcami, altówka zawodziła żałośnie, wiolonczela dostrajała się to do skrzypiec, to do altówki.  Przepiękne wykonanie. I niepowtarzalne.  Z mojej strony nie miałam dobrego widoku na Anderszewskiego, ale widziałam jak opuszał swobodnie rękę w momentach milczenia fortepianu, natomiast słuchał ciałem, ramionami, głową melodiii smyczków. 
       Burza oklasków po zakończeniu tak naprawdę mi przeszkodziła. Byłam totalnie zasłuchana. A potem muzycy zasiedli jeszcze do bisu i prawdę powiedziawszy, byłam zła. Bo nie chciałam w tamtej chwili słuchać niczego więcej, mając w uszach jeszcze ostatnie akordy Szostakowicza. Ale wybór znowu łagodnego, delikatnego Mozarta na bis był chyba najwłaściwszy. Pozwolił uspokoić emocje, wyciszyć myśli. A potem już nic, mimo aplauzu publiczności.  Słusznie. Są takie koncerty, po których nie można przez czas jakiś słuchać niczego więcej. 
        To był jeden z najlepszych, jeśli w ogóle nie najlepszy koncert, na jakim w życiu byłam.  Belcea Quartet dokonał tego, czego jeszcze nikomu się nie udało. Przekonał mnie do muzyki kameralnej. A może to zasługa Brittena? Może Szostakowicza? Chyba jednak nie. Bo napisać muzykę to mało. Trzeba jeszcze umieć ją zagrać. 


Bonus.

Janusz Gajos: Pianista :-)


Z Anderszewskim jest całkiem na odwrót. Nie podkręca stołka, bo siedzi na krzesełku. Mankietów nie ogląda, pazurów nie sprawdza. Połami nie zarzuca, bo nie miał fraka.

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...