niedziela, 29 grudnia 2019

Komik ze skrzypcami

    Najsłynniejszym numerem Grocka, słynnego szwajcarskiego komika (naprawdę nazywał się Charles Adrien Wettach, 1880 - 1959) , była historia skrzypka, który próbuje grać na swoim mikroskopijnym instrumencie wydobywanym z ogromnej walizki. Przy okazji doświadcza różnych przygód i nie znajduje zrozumienia u scenicznego partnera, również muzyka, z którym zamierza koncertować. Stworzył typ klauna fatalisty, któremu zawsze coś niespodziewanego się przydarza. A to z krzesła spadnie, a to siedzenie w tymże krześle się pod nim załamie, a to stołek od fortepianu wyrzuci go w powietrze, a klawiatura przytrzaśnie mu palce. Ale cóż, geniusze mają zawsze pod górkę. W rzeczywistości był Wettach multiinstrumentalistą (podobno grał na dwudziestu czterech instrumentach), co wykorzystuje w długim występie, prezentując grę na wszystkim, co mu wpadnie w ręce przy okazji tańcząc, żonglując i śpiewając. Ostatecznie zaś siada na pożyczonych od członka orkiestry skrzypcach skutecznie je roztrzaskując. Nie dajmy się jednak zwieść klownadzie. Wettach był płodnym kompozytorem i komponował  dla siebie i dla innych wykonawców. Z powodzeniem sprzedawał swoje partytury podpisane scenicznym pseudonimem Grocka. Znając zaś kilka języków, mógł nawiązywać nić porozumienia z widownią kraju, w którym występował: w Anglii i Stanach Zjednocoznych po angielsku, we Francji po francusku, w Niemczech oczywiście po niemiecku (nie pamiętam czy przypadkiem i hiszpańskiego nie znał). Jego słynne kwestie weszły do języka potocznego: "Dlaczeeegooo?", "Bez żaaartów!"

poniedziałek, 9 grudnia 2019

Znacie? To posłuchajcie

     Na opery nie chodzi się po to, żeby poznać akcję, fabułę, perypetie bohaterów. Właściwie trzeba to wszystko znać dosyć dobrze, żeby się nie pogubić i skoncentrować na muzyce i śpiewie. Co innego książki. Niewiele jest takich, do których się wraca enty raz i obeznanie z treścią nic a nic nie przeszkadza. Teatr jest gdzieś pośrodku. Z jednej strony idziemy nie wiedząc, co zobaczymy, a z drugiej idzie się przecież na znane i wystawiane od wieków nieraz dzieła, żeby zobaczyć, co nowego można z nimi zrobić. Czasem te nowości, koncepcje intrepretacyjne, zwłaszcza uwspółcześniające, przerażają i zapewne nawet sam autor mógłby zapytać "co reżyser miał na myśli".  Pomińmy nieudane eksperymenty. Są utwory nieśmiertelne i niereformowalne  - na szczęście - które radują w każdej postaci. Takim jest "Zemsta" Aleksandra Fredry. Kto nie zna?? Wszyscy znają chociażby z powodu szkolnego obowiązku. I można by mieć wątpliwości, czym może zaskoczyć obejrzenie jej na scenie. Nie idziemy jednak wcale dać się zaskoczyć. Idziemy posłuchać Fredrowskiej mowy, idziemy pośmiać się z dobrze znanych dowcipów, idziemy przypomnieć sobie nasz sarmacki mit pieniacki, który dlatego nie złości, że dobrze się kończy. "Zemsta" jest jak nieśmiertelny mit o dawnych czasach, w których wszystko się dopiero rozstrzygało po raz pierwszy.
     Zastanawiałam się, czy będzie mi się chciało iść za Fredrowskim tekstem ze świeżością jaka towarzyszy pierwszej lekturze. Na szczęście okazało się, że przedstawienie poszło klasycznie, w stronę humorystycznego języka i wyrazistych charakterów. Czasem przerysowanych? Być może, jak w scenie artystycznego popisu Papkina grającego na gitarze i zaciągającego jak marcowe koty. Jednakże zmierzenie się z klasycznym utworem obrosłym legendarnymi interpretacjami przez zespół amatorski zasługuje na podziw. Nawet więcej, zespół poradził sobie świetnie i z Fredrowskim tekstem i z legendą. Widownia oczekiwała znanych scen, jak słynnego dyktowania listu Dyndalskiemu. I właściwie nie ma tu żadnego zaskoczenia przebiegiem zdarzeń, wszak wszyscy to znamy. Napięcie rośnie za sprawą oczekiwania, jak zagra aktor, jak wypowie "B, jaśnie panie", jak zareaguje na "mocium panie opuść wszędzie",  patrząc na rozrzucone po scenie podarte kawałki. 
      Śmiano się. Tak, śmiano się, klaskano po niektórych spektakularnych scenach, śmiano się z żałosnego tchórza Papkina, gdy "otruty" pisał testament, śmiano się, gdy Cześnik wypadł z szablą za wrogiem zza muru, śmiano się z zeznań mularzy szukających na sobie zadraśnień, czyli skaleczeń, śmiano się z Wacława, gdy wpadł w sidła dawnego romansu z Podstoliną. Warto więc wystawiać znane utwory nie po to, żeby zapoznawać z tekstem, ale tak jak mity. Wszyscy znamy historię, ale co zrobią z tym aktorzy? Nigdy nie wiadomo. 
      

czwartek, 28 listopada 2019

Pokrewieństwa nieoczywiste

      Chciałabym czasami, aby dzień trwał nieco dłużej. Całe stulecie? Niekoniecznie. Stuletni dzień opisał już Czingiz Ajtmatow, ale zajrzę tam za jakiś czas. Tymczasem przypomniałam sobie "Łaciatego psa biegnącego brzegiem morza". Kompletnie zapomniałam, o czym to jest. Teraz, po latach, dostrzegam podobieństwo do Hemingwayowskiego "Starego człowieka i morze".  Na pozór opowieści różne, ale jak to w literaturze, tylko na pozór. Tu i tam mamy postać starego rybaka, weterana morskich łowisk. Tu i tam stary rybak jest mistrzem dla chłopca uczącego się dopiero rybackiego fachu. Tu i tam morze to coś więcej niż fale, ryby i przestrzeń. Dla Santiaga morze jest żywicielem, ale i przeciwnikiem; dla Organa ostatecznym celem życia: to w morzu czeka na niego Kobieta-Ryba, o której śnił całe życie. 
       "Łaciaty pies" jest  tak samo opowieścią o męstwie.  Bezkresne morze sprzyja rozmyślaniom bohaterów o rzeczach najważniejszych. W konfrontacji z morzem ostatecznie objawia się charakter człowieka: jego odwaga, wytrwałość, cierpliwość, duma i pokora. Santiago umrze niepokonany, powróciwszy ze swojego być może ostatniego połowu. Organ nie wróci już nigdy poświęcając życie dla ratowania Kiriska, swojego wnuka, który po raz pierwszy wypłynął na połów. Nie tylko on, także dwóch jeszcze dorosłych rybaków: ojciec chłopca i jego stryj zrobili to samo, co stary Organ. Opuścili łódź na środku morza, aby resztka wody została tylko dla chłopca i umożliwiła mu powrót do domu. Łaciaty Pies - z daleka widoczny skalny cypel nie okazał się jednakowo łaskawy dla wszystkich. Z czterech członków załogi rybackiej łodzi tylko chłopiec ujrzał go z powrotem. 
      Ajtmatow był pisarzem kirgiskim, pochodził z kraju bez dostepu do morza. Jednakże jak u Josepha Conrada świat ludzi morza  znajduje w jego twórczości wyraz najdoskonalszy. Obyczaje, legendy, twardy etos rybaków z plemienia Niwchów zamieszkujących na Dalekim Wschodzie u ujścia rzeki Amur stanowią uniwersalną przypowieść o ludzkim przeznaczeniu. 
      Conrad przypomniał mi się jeszcze za sprawą obejrzanego filmu o Salmanie Rushdiem.  Kiedy ukrywał się po ogłoszeniu fatwy przez Chomeiniego, musiał zmienić nazwisko, wyrobić nowe dokumenty, funkcjonować jako całkiem inna osoba. Przyjął wtedy pseudonim Joseph Anton - pożyczając imiona od dwóch ulubionych pisarzy: Josepha Conrada i Antoniego Czechowa. A później po latach napisał autobiografię pod dwoma nazwiskami: prawdziwym - Rushdie i przybranym.  Takie to kręte bywają wędrówki imion. 

wtorek, 12 listopada 2019

Budrys, Litwin, Polak, czyli Francuz

    Prosper Mérimée (1803 - 1870) odnosił sukcesy na niwie literackiej i politycznej (jeżeli za sukces uznać senatorowanie pod rządami Napoleona III i bycie powiernikiem cesarzowej Eugenii). Koneksje miał znakomite, znajomości w wyższych sferach znaczące, przyjaźnie w kręgach artystycznych burzliwe, a oceny kolegów po piórze formułował cięte. Hugo według niego szafuje w twórczości frazesami, a Flaubert marnuje talent. (Hugo zresztą nie  pozostał mu dłużny, rozgłaszając, że Mérimée jest z natury człowiekiem nikczemnym) Jednakże były wyjątki. Przez długie lata przyjaźnił się ze Stendhalem i wysoko cenił pisarzy rosyjskich: Turgieniewa,  Puszkina, Gogola, których utwory tłumaczył na francuski. W tym celu zresztą nauczył się języka rosyjskiego, biorąc lekcje u Madame de Lagrené *, rosyjskiej emigrantki. 
     W ten sposób wyjaśnia się sprawa fascynacji literaturą rosyjską, a jest ona kluczowa dla zrozumienia perypetii profesora Wittembacha, bohatera opowiadania "Lokis".  Mérimée czyni go nawet poliglotą znającym język litewski oraz żmudzki! Ambicją profesora jest bowiem dokonanie tłumaczenia na żmudzki Biblii. W tym celu jedzie na Żmudź zbierać materiały językowe, poszukując cennych zabytków. 
      Sam Mérimée języka litewskiego ani żmudzkiego nie znał. Tym bardziej zaś nie znał polskiego. I z owej nieznajomości wynika intryga twórcza i fabularna zarazem. Pisząc pracę historyczną o Dymitrach Samozwańcach Mérimée zacytował Puszkina, tymczasem okazało się, że ów cytat jest Puszkinowskim tłumaczeniem fragmentu ballady "Trzech Budrysów" Mickiewicza. Pomyłka okazała się płodna twórczo i Mérimée zastosował ją w opowiadaniu, każąc profesorowi Wittembachowi zachwycać się żmudzką bajką o trzech Budrysach, którą czyta on później jako autentyczną. Słuchacz, litewski hrabia Szemiot, wyprowadza go z błędu ujawniając, że padł ofiarą oszustwa czy raczej żartu, a utwór jest tłumaczeniem na żmudzki ballady polskiego poety Adama Mickiewicza. I tym oto sposobem mamy literacki wątek polski w opowiadaniu francuskiego pisarza, który nie znał ani polskiego, ani  litewskiego, ani żmudzkiego, ani twórczości samego Mickiewicza. 
      Jednakże w opowiadaniu znajduje się nie tylko stary Budrys z trzema synami. Mamy też litewskie knieje rodem z "Pana Tadeusza", a dokładniej legendę o królestwie zwierząt. Jako się rzekło, Mérimée raczej Mickiewicza nie czytał, jednakże znał, czytał teksty Charlesa Edmonda, czyli Edmunda Chojeckiego# publikującego we francuskiej prasie teksty o kulturze, literaturze, obyczajach polskich i litewskich, twórcy kilkunastu powieści i dramatów pisanych po francusku, założyciela "Le Temps" (pierwowzoru "Le Monde"). Dzieło Edmonda "Polska w niewoli" Mérimée cytuje nawet w przypisach do opowiadania jako źródło, z którego zaczerpnął opis litewskiej kniei, a  z kolei Chojecki cytuje w nim we własnym tłumaczeniu na francuski "Pana Tadeusza". 
     "Lokis" jest opowiadaniem typu fantastycznej grozy z pogranicza ludzko-zwierzęcych światów. Podobnie jak w innych tekstach, podziwiać wypada nie tyle fabułę, co dbałość o szczegóły, lokalny koloryt, zwięzłość narracji, prostotę dialogów. Niewątpliwie jest Prosper Mérimée mistrzem krótkiej formy. A że przy okazji prowokuje do zbawy w śledztwo natury literackiej, tylko dodaje uroku lekturze. 

*w celu zidentyfikowania osoby musiałam przypomnieć sobie grażdankę; angielska Wikipedia podaje błędnie nazwisko "Langrené", jednakże we francuskiej wersji i rosyjskiej jest prawidłowe Lagrene; Barbara Iwanowna Dubienskaja (1812 - 1901) była dwórką Wielkiej Księżnej Marii, najstarszej córki cara Mikołaja I,  w 1834 r.  poślubiła francuskiego dyplomatę Teodora de Lagrené 
#postać i dorobek Edmunda Chojeckiego zasługuje na osobną obszerną notatkę, która i tak nie wyczerpie jego zasług opisywanych w trzytomowej biografii przez Emanuela Desurvire`a

Bibliografia
Jacques Chaplain: [rec.] EMMANUEL DESURVIRE , „KAROL EDMUND CHOJECKI , POLSKI PATRIOTA, PODRÓŻNIK, ŻOŁNIERZ, POETA, DRAMATURG, POWIEŚCIOPISARZ, PUBLICYSTA, BIBLIOTEKARZ…” Prace Polonistyczne. Seria LXVIII 2013. Str 189 - 204. 
Edmund Chojecki https://pl.wikipedia.org/wiki/Edmund_Chojecki_(pisarz)
Barbara Iwanowna Lagrene https://ru-wiki.ru/wiki/Лагрене,_Варвара_Ивановна
Lokis. Rękopis profesora Wittembacha
 https://pl.wikipedia.org/wiki/Lokis._R%C4%99kopis_profesora_Wittembacha_(nowela)
Wojciech Łocheński: Edmund Chojecki z Wisek vel Charles Edmond. [https://www.tygodnikpodlaski.pl/wydarzenia/edmund-chojecki-z-wisek-vel-charles-edmond-pnews-6609html
Prosper Mérimée: Wenus z Ille (opowiadania), przeł. Zofia Jachimecka i Zofia Krajewska. Książka i Wiedza. Warszawa 1996.
Prosper Mérimée https://pl.wikipedia.org/wiki/Prosper_M%C3%A9rim%C3%A9e
Prosper Mérimée https://en.wikipedia.org/wiki/Prosper_Mérimée 
Prosper Mérimée: Le Chambre bleue: Djoumane: Le manuscrit du Wittembach Louis: Il viccolo di Madame Lucrezia. Introductions et notes Leon Le Monnier. Paris 1920. [dostęp w formie zdigitalizowanej https://archive.org/details/lechambrebleuedj00mr/page/n4]

piątek, 8 listopada 2019

Czytelnicze porażki

     Nic nie działa. Ani magia nazwiska, ani renoma, ani czyjaś rekomendacja. Tym bardziej okrzyknięcie tytułu (wątpliwym w dzisiejszych realiach komercyjnego rynku wydawniczego) "bestsellerem wszech czasów".  Na "bestseller" reaguję alergicznie, niemniej pewne nazwiska raczej zawodzić nie powinny. Jestem trudnym przypadkiem czytelnika - o, przepraszam, się zmaskulinizowałam - czytelniczki wybrzydzającej. Na dodatek sama siebie zaskakuję, gdy książka, po którą sięgnęłam z własnej nieporzymuszonej woli, ląduje ad acta. Pisałam dotąd o fascynacjach i zauroczeniach, odkryciach i niespodziankach. Tym razem inaczej. Oto moje czytelnicze klęski - książki niedokończone, niedoczytane, przerwane. Książki, które mnie w jakiś sposób rozczarowały. 
     Kiedy po raz pierwszy przeczytałam "Śmierć Wergilego" Brocha, nie wiedziałam, że jest autorem "Lunatyków", którym w wielu literaturoznawczych źródłach poświęcono bardzo pochlebne opinie. Czy ktoś, kto napisał genialną książkę, może napisać drugą tak nudną, że nie da się jej skończyć? Owszem, może. Tak właśnie się stało. Usilnie czytałam tych "Lunatyków" strona po stronie i coraz trudniej mi szło. Jałowe życie bohaterów, którzy nie wiedzą, czego chcą, obijają się od dnia do dnia, życie za nich toczy się samo. Ileż można? Mnie wystarczyło cierpliwości na niespełna sto stron, raczej na osiemdziesiąt, jak dobrze pamiętam. A pamiętam niezbyt dokładnie, bo dawno się książki pozbyłam. 
     Niestety, ten sam los spotkał "Traktat o łuskaniu fasoli". I to jest bardzo, bardzo dziwne, ponieważ na początku proza Myśliwskiego mnie zafascynowała. Czytało mi się naprawdę lekko i przyjemnie. Narracja wciągała w menadry losów bohatera, dając swobodę tempa lektury. Do czasu. Utknąwszy w pewnym momencie gdzieś na sto dwudziestej stronie, ani rusz nie mogłam zmusić się do dalszego czytania. Po prostu dla mnie historia się zakończyła. Po co więc czytać dalej? Oddałam książkę do biblioteki. 
      Od ponad trzydziestu lat, czyli od chwili, gdy po raz pierwszy ukazała się po polsku, kocham "Imię róży".  Czytałam ją co najmniej dziesięć razy. Podobnie jak "Zapiski na pudełku od zapałek",  "Diariusz najmniejszy", "Semiologię życia codziennego", "Sześć przechadzek po lesie fikcji" i co tam wpadło mi w ręce. Umberto Eco nigdy mnie nie zawiódł, czasem bywał trudny, jak w naukowych książkach o estetyce średniowiecza. Do czasu. Kiedy bowiem wpadł mi w ręce "Tajemniczy płomień królowej Loany",  przyznaję ze skruchą,  trzecią część przebiegłam wzrokiem byle prędzej dobrnąć do końca. Fantastyczny początek! Powolna, z nieoczekiwanymi napięciami narracja prowadząca w przeszłość bohatera. Stopniowe odkrywanie tajemnych znaczeń i przeżyć. I wszystko to kompletnie zniszczone kiczowatym kalejdoskopem bez ładu i składu. Wiem, nie znam się. Są obszary kultury, które do mnie nie przemawiają. Należą do nich kulturowy kolaż, wodewil z pawimi piórami, rewia i niektóre odmiany kabaretu. No trudno, nie można znać się na wszystkim. Więc ta ostatnia część mnie po prostu znudziła. I rozczarowała. 
      O perypetiach z czytaniem Tokarczuk pisałam już kilka razy.  Zmusiłam się do przeczytania kilku pozycji, żeby mieć pojęcie. Na pewno nie przekonuje mnie żaden realizm magiczny, patronujący chociażby "Prawiekowi".  Podziwiam wyobraźnię twórczą i konstrukcję fabularną, rzeczywiście mistrzowskie. Ale to nie jest książka, do której chciałoby się wracać. Bo po co? Jeśli już miałabym ustanowić jakąś hierarchię, to wyżej postawiłabym opowiadania, choćby z tomu "Opowiadania bizarne". Bo z kolei "Gra na wielu bębenkach" jest nierówna. Z jednej strony doskonały pastisz kryminału a`la Agatha Christie w otwierającym zbiór "Otwórz oczy, już nie żyjesz", a z drugiej banalna historia wyidealizowanego romansu z wyidealizowanym pisarzem w "Spotkaniu autorskim".  Podobnie banalnie toczy się opowieść w "Szkockim miesiącu", na szczęście trochę żartu i wisielczego humoru wprowadza "Profesor Andrews w Warszawie". Zupełnie odlotowe, choć realne "Wróżenie z fasoli" i prosto spod wiejskiego sklepu "Żurek".  To akurat mocne atuty. Dlatego uważam, że zbiór nierówny, ale da się obronić. 
      Nie można nie natknąć się dzisiaj na kilka flagowych nazwisk, którymi zachłystuje się tak zwany masowy czytelnik. Nie w tym sensie, że skoro masowy, to gorszy. Chodzi o masowość tytułow i nakładów trafiających do czytelniczych rąk. Jednym z takich nazwisk jest Mróz. Jedni uwielbiają, inni wytykają nadproduktywność kosztem wartości literackich. W każdym razie jest czytany masowo. No więc przełamałam się i zajrzałam. Padło na "Hashtag", bo akurat stało na półce w bibliotece. No cóż, padłam na sześćdziesiątej drugiej stronie. Uważam, że i tak wytrwałam całkiem sporo. Na razie wystarczy i książkę zwrócę. 
      Moje czytelnicze porażki. Kiedyś sądziłam, że porzucanie książki w trakcie czytania jest oznaką niedojrzałości. Wypada doczytać do końca, żeby nie żałować, a nuż najważniejsze pojawi się na ostatniej stronie. Dzisiaj uważam, że za krótko żyjemy, aby poświęcać czas na czytanie rzeczy, które pod jakimś względem, z jakiegoś powodu nie zachwycają. Czy to niecieprliwość już mną tak zawładnęła, czy przesyt literaturą, czy coś jeszcze innego, nie wiem. Ale przecież na pewno nie znudzenie, bo "Imię róży" mogę zacząć czytać choćby jeszcze dziś. Po raz jedenasty. I "Mistrza i Małgorzatę". Po raz piętnasty. Więc dlaczego dzisiaj już tak nie piszą? 

niedziela, 3 listopada 2019

A w listopadzie

... nadal kwitną ogrody
róże pysznią się czerwienią











próbują stroić skromne minki
a jednak nie da się ukryć
gdy wokół coraz puściej
elan vital rozpala powietrze














w torebkach miechunki
ukrył się słoneczny żar lata














czy zdążymy na owocobranie
poziomek rozkwitłych
po pierwszym przymrozku?











młode pędy  majeranku
gotowe wkroczyć do kuchni
i zawisnąć pełnią zapachów














a wieczorem w herbacie popłynie
ostatni pąk białej róży


poniedziałek, 28 października 2019

O tym, jak pewien gdańszczanin uczył Japończyków anatomii

     Gdzieś około 1722 roku (data niepewna) ukazała się drukiem niewielka książeczka (11 na 18 cm) z rycinami ponoć samego autora pod tytułem "Tabulae anatomicae" z łacińskimi opisami niemal trzydziestu tablic anatomicznych gdańskiego lekarza i przyrodnika Jana (Johanna) Adama Kulmusa. Tamto pierwsze wydanie niestety nie zachowało się, ale z tegoż 1722 roku pochodzi przechowywane w Bibliotece Gdańskiej Polskiej Akademii Nauk pierwsze wydanie niemieckie ("Anatomische Tabellen"). O popularności i zapotrzebowaniu na owe dzieło świadczy fakt, że w latach 1722  - 1814 "Tablice" miały w sumie 14 wydań w języku niemieckim, 5 łacińskim, 1 francuskim, 1 holenderskim i 1 po japońsku. Do Japonii dzieło dotarło poprzez tłumaczenie holenderskie wydane w 1734 r. 
Wydanie z 1732 r. (zdjęcie z domeny publicznej)

      Przyjrzyjmy się najpierw samemu autorowi. Johann Adamus Kulmus urodził się we Wrocławiu w 1689 r. w rodzinie piekarza. Gdy miał dziesięć lat, zmarł mu ojciec, a wkrótce także matka. Wówczas pod opiekę wziął go mieszkający w Gdańsku starszy brat Johann Georg Kulmus, który w 1704 roku sprowadził go do siebie i zapewnił dalsze kształcenie w Gimnazjum Akademickim, mającym w programie nauczania między innymi zajęcia z anatomii i podstaw medycyny. Tutaj młody Johann Adam oglądał prowadzone przez Johannesa Glossemeyera* publiczne pokazy sekcji zwłok (theatro anatomico). Studia akademickie Kulmus pogłębiał następnie przez kilka lat w różnych ośrodkach: w Halle, we Frankfurcie nad Odrą, w Jenie, Altdorfie, Strassburgu, Bazylei i Lejdzie. Poza medycyną studiował między innymi także matematykę u słynnego twórcy rachunku różniczkowego Johanna Bernoulliego. O szerokości zainteresowań Kulmusa świadczą prace z pozamedycznych dziedzin: "Descriptio aurorae borealis" czy "Curioser astronomischer und historischer Calender". Niemniej najbardziej zasłużył się jako medyk, anatom, autor międzynarodowego podręcznika służącego chirurgom nawet na antypodach. Po powrocie do Gdańska podjął praktykę lekarską, by po kilku latach zastąpić jako wykładowca swojego pierwszego nauczyciela Glossemeyera. 
      (Poniższą część notki zapisałam na podstawie opracowania Adama Szarszewskiego zamieszczonego w spisie bibliograficznym)
       W tamtym czasie Japonia była krajem dosyć odizolowanym od świata zachodniego. Nauki medyczne zaś rozwijały się właściwie na tradycji rodzimej i medycynie chińskiej. Jedyną europejską enklawą była holenderska kolonia zamieszkująca na wyspie Dejima. To właśnie tam świetnie zapowiadający się japoński lekarz Sugita Genpaku poznał holenderskiego chirurga Georga Rudolfa Bauera, który wywarł na nim ogromne wrażenie. Miał też styczność z holenderskimi publikacjami z dziedziny medycyny, jednak nie znając języka podziwiał przede wszystkim ryciny przedstawiające ludzką anatomię. Najbardziej zachwyciło go dzieło Johanna Adama Kulmusa, które otrzymał w podarunku w 1771 roku. Sugita Genpaku miał wówczas 38 lat. 4 marca 1771 roku Genpaku został zaproszony do uczestniczenia w sekcji zwłok, na którą udał się z książką Kulmusa. Spotkali się tam japońscy lekarze kilku specjalności, a dokonując sekcji porównywali rysunki z książek chińskich, japońskich i właśnie holenderskiego wydania "Tablic anatomicznych" Kulmusa. Wszyscy byli pod wrażeniem dokładności rysunków, precyzyjnego odwzorowania anatomicznych szczegółów, których dotąd w swoich książkach nie widzieli. Postanowiono dokonać tłumaczenia holenderskiego dzieła na japoński, co było niezmiernie trudne, gdyż tylko jeden z nich znał niewielką liczbę holenderskich słów. Niemniej ekipa zaczęła regularnie się spotykać, porównywać opisy z rysunkami, dokonywać sekcji porównawczych na ludziach i zwierzętach, notować wnioski budując w ten sposób pierwszy japoński słownik anatomiczny. Niuanse językowe wyjaśniono podczas kolejnego spotkania z Holendrami po upływie roku! Pilotażowe tłumaczenie książki przedstawiono szogunowi do aprobaty w 1773 roku, a całość w czterech tomach została wydana w roku następnym pod tytułem "Kaitai Shinsho" W zespole tłumaczy pracowało pięciu uczonych oraz autor rysunków.  Dalszym efektem pracy zespołu japońskich tłumczy było wydanie słownika japońsko-holenderskiego, a samo dzieło mimo charakteru wybitnie naukowego i medycznego przyczyniło się także do rozwoju techniki drzeworytniczej wykorzystanej do wykonania rysunków.  Sama zaś książka "Kaitai Shinsho" doczekała się pomnika odsłoniętego w  Tokio w 1959 roku. 
      


*W polskojęzycznej Wikipedii zostało podane nazwisko: Glossenmeyer; inne źródła podają Glossemeyer, w Gedanopedii piszą Glosemeyer; w Deutsche Biographie tego nazwiska nie znalazłam

Bibliografia:
Abramowicz, Dorota, Teatr z nieboszczykiem w roli głównej, czyli o dawnych naukach medycyny i anatomii. [dziennikbaltycki.pl - dostęp 18.10.2019]
Bogucka, Maria, Dzieje kultury polskiej do 1918 roku. Ossolineum 1991.
Johann Adam Kulmus [pl.wikipedia.org dostęp 28.10.2019]
Katedra Anatomii Gimnazjum Akademickiego [gedanopedia.pl dostęp 28.10.2019]
Kulmus, Johann Adam. Allgemeine Deutsche Biographie. Band 17 Jahrgang 1883 [Deutsche Biographie dostęp 28.10.2019]
Szarszewski, Adam, Johann Adam Kulmus, „Tabulae Anatomicae”, Gdańsk 1722. Sugita Genpaku, „Kaitai Shinsho”, Edo 1774. Annales Academiae Medicae Gedanensis. 2009 (39). Str. 133 - 144. [annales.gumed.edu.pl - dostęp pdf 28.10. 2019]

wtorek, 22 października 2019

Z cyklu Polacy w świecie

     W 1480 roku rektorem Uniwersytetu Paryskiego był Maciej Kolbe ze Świebodzina. Wcześniej zdobywa tam tytuł bakałarza (1471), następnie licencjata sztuk wyzwolonych (1473), pełni różne funkcje w uniwersyteckiej administracji, aby ostatecznie dostąpić zaszczytu bycia rektorem. W latach 1481 - 1484 (lub 1487) był socjuszem Sorbony. Starszy od niego o kilkanaście lat Marcin Bylica z Olkusza sławę zyskał jako astronom wykładając na uniwersytetach w Padwie i Bolonii. Wspólnie z astronomem austriackim Johannesem Müllerem opracował tablice astronomiczne. Inny astronom, Mikołaj Wodka z Kwidzyna, w latach 1479 - 1481 wykładał astronomię w Bolonii, gdzie uzyskał także tytuł doktora medycyny. Kończąc (tymczasowo) temat polskich wykładowców na europejskich uczelniach, wspomnijmy Adama Kochańskiego, matematyka, fizyka, filozofa i mechanika. Jego wykładów słuchano na uniwersytetach między innymi w Pradze, Ołomuńcu, Moguncji i Florencji. Hobbystycznie konstruował zegary z wahadłem. 
     Na przełomie XV i XVI wieku w Wenecji działała Neoakademia - założona przez Aldo Manucjusza nowoczesna oficyna wydawnicza będąca zarazem ośrodkiem skupiającym uczonych owego czasu. Należał do niej również polski prawnik, biskup, prekursor renesansowego humanizmu Jan Lubrański.  A skoro już o zagadnieniach drukarsko-wydawniczych mowa, to niejaki Józef Struś, lekarz z Krakowa, zyskał światową sławę jako badacz tętna, na temat którego wydał medyczną książkę w Bazylei w 1555 r. Struś uznawany był za najznamienitszego medyka swoich czasów do tego stopnia, że Uniwersytet w Padwie, gdzie studiował i uzyskał tytuł doktora i profesora nadzwyczajnego, szczycił się nim jako najwybitniejszym absolwentem. 
     Jednakże aspiracje naukowe to nie wszystko, na co stać było naszych rodaków w dawnych wiekach. Weźmy takich gdańskich kupców, którzy w dobie renesansowej prosperity dorobili się olbrzymich majątków i pozwalali sobie na istne szaleństwa. Jerzy Gise i Jan Schwarzwald w latach 1532 i 1543 zamówili sobie portrety u samego Hansa Holbeina, autora słynnego cyklu drzeworytów "Taniec śmierci", nadwornego malarza króla Henryka VIII. Zupełnie zaś bez szaleństw, lecz dzięki wieloletniej cierpliwej mrówczej pracy powstał pierwszy nowoczesny trzytomowy słownik polsko-łacińsko-grecki Grzegorza Knapiusa 1564 - 1638 (Knap, Knapski, Cnapius). Był to nawet nie tyle słownik, co skarbiec powiedzeń, przysłow, idiomów wraz z komentarzami filologicznymi i genealogicznymi.     

czwartek, 17 października 2019

Wykute w kamieniu

     Historia czytana z kamieni, ruin, budowli, architektury. Historia budowania. Żmudne śledztwo w poszukiwaniu sprawców: budowniczych najwyższych wież, piramid, pięter. Ze stosów kamieni wznoszone mury. Dzieło bezimiennych kamieniarzy podpisywane imionami fundatorów. Możnowładcy i książeta prześcigali się uwiecznianiu swojej chwały w licznych budowlach. Piotr Włostowic ze Śląska, wojewoda Bolesława Krzywoustego, ufundował podobno 77 świątyń , w tym dwie we Wrocławiu. Gotyk sprzyjał budowaniu coraz wyżej i wyżej. Na ziemie polskie sprowadzili ten styl cystersi, wznosząc gotyckie bazyliki w Jedrzejowie, Koprzywnicy, Wąchocku.
     Swoją drogą z jak dawnym słownictwem mamy do czynienia w sferze wytwórczości i rzemiosła może świadczyć "partacz".  Nazywano tak rzemślnika działającego poza cechem, "a parte" - na stronie. Zwalczano ich mocno w XIII i XIV wieku jako szkodników rywalizujących ze zrzeszonymi w cechach wytwórców. "Partacze" psuli rynek zbytu na cechowe wytwory. I do dziś pozostało partactwo synonimem wytwarzania towaru lichego, mówiąc współczesnym językiem, niemającego certyfikatu jakości. Wokół "partacza" powstała rodzina wyrazów pokrewnych włącznie z kolokwialnym "spartolić coś", czyli zepsuć, zrobić tak źle, że właściwie nie bardzo jest co naprawiać.
       A wracając do kamieni, zamiast imion znaleźć na nich można twarze, jak te płaczące po zmarłym monarsze na nagrobku Władysława Jagiełły. Płaczący chłop ma zapuchnięte oczy. On jeszcze jest anonimowy, ale już wkrótce stan rycerski zamieniajac się w osiadłych ziemian, a po nich możniejsi patrycjusze miejscy zaczną uwieczniać swoje twarze, imiona, nazwiska, stanowiska i zasługi na płytach nagrobnych umieszczanych w świątyniach i kaplicach nierzadko przez nich samych fundowanych w tym celu. A portretować ich będą wybitni artyści, jak Wit Stwosz, autor płyty upamiętniającej Zbigniewa Oleśnickiego w katedrze gnieźnieńskiej. 
      Ale i malować można na kamieniu. Co prawda freski narażone bywają na większe zniszczenia, lecz grajkowie do dziś muzykują w kaplicy sw. Trójcy  na Zamku w Lublinie. 


Pierwszy trzyma gitternę, drugi może instrument o nazwie rebek - oba przypominają późniejszą lutnię, w rękach trzeciego ten trójkątny instrument to psalterion i czwarty dmucha w róg. Muzycznie się zrobiło, a miało być o kamieniach. A może tak właśnie grają i śpiewają także i one? 

czwartek, 10 października 2019

Kręte drogi rozumu

     Z lenistwa, nadmiaru czy przesytu kupuję coraz mniejsze książeczki. Ta akurat opatrzona nagłówkiem "Edycja studencka", więc może chodziło o tęsknotę za dawnymi latami? Zmieściła się do torebki, wystarczyła na kilka kursów busikiem. Autor, Michał Heller postawił intrygujące pytania i pozostawił mnie w dylematach bez odpowiedzi. "Dlaczego należy myśleć racjonalnie? Co to znaczy myśleć uczciwie? Jak głupota jest możliwa?" Na pierwsze mogę tylko wzruszyć ramionami - jak w ogóle można o to pytać?! Natomiast ostatnie, o tak, ostatnie pytanie byłoby bardziej wyrazem zdumienia niż impulsem do poszukiwania odpowiedzi. Jednakże Heller próbuje odpowiedź znaleźć. Oczywiście odpowiedź w sferze filozofii czy nawet ontologii ludzkiego bytu. I wychodzi mu, że głupota - w ludzkim wydaniu - jest możliwa, ponieważ człowiek potrafi "zawieszać prawa logiki", a wówczas cała racjonalność bierze w łeb. Z głupim nie ma rozmowy. Żadnej! Bo zawsze na czarne będzie mówił białe i odwrotnie. To właśnie z obserwacji funkcjonowania ludzkiej głupoty powstało aburdalne powiedzenie, że skoro fakty czemuś przeczą, tym gorzej dla faktów. Niestety, konstatacje Hellera nie napawają optymizmem. Jeśli arcymistrz szachowy zmierzy się z przeciwnikiem nieuznającym reguł gry, zawsze przegra.
     "Moralność myślenia" Michała Hellera nie jest jednak rozprawą o głupocie.  Mimo wszystko autor próbuje przekonać, że warto kierować się rozumem, rozsądkiem, logiką. Mało tego, nie tylko warto, ale jest to wręcz moralny obowiązek, ponieważ "racjonalność jest moralnością rozumu", jest bowiem konsekwencją wyboru, czyli potwierdzeniem wolności człowieka. Kiedy człowiek dokonuje wyboru, opowiada się po stronie jakiejś wartości dla niego ważnej, istotnej. Wybór jest więc aktem moralnym. Zasada ta obowiązuje także w sferze myślenia: wybór racjonalności jest wyborem wartości. "Myśl jest czynem człowieka. Ponieważ myśl jest czynem człowieka, może być dobra lub zła. Dobrem myśli jest mądrość, a złem myśli jest głupota". I w zasadzie koniec dyskusji. Rozważanie kwestii na ile można racjonalność wykorzystać w służbie głupoty i złych intencji, to już całkiem odmienny temat. Historia zna na pęczki tego przykłady. Niemniej wartość samej racjonalności jako dobra raczej nie ulega wątpliwości.
      Zaskoczyła mnie ogromnie zupełnie inna, może marginalna, sprawa - pojęcie "trzeciego świata" w nauce. Idea "trzeciego świata" odnosi się tutaj nie do terytoriów geograficzno-społecznych, lecz do zasobów wiedzy ludzkości i sposobu ich funkcjonowania. Z jednej strony procesy poznawcze rozgrywają się w subiektywnym umyśle podmiotu poznającego (cogito ergo sum Kartezjusza), a z drugiej w naukach empirycznych owa subiektywna pewność badacza kompletnie nie ma znaczenia. Przywołując dociekania Karla Poppera Heller omawia ideę trzeciego świata wiedzy naukowej, w którym mieszczą się zobiektywizowane odkrycia, teorie, koncepcje naukowe, które dalej z kolei rozwijają się bez udziału swego twórcy, funkcjonują jako dzieło właściwie zbiorowe, do którego kolejny naukowiec może coś tam dodać. Gdzie więc ten trzeci świat istnieje? W zbiorowej, lecz anonimowej świadomości ludzkości. A konkretniej, właściwie mogłabym powiedzieć, że chyba w Internecie, bo każde naukowe odkrycie prędzej czy później zostaje tam umieszczone. Jeśli się zagnieździ, upowszechni, zostanie zaakceptowane jako obiektywny opis jakiegoś wycinka rzeczywistości, staje się kolejnym elementem naukowej wiedzy tworząc ów trzeci świat. Przyznam, że spotkałam się z tą koncepcją po raz pierwszy. I muszę się z nią "przespać", bo nie wiem, jak do niej podejść i jak oceniać.

środa, 2 października 2019

Kultura dowcipu i satyry

    Będąc w stolicy zahaczyłam o nową wystawę w Muzeum Karykatury.  Prezentuje ona wybór prac ostatniego Międzynarodowego Konkursu Satyrykon Legnica 2019.  Tematem przewodnim tegorocznego konkursu było hasło "STOP" oraz w drugiej kategorii "Satyra i żart".  Ponieważ byłam wiosną także na wystawie prezentującej prace z XX Międzynarodowego Konkursu na Rysunek Satyryczny w Zielonej Górze, mogłam porównać wrażenia. Nie są one niestety optymistyczne. Mocno się rozczarowałam. Czy sprawiło to jednoznaczne hasło "STOP", czy też inne czynniki wpłynęły na to, że sporo prac razi dosłownością, czasem nawet wulgarnością, zabrakło w nich finezji i to nie tylko podejściu do tematu, lecz i graficznym jego ujęciu. Rozumiem, że satyra ma swoje prawa. Uderza w kwestie aktulane politycznie i społecznie, jednakże od satyryków oczekujemy czegoś więcej niż łopatologicznego walenia między oczy. Porównując z pracami konkursu wiosennego, w której hasłem przewodnim było "ŚWIATŁO" muszę przyznać, że ogólnie zasoby dowcipu jakby zmalały. Na próżno szukać finezyjnej ironii i humoru. Smutne to tym bardziej, że zjawisko dotyczy w większości polskich twórców.  Grand Prix konkursu przyznano artyście z Iranu za pracę "Komuniści" i chociaż dotyczy ona aktualnych zjawisk politycznych, tworzy rysunkowy dowcip, którego ogólnie brakowało w pracach artystów polskich. Przypominam sobie Grand Prix za pracę na temat hasła "ŚWIATŁO" urzekła mnie barwną paletą, graficznym ujęciem i ukrytym humorem, który jednakże nie niweczył ostrej aktualnej wymowy satyrycznej. Nie ejst więc tak, że aktualności temat, jego społęcznej czy politycznej wymowy nie da się pogodzić z dowcipem i humorem. Może to tylko kwestia talentu, a może ogólnego deficytu humoru w życiu społecznym, co przekłada się na poziom sztuki satyrycznej w Polsce.
    Z nagranej wypowiedzi jednego z jurorów (chyba?) konkursu wyłapałam zdanie, ze poziom prac był bardzo wysoki. Jeżeli to te prace wiszące na wystawie należą do owego poziomu wysokiego, nie chcę  myśleć, jaki poziom prezentowały pozostałe. No cóż, minęły chyba czasy, gdy szerokie masy zachwycały się "Kabaretem Starszych Panów" i coś mi się wydaje, że większośc już by nawet nie zrozumiała rysunków patrona Muzeum Karykatury, Eryka Lipińskiego.

Grand Prix Legnica 2019 - Seyed Ali Miraee "Komuniści"


Dla porównania  - Grand Prix Zielona Góra , hasło Światło - Krzysztof Grzondziel



I jeden rysuneczek, który naprawdę jest nieodparcie zabawny



środa, 25 września 2019

Venclova raz jeszcze

Wieczne słowa poety. Urywki i jeden wiersz:

Wszystko - papier wyblakły, wszystko obrócone w ciszę.

Upał dojrzewa w wąwozie ...

Jeszcze nie znamy imion tych, co stracą życie.

... płaskowzgórze, którego nawet niebo przez pył nie dostrzega

I znów się wloką
po żwirze armie, narody się mijają.

Zostanie po nas plankton, Septymiuszu,
co starszy jest od liguryjskich łodzi.

... jej tchnieniem wiecznie żyją wszystkie
i barokowe wieże, i gotyckie.

Skraj świata ciebie nie poznaje z twarzy.

... w koronach drzew ciągle tli się
światło innego czasu

To miasto lubi się powtarzać

Kwiatostany niewysokich magnolii rozpaczliwie słodzą powietrze.

... na tej potężnej ziemi ma sens tylko to,
co było i będzie tylko jeden raz.

Zatoka szepcze liśćmi, kroplami i komórkami czasu.

W górze nieba innych stuleci...

Wzrok oswajaj ze zmrokiem, a słuch niech się ciszą napawa (...)
Wzrok z niebytem oswajaj, ze swoim prawdziwym królestwem.

Ścieżka rozeszła się z szosą i spełzła
na łęg, zaklęsły w podmokłe zielenie.

Ponad strofą półmrok zwany przenośnią...

W tym mrocznym państwie śnieg nie przestał być biały.

Miasta Europy wiedzą wszystko o śmierci.


***
a tam za Grodnem kredowe góry
skrzydło urwiska skłębione chmury
biały Niemen toczy białe wody
w bieli czerwieni grody

jakby na korze wyryte znamię
wysokie rzeki zeszły w podziemie
puste ogrody drogi zakazane
żołnierze złożeni pod ziemię

koniki z drewna postacie olbrzymie
zbroje na nich rozbłysły dziwnie
w tych zbrojach biało rdzawe popioły
a tam za Grodenm kredowe góry

nasze ogrody biały kadłub klonu
ci co daleko nie wrócą do domu
pieśni nie słyszy z mułem niesiona
białego Niemna płycizna czerwona

złowrogie wody gdzie obce mury
a tam za Grodnem kredowe góry

(Tłum. Beata Kalęba)

Tomas Venclova: Obrócone w ciszę. Wiersze wybrane. Przekład: Stanisław Barańczak, Zbigniew Dmitroca, Beata Kalęba, Alina Kuzborska, Adam Pomorski. Zeszyty Literackie. Warszawa 2017.

wtorek, 10 września 2019

Na Via Cassia krzyczą pawie

      Jechaliśmy autostradą od strony Florencji, gdy zbliżał się wieczór. Słońce zachodziło barwiąc na pomarańczowo horyzont, z którego wyłaniało się coraz bardziej oświetlone miasto - Rzym. Tego wieczoru nie dojechaliśmy do samego centrum. Przy drodze wjazdowej Via Cassia zatrzymaliśmy się na kempingu, gdzie mieliśmy zarezerwowane noclegi. Teoretycznie miały być domki, które okazały się ceratowymi namiotami. Na szczęście kwiecień w Rzymie to już pełnia ciepłej wiosny, choć w nocy spadała temperatura do kilku stopni powyżej zera i jak najbardziej przydały się koce, dresy, kurtki i płaszcze. Kemping zaskoczył nas jeszcze kilkoma niespodziankami. Przede wszystkim okazało się, że dzielimy go z ogrodem zoologicznym. Nie było to zoo z prawdziwego zdarzenia, ale uciechy było co niemiara, gdy rano przed świtem króliki wyskakiwały nam spod nóg na ścieżce do zbiorowych łazienek, kozy wyciągłąy pyszczki do naszych rąk po pokarm, a majestatyczne pawie patrzyły na nas z górnych pięter drzew i budziły swoim przenikliwym krzykiem. Buongiorno! Witamy w Rzymie! My ze swojej strony również sprawiliśmy "niespodziankę" gospodarzom kempingu, ponieważ po prawie dwudniowej podróży, zakurzeni dotychczasowym zwiedzaniem w drodze, zmięci wielogodzinną jazdą autokarem, wszyscy naraz postanowili umyć głowy. I stało się - polskie suszarki do włosów wysadziły korki w łazienkach. Gospodarze naprawiali je do rana ;-) A pawie patrzyły z góry i pewnie śmiały się w kułak. Buongiorno! Witamy w Rzymie. Rzym z daleka wieczorem oświetlony jak choinka wyłaniał się powoli i majestatycznie. Przypomnają mi się tamte wrażenia, gdy czytam jak Konstantyn Wielki maszerował Via Cassia na Rzym, a broniący go oraz swojej pozycji Cezara Maksencjusz wyruszył przeciw niemu z wojskiem na równinie za Mostem Mulwijskim, gdzie Via Cassia łączy się z Via Flaminia. Most Mulwijski najpierw rozebrano uniemożliwiając przekroczenie Tybru przez wroga, a następnie pospiesznie naprawiono, gdy miało dojść do starcia obu armii. Drewniana konstrukcja wspomagająca most murowany szybko została rozerwana, Maksencjusz wylądował wraz  z koniem w rzece i utonął. Konstantyn mógł wjechać uroczyście do Rzymu. Na jego cześć wzniesiono podziwiany do dziś Łuk Konstantyna. 
     Aleksander Krawczuk pisze historię Konstantyna językiem malowniczym i niepozbawionym emocjonalnych ocen. Antyczni i wczesnośredniowieczni bohaterowie dziejów to ludzie dynamiczni, pełni energii, niestrudzeni w kształtowaniu historii. Gdyby wiedzieli, jaka pamięć po nich pozostanie, czy nie zawahaliby się czasem? Zapewne nie, bo dlaczegóż mieliby okazać się tchórzami, jak przewidywał Hamlet? Ciągłe wędrówki cesarskich dworów (a pisze Krawczuk, że w pewnym mmencie było jedno Cesarstwo i aż sześciu cesarzy: czterech legalnych z okresu obowiązywania tetrarchii: August Galeriusz, August Licyniusz,  Maksymin Daja i Konstantyn oraz dwóch uzurpatorów: Maksencjusz i Domicjusz Aleksander) sprawiają wrażenie, że mimo odległości ówcześni władcy czuli się u siebie w każdym miejscu Europy, Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki, od Brytanii po Górny Egipt oraz między Hiszpanią a Eufratem. Rzymskie centrum Imperium nie zawsze nawet było pożądanym celem osiedlenia i zarządzania państwem. Olbrzymi dwór Dioklecjana na przykład rezydował w miastach nad Dunajem, Nilem i Eufratem, jak pisze Krawczuk. Pomysłodawca i inicjator olbrzymich Term Dioklecjana był jedynym, zdaje się, cesarzem, który abdykował ze stanowiska i to po dwudziestu latach rządów. Osiadł na prowincji zajmując się uprawą warzyw. Rzym został bardzo daleko. 
      Może krzyk pawi odstraszyć miał potencjalnych uzurpatorów? Tymczasem zaś budził strudzonych pielgrzymów, którzy poprzedniego wieczora z daleka podziwiali Rzym oświetlony nocnymi światłami stolicy Imperium. W świetle dnia miasto przemawiało innym językiem: językiem ruin na Forum Romanum, reliefową wstęgą na Kolumnie Trajana i majestatycznymi postaciami wodzów Łuku Konstantyna. A przy Koloseum usiadłam w knajpce na włoskie cappuccino. 

czwartek, 5 września 2019

Jest jeszcze poezja...

        O Tomasie Venclovie wiem, że przyjaźnił się z Czesławem Miłoszem. Ostatecznie Litwin przecież. A ponieważ wierzę w poetycką intuicję, wydało mi się oczywiste, że skoro się przyjaźnią i współpracują (nawzajem tłumaczyli swoje wiersze: Miłosz na język polski, Venclova wiersze Miłosza na język litewski) obaj w twórczością zamieszkują w Panteonie. Do Miłosza przekonałam się dawno, a kolejne odkrywane gdzieś w papierach niepublikowane wiersze, które pośmiertnie ujrzały światło dzienne, tylko to potwierdzają. Venclova wciąż pisze i jest aktywnym twórcą również wchodzącym w wiek już mocno dojrzały (82 lata skończy 11 września). Obaj, Miłosz w ostatnich tomach "To", "Druga przestrzeń", "Wiersze ostatnie" i Venclova w najnowszych utworach, przynależą do twórców, których czas się nie ima. Nie wypalili się duchowo, nie wyczerpały się ich poetyckie zasoby, nie utknęli w starych metaforach, nie powielają siebie sprzed lat, zachowując do końca młodzieńczą inwencję. Są to wiersze ludzi dojrzałych, lecz ileż w nich życia i życiowej mądrości. A przy tym język jest im bezwzględnie posłuszny, czego brak czasami poetom młodym, którzy epatują czytelników przesadnymi rozterkami i mękami twórczymi. Miłosz przyznawał po prostu, że "zawsze szukał formy bardziej pojemnej", co jest naturalnym procesem rozwoju twórczości. A kiedy ją znalazł, "nauczył się, że najbardziej wskazane jest milczeć". 
        Tom "Obrócone w ciszę" Tomasa Venclovy dostarcza mi dawno nieodczuwanych wzruszeń i inspiracji. Może nie tyle dawno, co zwyczajnie rzadko. Kto dziś tak pisze? Tak, że w wersach zatrzymuje się czas i chciałoby się tylko usiąść w fotelu i zatopić w słowach, obrazach, pochylając głowę nad własnym życiem? Tak potrafią tylko najwięksi poeci. Był nim Czesław Miłosz, jest Tomas Venclova. Dlaczego jednak zaczęłam od dojrzałości i wierszy z ostatnich etapów życia? Ponieważ tom Venclovy ma układ odwrotnie chronologiczny: wiersze ułożone zostały od najnowszych, ostatnich, do najdawniejszych. I muszę przyznać, że im wcześniejsze, jeszcze z lat sześćdziesiątych i pięćdziesiątych XX wieku, tym słabiej przemawiają. Nie, nie są złe, słabe czy nieprzyswajalne. Niemniej ich poetycka wymowa nie dorównuje wierszom ostatnim, które w każdym wersie, w każdym słowie są doskonałe, pełne życiowej mądrości, do której dochodzi się po latach doświadczeń. Nigdy nie fascynowały mnie wiersze podszyte histerią, nadmiernie emocjonalne. Emocje nie zawierają prawdy o świecie. Prawda mieści się w kontemplacji i akceptacji, gdyż znajduje się poza nami, poza kontemplującym podmiotem: "Kiedy powrócił, krajobraz był inny" (z wiersza "Śmierć Argonauty"). W zderzeniu z trwaniem świata, jakkolwiek jego kształt byłby zmienny, chybotliwy, nieuchwytny i przemijający, pojedyncze człowiecze doświadczenia tracą na znaczeniu: "Ale oddycha ziemia, pachnie jaśmin, a człowiek uczy się nie pamiętać o nieszczęściach" (z wiersza "Przywiązany do masztu").
       Niedoskonałość we wszelkich przejawach istnienia jest ostateczną prawdą o życiu, o człowieku i świecie.  Tylko młodzieńczą naiwnością można usprawiedliwić dążenia do naprawienia rzeczywistości i żądania doskonałości. Można naprawiać, ale nie naprawić. Można dążyć, ale nie dotrzeć. Można zmierzać ku, ale nie zatrzymać się u ostatecznego celu. Ostatecznie każdego czeka "noc wspomnień, nieodnaleziona Itaka" (z wiersza "Przywiązany do masztu"). I znów powtórzę truizm, który zdarzyło mi się już tutaj wyrazić: takich wierszy nigdy nie napisze poeta początkujący, poeta młody, poeta eksperymentujący. Takie wiersze pisze się wówczas, gdy pojawia się zrozumienie (może nawet wyrozumiałość), "że wszystkim nam właściwa jest pewna koślawość" (Miłosz: "Historie ludzkie"). A wówczas powstaje wiersz:

Tomas Venclova

***
Co kochałeś? To jedno miasto, które zostawiłeś,
ciepłą ochrę mglistego dnia, Haydna, ciała sekrety,
brzeg nadmorski, gdzie słychać głosy, co z wiatrem wróciły,
blok odręcznych notatek pod lampą (lepiej - przy świecy).

Zaciera się profil i lżejsze są stare monety.
Ci, których nie spotkasz, rozpoczną tę grę znów na nowo.
Zaś co jest wszechrzeczą, powróci do niemej wszechrzeczy,
bo los roztrwoniony, by dusza wcieliła się w słowo.

A choćbyś stał z tarczą Perseja, nie oprzesz się bogom.
Twój słuch toczy walkę nierówną, poddaje się wzrok
i szkwał płachtę lodu zarzuca na grzbiet falochronom
i niebo rozdarłszy na polach rozściela się mrok.

tłum. Beata Kalęba
      

niedziela, 1 września 2019

Czytanie tabliczek

     Wcale nie trzeba brać ze sobą książki, żeby mieć co czytać nawet podczas pieszej wędrówki po lesie. Czytałam nowe tabliczki informacyjne ustawione w Leśnym Kompleksie Promocyjnym Lasy Janowskie. Część informacji już znałam, ale pojawiły się o kolejce wąskotorowej, której trasa wiodła przez las z Lipy do Biłgoraja.  Kolejkę zaczęli budować Niemcy w czasie wojny, aby wywozić stąd drewno. Pierwszy odcinek wiódł z Lipy do tartaku, następnie stopniowo kolejkę wydłużano, a ostatecznie prowadziła przez Lasy Janowskie i Puszczę Solską z Lipy przez Kochany, Łążek Ordynacki, Szklarnię, Szwedy, Bukowę do Biłgoraja a stąd dalej docierała do stacji w Zwierzyńcu. Pierwszy odcinek o długości 5 km oddano do użytku pod koniec 1941 roku. Niemcy do końca wojny zbudowali 20 km do Łążka, następne odcinki budowano już po wojnie również w celu pozyskiwania z tych lasów drewna. Ostatni etap budowy podjęto na początku lat pięćdziesiątych, ale już po dekadzie rozpoczęto demontaż kolejki na odcinku Bukowa - Biłgoraj. Następnie w latach siedemdziesiątych rozebrano odcinek Bukowa  - Szklarnia. Ostatecznie całość linii przestała istnieć w 1988 roku. Pozostał tabor, sukcesywnie zresztą w trakcie eksploatacji wymieniany na nowszy. Obecnie odnowione ciuchcie i wagoniki można oglądać w skansenie w Janowie Lubelskim.
     Po kolejce pozostały też nasypy, przepusty, mostki. Częściwo wchodzą one w oznakowane trasy turystyczne, piesze i rowerowe. Nasypy kolejki łatwo rozpoznać i warto się nimi przespacerować dla urokliwych widoków, zwłaszcza w okolicy rzeki Branew.  Zbaczając z nich można natomiast trafić na odnowione drewniane kładki, które prowadzą przez tutejsze bagna. Ponoć w czasie wojny leśni przewodnicy prowadzili przez nie partyzantów w bezpieczne schronienie w głębi lasów. Wówczas kładki w pewnych miejscach nie były widoczne, a deski pokrywała cienka warstwa mulistej wody. Tylko doskonale znający las mieszkańcy wiedzieli, którędy można przejść bezpiecznie, wyczuwając stopą twarde podłoże. Dzisiaj kładki są wysokie, oznakowane, zabezpiecznone balustradami. Przechodzi się suchą nogą. I od czasu do czasu można natrafić na pouczające tabliczki informacyjne o pożytecznych roślinach (czosnek niedźwiedzi), trujących acz pięknych krzaczkach (wawrzynek wilczełyko) i pozostałościach kolejki wąskotorowej.






wtorek, 23 lipca 2019

Od opowieści do opowieści

      Wstyd się przyznać, ale dopiero teraz sięgnęłam pod "Księgę tysiąca i jednej nocy". Przynajmniej w takiej wersji, która obejmuje początek, a więc spotkanie Szeherezady z  Szachrijarem oraz szczęśliwe zakończenie po kilku latach snucia nocnych opowieści. Mam wybór co prawda niekompletny, zaledwie jednotomowy, jednakże w połowie, no powiedzmy, po przygodach Sindbada Żeglarza, historie zaczęły być w zasadzie powtarzalne. Przypuszczam, że nawet gdybym miała całość, nie dotrwałabym do końca. Faktycznie jest kilka opowieści najbardziej ciekawych, oryginalnie poprowadzonych, wykorzystujących konstrukcję szkatułkową odwlekającą zakończenie głównego wątku. Ma się wrażenie, że bohaterowie spotykają się tylko po to, żeby opowiedzieć swoją historię. Tak jest przecież z siedmioma podróżami Sindbada Żeglarza. Odwiedza go inny Sindbad, zwany Tragarzem, którego pojawienie się służy jedynie uzasadnieniu okoliczności, w których rozpoczynają się kolejne opowieści z podróży. Siedem wypraw Sindbada Żeglarza oraz "Opowieść o Miedzianym Mieście" uznałabym za najbardziej niezwykłe ze względu na niewiarygodny popis wyobraźni, nagromadzenie fantastycznych zdarzeń, przy czym dodatkowo w opowieściach Sindbada zachodzi pewien związek między nimi, np. ptak Ruch i jego olbrzymie jajo pojawia się w podróży drugiej i piątej. 
      Formalnie rzecz biorąc, cała księga powstała ze słowa mówionego. Przecież są to opowieści wygłaszane dla konkretnego słuchacza. Nadrzędnym jest Szachrijar, ale w samych opowiadaniach pojawiają się kolejni opowiadacze, niektórzy zaś powołują się jeszcze na innych, których opowieści powtarzają. Na tym tle "Opowieść o Miedzianym Mieście" można uznać za w miarę samodzielny utwór i to o dosyć zwartej, jednolitej konstrukcji. Rzecz przypomina diariusz odkrywczej, archeologicznej podróży w stylu Indiany Jonesa. W zasadzie można by nawet z tego zrobić film jak np. "Kopalnie króla Salomona" czy bardziej współczesny "Bibliotekarz: Tajemnice kopalni króla Salomona" itp. W każdym razie jest tajemnicze zaginione miasto, są odkrywcy, są wierszowane wskazówki, magiczne znaki i klątwa. 
     Z innych ciekawostek to np. "Opowieść o tragarzu i dziewczętach". Mniejsza o to, jak skomplikowane okazały się rozwijane we ramach głównego wątku historie samych dziewcząt. Chodzi o pewne powiedzenia. Polskie przysłowie "Na żonie stoją trzy węgły domu, a czwarty na mężu", tutaj znajduje zgoła inną wersję, nie tak pochlebną dla kobiety. Słowa: "minaret tylko wtedy stoi mocno, jeżeli ma cztery węgły, a u was brak czwartego" odnoszą się do sytuacji, gdy do trzech bohaterek mieszkających w jednym domu przychodzi mężczyzna, który niejako czuje się powołany do zaoferowania swojej osoby, jako tego decydującego czwartego węgła, ponieważ "szczęście kobiet pełne jest tylko przy mężczyznach". 
     Takie to porównania się nasuwają przy lekturze. W sumie nie dziwię się, że Sindbadem zainteresowano się najwcześniej i najczęściej po tę postać sięga kultura popularna. Spora część opowiadań ma proweniencję ludową, jak nasze baśnie. Te zaś są świadectwem konkretnej kultury.  Zapewne bliżej nam do Wawelskiego Smoka niż do hebanowego konia. Niemniej satyryczno-ironiczną krótką opowieść Persa Alego o sprawie sakwy można czytać z rozbawieniem jako uniwersalny przykład absurdalnej blagi w obliczu prawa. 
      I jeszcze jedno. Ciekawe rozróżnienie pojawia się kilkakrotnie z ust bohaterów, gdy pytają kalifa Haruna ar-Raszida: "Cóż mam ci opowiedzieć? Czy to, co na własne oczy widziałem, czy to, co usłyszałem na własne uszy?" Bo co się widziało, a co usłyszało, może być skrajnie odmienne i wymaga innej wyobraźni. 

niedziela, 14 lipca 2019

Na razie quattrocento


      Chodzi o ten fresk, a nawet dokładniej o dwa psy w prawym dolnym rogu u podstawy kolumny. Pierro della Francesco namalował go w 1451 roku w Tempio Malatestiano w Rimini - kościele św. Franciszka wybudowanym z inicjatywy i fundacji Sigismonda Pandolfa Malatesty, władcy Rimini. W kaplicy św. Zygmunta Pierro della Francesco namalował fresk przedstawiający patrona fundatora świątyni, a jego samego w postaci klęczącej w centralnym miejscu. Po prawej są dwa skontrastowane kolorystyczne psy: czarny i biały. Już wkrótce po powstaniu - nigdy zresztą nieukończona - budowla wzbudzała kontrowersje teologów, a papież Pius II potępił jej wystrój jako nie w pełni chrześcijański, a wręcz demoniczny.
      Maria Rzepińska poświęca analizie fresku osobne studium, w którym kreśli szerokie tło zainteresowań fundatora, przywołuje znane we włoskim quattrocento koncepcje architektoniczne, estetyczne, astrologiczne i filozoficzne, osadzając symbolikę poszczególnych elementów, a zwłaszcza figury psów w zarysie szczególnej osobowości i światopoglądzie Sigismonda Pandolfa. Leon Battista Alberti, architekt zatrudniony do budowy świątyni, był znanym wówczas teoretykiem, filozofem i uczonym humanistą, który największą sławę zyskał jako budowniczy. W jednej ze swych prac napisał: "Pragnąłbym, żeby w świątyniach ani na ścianach, ani na posadzkach nie było niczego, co nie jest filozofią". Toteż w wystroju Tempio Malatestiano nic nie jest przypadkowe, a fresk wpisuje się w symboliczne znaczenia całości.
     W hieratycznej postawie psów odnaleźć można znaczenia starożytnej symboliki mitów chaldejskich, perskich, hinduskich, egipskich i oczywiście greckich. Nieprzypadkowo otaczana czcią w pewnych kulturach Psia Gwiazda (Syriusz) wiązana była z kultem słońca, a więc np. w religii staroperskiej był to kult boga Mitry, a w Egipcie Sothisa. Pies przyjmuje w dawnych religiach dwojakie znaczenie: z jednej strony jest stróżem świata pozagrobowego (Cerber), przewodnikiem zmarłych, a zarazem odpędza od umierających demony, pełni więc rolę pozytywną. Rzepińska przywołuje mitologię hinduską, w której  występuje Sarama, matka dwóch psów: solarnego i lunarnego. Lingwiści od jej imienia wywodzą imię Hermesa, łączącego w sobie symbolikę solarną (słoneczną) i lunarną (księżyca); jest przewodnikiem dusz, bogiem snu, prowadzącym w świat podziemi, ale przecież za jego sprawą odbywa się też podróż na zewnątrz, w górę, do życia (mit o Orfeuszu i Eurydyce). Na słynnym kaduceuszu - lasce Hermesa - widnieją dwa symbole węży, oznaczające przeciwstawne siły. W mitologii greckiej Hermes jest chyba najbardziej tajemniczym i dwuznacznym bogiem. Z punktu widzenia przedmiotu analizy - fresku w Rimini - interesujące jest to, że w astrologii Hermes bywa kojarzony z konstelacją Bliźniąt.
     Z szeregu kontekstów wyłania się dosyć skomplikowana sieć powiązań myśli włoskiego quattrocenta, prowadzących do światopoglądu Sigismonda Pandolfa, dla którego Tempo Malatestiano miało być świadectwem wielkości rodu, a jednocześnie wyrazem osobistego rozrachunku z życiem. W każdym razie, biorąc pod uwagę pisma różnych kręgów kulturowych (Zoroaster, Horapollo, Plutarch, Jamblich, Aratus, Hermes Trismegistos, św. Augustyn, filozofia Plethona i sam Alberti, budowniczy świątyni), w postaciach kontrastowych psów doszukać się można symbolu osobistej postawy światopoglądowej Sigismonda Pandolfa, człowieka pełnego sprzeczności, wielkiego grzesznika targanego namiętnościami (podobno zamordował swoją drugą żonę), żądnego władzy kondotiera, a zarazem człowieka gorąco pragnącego zbawienia i nieśmiertelności. Fresk z symbolicznymi psami "miał być - jak pisze Maria Rzepińska - aluzją do podwójnej natury ludzkiej, dobrej i złej, śmiertelnej i nieśmiertelnej, do sił jasności i ciemności władających człowiekiem".
     Do idei dualizmu odnoszą się również dwie widoczne kolumny okalające postać klęczącego Pandolfa. Wyrażają one wieczną stabilność, a przestrzeń między nimi symbolizuje przejście ze świata doczesnego do wieczności. Symbol ten można wywodzić na przykład z hebrajskiej tradycji Drzewa Życia i Drzewa Śmierci. Niemniej dla ówczesnych odbiorców znak ten nie był powszechnie czytelny, przemawiać mógł jedynie do wykształconych humanistów, toteż w pewien sposób stanowił szyfr zaklęty - jak pisze Rzepińska - w "sfinksach quattrocenta".

środa, 3 lipca 2019

Rozproszenie

     Nazbierało się trochę wydarzeń, informacji, inspiracji, jak w kalejdoskopie jedne po drugich migoczących kolorami. Zapisuję, notuję...w pamięci, bo nawet na swój nieodzowny kalendarz nie mam czasu. Puste kartki. Pamięć ma nieograniczone zasoby, choć potrafi zamknąć pewne sprawy na siedem pieczęci i ani odetkać potem. Zaszyfrowany sezam nie otworzy się. Może dlatego opowieści rodzinne cieszą się taką popularnością. Historie prywatne, opowieści z przeszłości, świadectwa zdarzeń odchodzących w niepamięć, wspomnienia z autopsji i okruchów zbieranych z resztek pożółkłych dokumentów. Ewa Bajkowska utkała z nich obszerną opowieść o dwóch rodach, korzeniach swojej rodziny. Nieprzypadkowy tytuł "Wierni. Opowieść rodzinna" podkreśla narracyjną dominantę koncentrującą się na wątkach postawy społeczno-patriotycznej poszczególnych bohaterów od I połowy XIX wieku po czasy II wojny światowej. Monografia stulecia w soczewce losów kilku rodzin, których potomkowie zapisali się w dziejach wolnego Lublina, a zwieńczonych postacią Wacława Bajkowskiego, pierwszego wyłonionego w drodze wyborów prezydenta miasta w latach 1916 - 1918. Wolność nie wybuchła tutaj nagle w listopadzie 1918 roku, lecz kształtowała się już wcześniej zdobywana małymi krokami obywatelskiej społeczności. Całej książki nie przeczytałam jeszcze, jednakże dokładne osadzenie losów bohaterów w dostępnym materiale źródłowym budzi szacunek i podziw dla żmudnej pracy autorki.
       Z zupełnie innej strony przyszła wiadomość o sukcesie Męskiej Grupy  Śpiewaczej z Bukowej, która zdobyła już po raz drugi w karierze I miejsce w  Ogólnopolskim Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu Dolnym. 53. festiwal zakończył się 30 czerwca i jak wynika z opinii jury, brali w nim udział uczestnicy ze wszystkich województw. A Męska Grupa Śpiewacza z Bukowej dlatego mnie interesuje, że z jednym z członków zespołu chodziłam do jednej klasy w szkole podstawowej. I oczywiście słyszałam, jak śpiewają.       
        Podobnie słuchałam ostatnio Kapeli ze Wsi Warszawa. Nie byłam nigdy ich zagorzałą fanką. No coś mi nie pasowało. Ale ostatnio podobają mi się coraz bardziej. To, na jakich grają instrumentach, jak łączą ich brzmienie, daje niesamowite efekty. Ich aranżacje tradycyjnej muzyki i pieśni ludowych są bardzo nowoczesne, co się podoba także młodszej widowni. Pojawiła się nowa płyta kapeli,  Re:akcja mazowiecka, w której muzycy wracają do swoich mazowieckich korzeni, wędrując po małych miasteczkach wyszukiwali wciąż czynnych śpiewaków i muzyków ludowych, od których uczyli się melodii i słów, a później wspólnie nagrywali płytę. No i przyznam, że parę rzeczy mi się spodobało.
       Rozpoczął się już wakacyjny Międzynarodowy Festiwal Muzyki EMANACJE! (trwa do 1. września). Szkoda, że podążanie po salach koncertowych Małopolski od Lusławic, przez Szymbark, Kąśną Dolną, Suchą Beskidzką, Gorlice, Szczawnicę, Nowy Wiśnicz czy Tarnów  jest takie  czasochłonne. Tylko jeden koncert odbędzie się w Krakowie, w Sukiennicach - 17 sierpnia. Obok polskich muzyków z Warsaw Players wystąpi Scharoun Ensembles der Berliner Philharmoniker, ale nie wiadomo z czym, bo dokładnego repertuaru nie podano jeszcze. Ciekawe czy Janusz Wawrowski zagra na swoim - jedynym aktualnie w Polsce - stradivariusie
      A poza tym, cóż, był koncert, na który nie poszłam, dwa recitale, na które nie pojechałam i kilka zaczętych książek czeka na doczytanie. A dla złapania dystansu oglądam niesamowite występy Sławy Połunina :-D

niedziela, 16 czerwca 2019

Gadanie

     Odkąd człowiek nauczył się mówić, nie może przestać gadać. I chociaż przysłowie głosi, że milczenie jest złotem, większość woli trwonić jego kapitał na różne formy wypowiedzi. Wskazywanie, jak to zwiększyły się dzisiaj możliwości "gadania" w różnych odmianach za sprawą nowoczesnych komunikatorów, byłoby truizmem. McLuhanowski "wiek informacji" to tak naprawdę społeczeństwo bezustannie gadające. Gadają do nas media, reklamy, afisze, ulotki; gadają telefony, ekrany, monitory, głośniki i tuby; gadają bliscy i dalsi, koleżanki, koledzy, przechodnie, kasjerki, sprzedawcy, politycy; gadają w domu, w sklepie, w poczekalni, w parku, w kawiarni; gadają znani nam osobiście od lat, znani przelotnie i całkiem nieznani. Gadają wszyscy i wszędzie! Przed gadaniem nie ma ucieczki. I jeszcze żeby z tego gadania coś wynikało! Osaczeni gadaniem nierzadko sami nie mamy nic do powiedzenia. Albo nam się nie chce. Albo jak Platon dochodzimy do wniosku, że nie wszystko warto i trzeba mówić wszystkim. Ta akurat postawa stoi w opozycji do trendów współczesnych, zgodnie z którymi wszystko  jak najbardziej należy powiedzieć, rozgłosić, upublicznić, podać dalej, przesłać i nieskończenie wiele razy powtórzyć, zapewniając informacji internetową wieczoność. Enter!
       Z gadania można wyżyć. Ba nawet całkiem nieźle. Ale gadanie może też być samym życiem. Jego kwintesencją i warunkiem. Koszty się nie liczą. Zwłaszcza koszty, które ponosi ktoś inny, na przykład słuchacz. I znowu można podać przykłady ze współczesnej rzeczywistości: a to psychologowie, a to coachy, a to mówcy motywacyjni, a to kaznodzieje, a to politycy. Ludzie, którzy mówią. Na szczęście można ich wyłączyć, to znaczy nie słuchać. Większym problemem są mówcy altruistyczni: gadają nieproszeni całkiem za darmo. I nie zamierzam wcale wytrząsać się tutaj nad uciążliwościami międzyludzkich relacji z takimi gadułami. Wystarczy, że towarzyszę bohaterowi powieści "Niepocieszony" Kazuo Ishiguro. Dlaczego "niepocieszony", czy w ogóle określenie to znajdzie wyjaśnienie, jeszcze nie wiem. Na razie towarszyszę w psychodelicznej, pełnej tajemnic, niedopowiedzeń i jakichś freudowskich natręctw, wędrówce po ulicach miasta i pomiędzy ludźmi, którzy... no właśnie, gadają. 
       Miasto niby nieznane, a okazuje się rodzinnym miastem bohatera. Ludzie nieznani, a okazuje się, że z przeszłości bohatera. Kuriozalne spotkanie z obcą kobietą, której nie widział i nie wie jak wygląda, a okazuje się, że być może to dawna ukochana. Sophie ma syna, Borisa, który nie wiadomo jest czy nie jest synem bohatera. Na pewno za to jest wnukiem hotelowego boya! Z kolei syn dyrektora hotelu Stephen zanudza bohatera prośbami o wysłuchanie i poradę w sprawie koncertu, który ma zagrać w uroczysty czwartek na cześć... no właśnie naszego powieściowego głównego bohatera, który przyjechał na zaproszenie, ale nie wiadomo kogo i nie wiadomo właściwie, po co. Wszyscy w tej powiesći bez przerwy gadają: boy o rodzinie, córce, z którą nie rozmawia od wielu lat, o wnuku, kóry nie wiadomo czyim jest synem, o swojej pracy, o noszeniu walizek: dyrektor hotelu o programie wizyty, swoim hotelu, urządzaniu pokoi, żonie i synu; syn z kolei o tym, jak nie mógł zadowolić rodziców grą na fortepianie, bo w pewnym momencie się zbuntował i przestał chodzić na lekcje. Dziennikarze, konferansjerzy, "wielki artysta" porzucony przez żonę i stracił psa oraz "wielki artysta", który okazał się pomyłką, znajomi i nieznajomi, goście hotelowi i mieszkańcy, w labiryncie ulic miasta bez granic WSZYSCY CIĄGLE GADAJĄ. Gadają o sobie, swoich problemach, rozdmuchują nieznaczące epizody do rangi problemów wszechświata. Paradoksalnie, im więcej gadają, tym mniej o nich wiadomo, tym więcej tajemnic i niedopowiedzeń. 
       Gdybym miała postawić diagnozę,  powiedziałabym, że tym ludziom potrzebny jest psychiatra i to natychmiast.  Obcowanie z bohaterami jest prawie tak samo męczące, jak byłoby spotkanie ich i wysłuchiwanie w prawdziwym życiu. Co jednak uczynić z powieścią?  Jaki zastosować klucz?  Do czego doprowadzi autor? Co odkryje w pajęczynie niedomówień, albo - co bardziej prawdopodobne - jaką sieć słów zarzuci na prawdę, aby doszczętnie ją unicestwić? Ludzkie gadanie rozpięte między ekshibicjonizmem a kłamstwem to rzecz straszna.  

niedziela, 9 czerwca 2019

Tytuł mylący

    Powieść powinna nosić tytuł "Pojedynek", ale Joseph Conrad był pierwszy i byłby to plagiat. Więc
Eustachy Rylski zatytułował swoją  "Warunek". Oczywiście w trakcie rozwoju akcji zostaje on uzasadniony, ale mimo wszystko niezbyt przekonująco. W każdym razie pojedynek toczy się niemal od pierwszych stron, gdy dwaj protagoniści zrządzeniem losu spotykają się w podmoskiewskiej rezydencji książąt Rohatyńskich. Nie ma absolutnie nic, co mogłoby łączyć hrabiego Andrzeja Rangułta, napoleońskiego szwoleżera, legendę cesarskich wojen oraz Semena Hoszowskiego, porucznika z kwatery wodza naczelnego, z ducha pacyfistę i sceptyka, tęskniącego za biblioteką z młodzieńczych wspomnień. Różni ich wszystko: pochodzenie, charakter, usposobienie, stosunek do wojny i cesarza, nawet marzenia. W zasadzie nigdy nie powinni się byli spotkać. Ale właśnie, los ich zetknął i pozostali nierozłączni na śmierć i życie. Badziej na śmierć niż życie. Jeden drugiego nienawidził, jeden drugim gradził, jeden drugiego by mógł zastrzelić mierząc prosto w oczy, a jednak jeden drugiego ratuje przed egzekucją. Najpierw Hoszowski ratuje Rangułta, któremu grozi pluton egzekucyjny za kradzież sztabowych pieniędzy, a potem Rangułt ratuje Hoszowskiego wieszanego na świerku przez dawnych kompanów i podwładnych  - nomen omen - Rangułta. Inny adekwatny tytuł mógłby brzmieć "Fatalizm". Zaiste coś fatalistycznego jest w losach dwóch napoleońskich oficerów, którzy zapewne w innych okolicznościcach nigdy by się nie spotkali, a jeśli nawet, to nie przeszliby razem nawet kroku. Tutaj wędrują razem  przez całą zimę spod Moskwy aż do litewskiej siedziby hrabiego Rangułta. Uciekli śmierci z mrozu, z głodu i ścigani za dezercję. Nie mogli natomiast uciec od siebie. Mimo to nie stali się sobie bliscy, nie zostali przyjaciółmi. Oto fatalizm losu wiążącego nierozerwalnym węzłem życia osoby, które nie mają ze sobą nic, absolutnie nic wspólnego poza przebytą drogą. "Ty mi uratowałeś życie, ja tobie. Jesteśmy kwita" - podsumowuje Rangułt. Hoszowski może by się i spierał, lecz nawet nie bardzo może, ponieważ Rangułt umiera. Umiera całkiem zwyczajną śmiercią: chory na gruźlicę przeziębił się i już z tego nie wyszedł cało. Więc nawet nie bardzo można kontynuować jakiegokolwiek sporu czy pojedynku, od którego wszystko się zaczęło, a nie został dokończony. Pojedynku, który wciąż ktoś przerywa, pojedynku, w którym nieoddany strzał jest to wygrywany, to przegrywany w karty. Cała heca z pojedynkiem byłaby nawet groteskowo zabawna, gdyby nie była tak tragiczna.  Ułańska fantazja co rusz wystawiana jest na szwank, tracąc całą romantyczną aurę utrwaloną w literaturze i kulturze. Nic z niej nie zostało. Odwaga podszyta desperacją, wojenny fart zależny od usłużnie podstawionych towarzyszy, legenda możliwa tylko z przemilczeniem rzeczy wstydliwych. Po śmierci Rangułta Hoszowski mianuje się strażnikiem jego legendy, strażnikiem pamięci. Czy uda mu się odzyskać dla niego dobre imię, nie wiadomo, rzecz się urywa. Pisarz nie doprowadza wątku do końca. Po prawdzie, wcale mnie to nie interesuje. Cóż bowiem po odzyskanej legendzie, gdy upadł mit?


poniedziałek, 3 czerwca 2019

Elisiej daje koncerty

Na początek "W grocie Króla Gór" Griega:



A teraz bardzo serio coś - Bach:



Tu już urósł na tyle, że bez podpórki może korzystać z pedałów: Mozart



I nie, to nie pomyłka w podpisie pod filmikiem. Jest studentem Moskiewskiego Konserwatorium im. Piotra Czajkowskiego .
Elisiej nie pojawił się znikąd. Chopina grał już jako pięciolatek:


No więc, co dalej?... 

Och, ten Chopin bardzo już profesjonalny:

środa, 29 maja 2019

Syberiada XXI wieku

   
      Pośrodku dzikiej tajgi, w odległości 700 km od najbliższej osady, zamieszkują dwie rodziny: Braginowie i Kilinowie. Pewnego dnia Sasza Bragin osiadł z rodziną w głębi dzikiej natury, zrywając z cywilizacją. Dziś małżonkowie są już w starszym wieku, mając dookoła gromadę potomstwa, dorosłych i małych jeszcze dzieci. Dokumentalny film "Bragiuno" Clementa Cogitore`a przedstawia rodziny w narracji pierwszoosobowej seniorów rodu. Kamera zaś dopowiada zbliżeniami twarzy, oczu, kadrami gestów i codziennych czynności oraz przepięknymi pejzażami dzikiej natury, w której człowiek bywa znikomym elementem. Nie przeszkadza to jednak głównemu narratorowi, Saszy Braginowi zauważyć, że to człowiek jest w tajdze zwierzęciem najgroźniejszym. Zdanie to znajduje w dalszych scenach coraz smutniejsze potwierdzenie, o czym jeszcze będzie mowa.
     Bohaterem filmu jest bardziej rodzina Braginów, gdyż Kilinowie nie wypowiadają się wcale. O nich się tylko opowiada. Pojawili się w sercu tajgi później i osiedliwszy się obok Braginów stopniowo anektowali ich tereny łowieckie i życiową przestrzeń. Z opowieści wyłania się obraz narastającego konfliktu między rodzinami, jedni drugich podejrzewają o niecne zamiary. Niestety, poznajemy tylko wersję jednej strony. Dorośli członkowie obu rodzin unikają się i nie podejmują żadnej rozmowy. Jednakże na środku rzeki jest nieduża wyspa, na której codziennie bawią się dzieci jednych i drugich. Sa one na wyspę dowożone łódką, tam się bawią samodzielne, czasem wspólnie, a czasem podejrzliwie na siebie patrząc. W każdym razie wyspa jest takim przedszkolem, gdzie najmłodsi spędzają wspólnie czas, gdy dorośli pracują w tajdze lub w gospodarstwie. Dzieci są w różnym wieku i naprawdę trudno się zorientować, które są czyje, wyglądają bardzo podobnie, ale naliczyłam co najmniej ośmioro w jednej rodzinie i sześcioro w drugiej. Oczywiście to tylko te najmłodsze, powiedzmy od 4 do 10-11 lat. 
    Niespełna pięćdziesięciominutowy film nie zapowiada na początku zakończenia, które budzi w widzu gwałtowną niezgodę, wstyd za butę i arogancję naszej cywlizacji, poza którą już nie umielibyśmy żyć. Te dwie rodziny diametralnie z nią zerwały, mimo że posługują się jej zdobyczami, na przykład bronią. W sercu tajgi głównym źródłem pożywienia są polowania i zapewne jakieś owoce, może są hodowlane zwierzęta, ale ich nie widzimy. Główny bohater i narrator w filmie, senior Braginów opowiada o swoim stosunku do natury, lasu, zwierząt. Osiedleńcy korzystają z tajgi tyle, żeby nie głodować. Mówi na przykład, że nie warto polować więcej niż jest to konieczne, bo po co później wyrzucać, jeśli się czegoś nie zje, nie spożytkuje. Bohaterowie mają latarki, używają jakiegoś prymitywnego radia, które łapie dziwne trzaski i audycje nie wiadomo skąd, a kiedy idą do tajgi w różne strony, posługują się własnoręcznie skonstruowanym urządzeniem w rodzaju krótkofalówki. Po rzece pływają starymi motorówkami, a pod koniec mamy nawet telefon satelitarny, którym chcą się do kogoś dodzwonić, ale ten ktoś nie odbiera. 
      No właśnie, nie odbiera, a tymczasem życie Bragino - osady zagubionej w tajdze - jest zagrożone. Przyjeżdżają jacyś obcy ludzie, przylatują helikopterami, machają jakimis odgrzebanymi nie wiadomo skad papierami i mapkami, przybywają  z nowoczesną bronią i bagażami. Lądują swoim helikopterem na wyspie dzieci ubrani i wyposażeni jak psy wojny. Zawodowi myśliwi. Mieszkańcy tajgi pytają czego chcą, po co przylecieli, czego tu szukają. Tamci odzywają się arogancko, po chamsku, grożą pobiciem, ich buta i poczucie wyższości, zza której nawet przez kamerę widać i słychać szeleszczące grube pieniądze, wzbudzają protest. Tylko że nic nie można zrobić. A telefonu nikt nie odbiera, gdy Bragin próbuje się dodzwonić do kogoś ważnego i zapytać, co to za ludzie przylecieli, po co i na  jak długo. "Ja już nikomu nie wierzę" - mówi na koniec. 
      Bohaterowie filmu uciekli od zgiełku cywilizacji, a ona w postaci myśliwskiego lobby milionerów pokonała 700 km głuchej tajgi i pewnie doprowadzi do ich wyprowadzki. W filmie pojawia się bowiem motyw snu, w którym bohaterowie się wynoszą, wyprowadzają. Dokąd? Nie wiadomo. 
       Przypuszczam, że większość widzów zastanawiałaby się, jak można żyć w głuchej dziczy, zrezygnować ze sklepów, szkoły dla dzieci, cywilizacyjnych udogodnień. Zastanawiano by się, kręcono by głowami z niedowierzaniem, lekceważąco pukano by w czoło. Słowem, pojawiłaby się dyskusja oceniająca z przewagą negacji. Znalazłoby się kilka powodów dla współczesnego "cywilizowanego" człowieka, aby sam fakt osiedlenia się poza XXI wiekiem całej rodziny z dziećmi uznać za naganny. Tylko dlaczego bywamy tak strasznie zachłyśnięci naszymi zdobyczami? Te dzieci na filmie bywają mają chwilami bardzo dojrzałe, poważne, spojrzenie. Pomagają przygotowywać jedzenie - rodzina przecież duża, od małego uczą się przetrwać w świecie dzikiej natury. Przypuszczam, że są bardziej samodzielne i odporne niż większość ich cywilizowanych rówieśników. Dorośli mężczyźni nie boją się nawet niedźwiedzi. Właściwie naturalnym wrogiem dla nich jest tylko drugi człowiek. Ten przylatujący ze sztucerem i noktowizorem za grube pieniądze i ten zza płotu sąsiad, który podobno ich tam sprowadził. Jak zauważył na początku filmu głowny bohater: "Najgroźniejszym zwierzęciem w tajdze jest człowiek". 

Film obejrzałam na ARTE.  
Clement Coditore ma 35 lat i poza reżyserią zajmuje się też fotografią i sztuką współczesną. Wraz z filmem ukazał się album z fotosami "Braguino - społeczność niemożliwa" (2017). Obecnie reżyseruje operę baletową Rameau "Les Indes galantes", która zostanie wystawiona we wrześniu 2019 roku w Opera National w Paryżu. 

piątek, 10 maja 2019

Zreformowana komedia dell`arte dziś

     Najbardziej znaną komedią Carla Goldoniego (1707 - 1793) jest "Sługa dwóch panów".  Jednakże autor ma w dorobku ponad 200 utworów, komedii obyczajowych, a także librett, z których korzystali Haydn, Vivaldi, Salieri czy Mozart. Jego droga do teatralnego sukcesu, choć nie była łatwa, była mu pisana od dzieciństwa, gdyż pierwszą sztukę napisał  w wieku ośmiu lat, a od trzynastego roku życia występował w dziecięcym teatrzyku. Jak w wielu przypadkach losów aktorów ówczesnej epoki,  aby związać się ze sceną najpierw uciekł ze szkoły przystając do wędrownej trupy. Próbując spełnić oczekiwania mieszczańskich rodziców (ojciec był lekarzem), kończy studia prawnicze i podejmuje praktykę adwokacką. Duch teatru jednak zwycięża i Goldoni porzuca adwokaturę poświęcajac się pisaniu sztuk scenicznych o satyrycznym charakterze. Zasłynął jako odnowiciel włoskiej commedii dell`arte, przywracajac jej fabułę, wyraziste psychologiczne charaktery i obyczajowy realizm. Głośno i z zapałem zaczął realizować swój program odnowienia sztuki dramatycznej w literaturze włoskiej, podejmując współpracę z trupą komediową Girolamo Medebacha, a następnie z najstarszym teatrem w Wenecji, Teatro di San Luca należącym do arystokratycznego rodu Vendraminich. (Obecnie nosi nazwę od imienia swojego największego dramaturga Teatro Carlo Goldoni.) W szczytowym okresie współpracy Goldoni zobowiązuje się dostarczać co najmniej dziesięć sztuk w sezonie, a z czasem zwiększył liczbę do szesnastu. 
     Podobnie jak inne sztuki Goldoniego "Gbury" mają akcję osadzoną w Wenecji, gdzie Goldoni się urodził i mieszkał do 1762 roku zanim na zawsze wyjechał do Paryża. Język utworu nacechowany jest ludową gwarową stylizacją, a w wypowiedziach bohaterów wyraźnie widać związki z konstrukcją opery w kształcie kwartetowych dialogów. W zasadzie "Gbury", sztuka napisana dla Teatro di San Luca, mają charakter muzyczny. Można powiedzieć, że to komedia muzyczna po prostu ze śpiewanymi interludiami, duetami, kwartetami, czemu sprzyja zresztą karnawałowe tło obyczajowe. Taneczny korowód przebierańców ukrywających się pod weneckimi maskami współgra z motywem przemijania i poczuciem ulotności życia. Typowo barokowa przesada, kontrast euforycznej zabawy i początku postu buduje atmosferę "Piosenki karnawałowej":

Ścigajmy godziny, co jak gondole mkną,
bo z czasu nie wyrwiemy się matni,
naszego karnawału minęło już dni sto
a dziś jest dzień ostatni, ostatni.

     
Naczytałam się tych mądrości w celu przygotowania się do obejrzenia "Gburów" na żywo. Tekstu znikąd zdobyć! No trudno, pozostało iść w ciemno i się okazało, że piosenek żadnych nie było. Za tło muzyczne służyła muzyka z epoki a na zakończenie krótka choreografia w stylu tańca dworskiego. W głębi sceny wielka kurtyna z widokiem na kanały i gondole umiejscowiły akcję w Wenecji, niemniej wszystkie sceny rozgrywają się w dwóch wnętrzach weneckich kupców: Don Leonarda i Don Simona. Jaskrawe kolorystycznie stroje udawały barokową kolorowość i atmosferę karnawału, chociaż bohaterowie, zwłaszcza męska populacja, ze zgorszeniem krytykowali wszystko, co radosne i służące zabawie. 
      Prosta intryga wykorzystuje odwieczny damsko-męski konflikt i różnice w podejściu do świata. Mężczyźni to dusigrosze chcący trzymać żony i córki pod kluczem, kobiety chcą korzystać z życia, bawić się i pięknie wyglądać. Wyrafinowana kobieca estetyka, przejawiająca się w strojach, gestach, słowach, rozsadza proste i gburowate reguły męskiego świata.  Mężczyźni prowadzą negocjacje, pertraktacje, dokonują handlowych interesów przenosząc te formy działania na grunt prywatnych relacji w domu; kobiety podejmują grę, rozpisują sobie scenariusze postępowania, wchodzą w różne role w zależności od sytuacji budując skomplikowaną siatkę wzajemnych zależności. Zabawne, że efektem działań jednych i drugich jest  to samo: w przypadku sztuki "Gbury" szczęśliwe zakończenie polega na zaaranżowaniu małżeństwa Lucii i Filippe`a, którzy nigdy dotąd się nie spotkali. Ojców młodych bohaterów łaczą interesy handlowe, a małżeństwo ich dzieci ma być jeszcze jednym kontraktem. Kobiety zaś dążą również do pomyślnego skojarzenia młodej pary, ale młodych ma połączyć uczucie. Ukryte motywy działań kobiet są też bardziej osobiste: macocha Lucii chce pozbyć się pasierbicy z domu, a ciotka Filippe`a pomagając mu buntuje się przeciwko mężowi, wykazując emocjonalne związki z siostrzeńcem, którego Don Simone nie cierpi i nie życzy sobie gościć w swoim domu. 
      "Gbury" są komedią zbudowaną na jaskrawo narysowanych charakterach. Don Leonardo i Don Simone obrazują skrajne przypadki męskich aspiracji domowej tyranii - inna rzecz, że tyrania okazuje się nie całkiem skuteczna. Don Konstantino to pantoflarz, którego filozoficzna natura skłania do kapitulacji w imię świętego spokoju. Jego żona Donna Felicia ilustruje kobietę świadomą skuteczności metod, za pomocą których można rządzić mężczyznami. Jest jeszcze Hrabia Don Ricardo - wytwór salonowej konwencji, taki salonowy Don Kichot, a zarazem bawidamek. Tak czy inaczej wiele tu przedmolierowskich charakterów, którym trudno zerwać z utrwalonym wizerunkiem własnej śmieszności. 

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...