Jechaliśmy autostradą od strony Florencji, gdy zbliżał się wieczór. Słońce zachodziło barwiąc na pomarańczowo horyzont, z którego wyłaniało się coraz bardziej oświetlone miasto - Rzym. Tego wieczoru nie dojechaliśmy do samego centrum. Przy drodze wjazdowej Via Cassia zatrzymaliśmy się na kempingu, gdzie mieliśmy zarezerwowane noclegi. Teoretycznie miały być domki, które okazały się ceratowymi namiotami. Na szczęście kwiecień w Rzymie to już pełnia ciepłej wiosny, choć w nocy spadała temperatura do kilku stopni powyżej zera i jak najbardziej przydały się koce, dresy, kurtki i płaszcze. Kemping zaskoczył nas jeszcze kilkoma niespodziankami. Przede wszystkim okazało się, że dzielimy go z ogrodem zoologicznym. Nie było to zoo z prawdziwego zdarzenia, ale uciechy było co niemiara, gdy rano przed świtem króliki wyskakiwały nam spod nóg na ścieżce do zbiorowych łazienek, kozy wyciągłąy pyszczki do naszych rąk po pokarm, a majestatyczne pawie patrzyły na nas z górnych pięter drzew i budziły swoim przenikliwym krzykiem. Buongiorno! Witamy w Rzymie! My ze swojej strony również sprawiliśmy "niespodziankę" gospodarzom kempingu, ponieważ po prawie dwudniowej podróży, zakurzeni dotychczasowym zwiedzaniem w drodze, zmięci wielogodzinną jazdą autokarem, wszyscy naraz postanowili umyć głowy. I stało się - polskie suszarki do włosów wysadziły korki w łazienkach. Gospodarze naprawiali je do rana ;-) A pawie patrzyły z góry i pewnie śmiały się w kułak. Buongiorno! Witamy w Rzymie. Rzym z daleka wieczorem oświetlony jak choinka wyłaniał się powoli i majestatycznie. Przypomnają mi się tamte wrażenia, gdy czytam jak Konstantyn Wielki maszerował Via Cassia na Rzym, a broniący go oraz swojej pozycji Cezara Maksencjusz wyruszył przeciw niemu z wojskiem na równinie za Mostem Mulwijskim, gdzie Via Cassia łączy się z Via Flaminia. Most Mulwijski najpierw rozebrano uniemożliwiając przekroczenie Tybru przez wroga, a następnie pospiesznie naprawiono, gdy miało dojść do starcia obu armii. Drewniana konstrukcja wspomagająca most murowany szybko została rozerwana, Maksencjusz wylądował wraz z koniem w rzece i utonął. Konstantyn mógł wjechać uroczyście do Rzymu. Na jego cześć wzniesiono podziwiany do dziś Łuk Konstantyna.
Aleksander Krawczuk pisze historię Konstantyna językiem malowniczym i niepozbawionym emocjonalnych ocen. Antyczni i wczesnośredniowieczni bohaterowie dziejów to ludzie dynamiczni, pełni energii, niestrudzeni w kształtowaniu historii. Gdyby wiedzieli, jaka pamięć po nich pozostanie, czy nie zawahaliby się czasem? Zapewne nie, bo dlaczegóż mieliby okazać się tchórzami, jak przewidywał Hamlet? Ciągłe wędrówki cesarskich dworów (a pisze Krawczuk, że w pewnym mmencie było jedno Cesarstwo i aż sześciu cesarzy: czterech legalnych z okresu obowiązywania tetrarchii: August Galeriusz, August Licyniusz, Maksymin Daja i Konstantyn oraz dwóch uzurpatorów: Maksencjusz i Domicjusz Aleksander) sprawiają wrażenie, że mimo odległości ówcześni władcy czuli się u siebie w każdym miejscu Europy, Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki, od Brytanii po Górny Egipt oraz między Hiszpanią a Eufratem. Rzymskie centrum Imperium nie zawsze nawet było pożądanym celem osiedlenia i zarządzania państwem. Olbrzymi dwór Dioklecjana na przykład rezydował w miastach nad Dunajem, Nilem i Eufratem, jak pisze Krawczuk. Pomysłodawca i inicjator olbrzymich Term Dioklecjana był jedynym, zdaje się, cesarzem, który abdykował ze stanowiska i to po dwudziestu latach rządów. Osiadł na prowincji zajmując się uprawą warzyw. Rzym został bardzo daleko.
Może krzyk pawi odstraszyć miał potencjalnych uzurpatorów? Tymczasem zaś budził strudzonych pielgrzymów, którzy poprzedniego wieczora z daleka podziwiali Rzym oświetlony nocnymi światłami stolicy Imperium. W świetle dnia miasto przemawiało innym językiem: językiem ruin na Forum Romanum, reliefową wstęgą na Kolumnie Trajana i majestatycznymi postaciami wodzów Łuku Konstantyna. A przy Koloseum usiadłam w knajpce na włoskie cappuccino.
I tak się Rzym zdobywa...;o)
OdpowiedzUsuńCzyli ja też veni, vidi, vici? Alem dumna!
Usuń