środa, 25 września 2019

Venclova raz jeszcze

Wieczne słowa poety. Urywki i jeden wiersz:

Wszystko - papier wyblakły, wszystko obrócone w ciszę.

Upał dojrzewa w wąwozie ...

Jeszcze nie znamy imion tych, co stracą życie.

... płaskowzgórze, którego nawet niebo przez pył nie dostrzega

I znów się wloką
po żwirze armie, narody się mijają.

Zostanie po nas plankton, Septymiuszu,
co starszy jest od liguryjskich łodzi.

... jej tchnieniem wiecznie żyją wszystkie
i barokowe wieże, i gotyckie.

Skraj świata ciebie nie poznaje z twarzy.

... w koronach drzew ciągle tli się
światło innego czasu

To miasto lubi się powtarzać

Kwiatostany niewysokich magnolii rozpaczliwie słodzą powietrze.

... na tej potężnej ziemi ma sens tylko to,
co było i będzie tylko jeden raz.

Zatoka szepcze liśćmi, kroplami i komórkami czasu.

W górze nieba innych stuleci...

Wzrok oswajaj ze zmrokiem, a słuch niech się ciszą napawa (...)
Wzrok z niebytem oswajaj, ze swoim prawdziwym królestwem.

Ścieżka rozeszła się z szosą i spełzła
na łęg, zaklęsły w podmokłe zielenie.

Ponad strofą półmrok zwany przenośnią...

W tym mrocznym państwie śnieg nie przestał być biały.

Miasta Europy wiedzą wszystko o śmierci.


***
a tam za Grodnem kredowe góry
skrzydło urwiska skłębione chmury
biały Niemen toczy białe wody
w bieli czerwieni grody

jakby na korze wyryte znamię
wysokie rzeki zeszły w podziemie
puste ogrody drogi zakazane
żołnierze złożeni pod ziemię

koniki z drewna postacie olbrzymie
zbroje na nich rozbłysły dziwnie
w tych zbrojach biało rdzawe popioły
a tam za Grodenm kredowe góry

nasze ogrody biały kadłub klonu
ci co daleko nie wrócą do domu
pieśni nie słyszy z mułem niesiona
białego Niemna płycizna czerwona

złowrogie wody gdzie obce mury
a tam za Grodnem kredowe góry

(Tłum. Beata Kalęba)

Tomas Venclova: Obrócone w ciszę. Wiersze wybrane. Przekład: Stanisław Barańczak, Zbigniew Dmitroca, Beata Kalęba, Alina Kuzborska, Adam Pomorski. Zeszyty Literackie. Warszawa 2017.

wtorek, 10 września 2019

Na Via Cassia krzyczą pawie

      Jechaliśmy autostradą od strony Florencji, gdy zbliżał się wieczór. Słońce zachodziło barwiąc na pomarańczowo horyzont, z którego wyłaniało się coraz bardziej oświetlone miasto - Rzym. Tego wieczoru nie dojechaliśmy do samego centrum. Przy drodze wjazdowej Via Cassia zatrzymaliśmy się na kempingu, gdzie mieliśmy zarezerwowane noclegi. Teoretycznie miały być domki, które okazały się ceratowymi namiotami. Na szczęście kwiecień w Rzymie to już pełnia ciepłej wiosny, choć w nocy spadała temperatura do kilku stopni powyżej zera i jak najbardziej przydały się koce, dresy, kurtki i płaszcze. Kemping zaskoczył nas jeszcze kilkoma niespodziankami. Przede wszystkim okazało się, że dzielimy go z ogrodem zoologicznym. Nie było to zoo z prawdziwego zdarzenia, ale uciechy było co niemiara, gdy rano przed świtem króliki wyskakiwały nam spod nóg na ścieżce do zbiorowych łazienek, kozy wyciągłąy pyszczki do naszych rąk po pokarm, a majestatyczne pawie patrzyły na nas z górnych pięter drzew i budziły swoim przenikliwym krzykiem. Buongiorno! Witamy w Rzymie! My ze swojej strony również sprawiliśmy "niespodziankę" gospodarzom kempingu, ponieważ po prawie dwudniowej podróży, zakurzeni dotychczasowym zwiedzaniem w drodze, zmięci wielogodzinną jazdą autokarem, wszyscy naraz postanowili umyć głowy. I stało się - polskie suszarki do włosów wysadziły korki w łazienkach. Gospodarze naprawiali je do rana ;-) A pawie patrzyły z góry i pewnie śmiały się w kułak. Buongiorno! Witamy w Rzymie. Rzym z daleka wieczorem oświetlony jak choinka wyłaniał się powoli i majestatycznie. Przypomnają mi się tamte wrażenia, gdy czytam jak Konstantyn Wielki maszerował Via Cassia na Rzym, a broniący go oraz swojej pozycji Cezara Maksencjusz wyruszył przeciw niemu z wojskiem na równinie za Mostem Mulwijskim, gdzie Via Cassia łączy się z Via Flaminia. Most Mulwijski najpierw rozebrano uniemożliwiając przekroczenie Tybru przez wroga, a następnie pospiesznie naprawiono, gdy miało dojść do starcia obu armii. Drewniana konstrukcja wspomagająca most murowany szybko została rozerwana, Maksencjusz wylądował wraz  z koniem w rzece i utonął. Konstantyn mógł wjechać uroczyście do Rzymu. Na jego cześć wzniesiono podziwiany do dziś Łuk Konstantyna. 
     Aleksander Krawczuk pisze historię Konstantyna językiem malowniczym i niepozbawionym emocjonalnych ocen. Antyczni i wczesnośredniowieczni bohaterowie dziejów to ludzie dynamiczni, pełni energii, niestrudzeni w kształtowaniu historii. Gdyby wiedzieli, jaka pamięć po nich pozostanie, czy nie zawahaliby się czasem? Zapewne nie, bo dlaczegóż mieliby okazać się tchórzami, jak przewidywał Hamlet? Ciągłe wędrówki cesarskich dworów (a pisze Krawczuk, że w pewnym mmencie było jedno Cesarstwo i aż sześciu cesarzy: czterech legalnych z okresu obowiązywania tetrarchii: August Galeriusz, August Licyniusz,  Maksymin Daja i Konstantyn oraz dwóch uzurpatorów: Maksencjusz i Domicjusz Aleksander) sprawiają wrażenie, że mimo odległości ówcześni władcy czuli się u siebie w każdym miejscu Europy, Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki, od Brytanii po Górny Egipt oraz między Hiszpanią a Eufratem. Rzymskie centrum Imperium nie zawsze nawet było pożądanym celem osiedlenia i zarządzania państwem. Olbrzymi dwór Dioklecjana na przykład rezydował w miastach nad Dunajem, Nilem i Eufratem, jak pisze Krawczuk. Pomysłodawca i inicjator olbrzymich Term Dioklecjana był jedynym, zdaje się, cesarzem, który abdykował ze stanowiska i to po dwudziestu latach rządów. Osiadł na prowincji zajmując się uprawą warzyw. Rzym został bardzo daleko. 
      Może krzyk pawi odstraszyć miał potencjalnych uzurpatorów? Tymczasem zaś budził strudzonych pielgrzymów, którzy poprzedniego wieczora z daleka podziwiali Rzym oświetlony nocnymi światłami stolicy Imperium. W świetle dnia miasto przemawiało innym językiem: językiem ruin na Forum Romanum, reliefową wstęgą na Kolumnie Trajana i majestatycznymi postaciami wodzów Łuku Konstantyna. A przy Koloseum usiadłam w knajpce na włoskie cappuccino. 

czwartek, 5 września 2019

Jest jeszcze poezja...

        O Tomasie Venclovie wiem, że przyjaźnił się z Czesławem Miłoszem. Ostatecznie Litwin przecież. A ponieważ wierzę w poetycką intuicję, wydało mi się oczywiste, że skoro się przyjaźnią i współpracują (nawzajem tłumaczyli swoje wiersze: Miłosz na język polski, Venclova wiersze Miłosza na język litewski) obaj w twórczością zamieszkują w Panteonie. Do Miłosza przekonałam się dawno, a kolejne odkrywane gdzieś w papierach niepublikowane wiersze, które pośmiertnie ujrzały światło dzienne, tylko to potwierdzają. Venclova wciąż pisze i jest aktywnym twórcą również wchodzącym w wiek już mocno dojrzały (82 lata skończy 11 września). Obaj, Miłosz w ostatnich tomach "To", "Druga przestrzeń", "Wiersze ostatnie" i Venclova w najnowszych utworach, przynależą do twórców, których czas się nie ima. Nie wypalili się duchowo, nie wyczerpały się ich poetyckie zasoby, nie utknęli w starych metaforach, nie powielają siebie sprzed lat, zachowując do końca młodzieńczą inwencję. Są to wiersze ludzi dojrzałych, lecz ileż w nich życia i życiowej mądrości. A przy tym język jest im bezwzględnie posłuszny, czego brak czasami poetom młodym, którzy epatują czytelników przesadnymi rozterkami i mękami twórczymi. Miłosz przyznawał po prostu, że "zawsze szukał formy bardziej pojemnej", co jest naturalnym procesem rozwoju twórczości. A kiedy ją znalazł, "nauczył się, że najbardziej wskazane jest milczeć". 
        Tom "Obrócone w ciszę" Tomasa Venclovy dostarcza mi dawno nieodczuwanych wzruszeń i inspiracji. Może nie tyle dawno, co zwyczajnie rzadko. Kto dziś tak pisze? Tak, że w wersach zatrzymuje się czas i chciałoby się tylko usiąść w fotelu i zatopić w słowach, obrazach, pochylając głowę nad własnym życiem? Tak potrafią tylko najwięksi poeci. Był nim Czesław Miłosz, jest Tomas Venclova. Dlaczego jednak zaczęłam od dojrzałości i wierszy z ostatnich etapów życia? Ponieważ tom Venclovy ma układ odwrotnie chronologiczny: wiersze ułożone zostały od najnowszych, ostatnich, do najdawniejszych. I muszę przyznać, że im wcześniejsze, jeszcze z lat sześćdziesiątych i pięćdziesiątych XX wieku, tym słabiej przemawiają. Nie, nie są złe, słabe czy nieprzyswajalne. Niemniej ich poetycka wymowa nie dorównuje wierszom ostatnim, które w każdym wersie, w każdym słowie są doskonałe, pełne życiowej mądrości, do której dochodzi się po latach doświadczeń. Nigdy nie fascynowały mnie wiersze podszyte histerią, nadmiernie emocjonalne. Emocje nie zawierają prawdy o świecie. Prawda mieści się w kontemplacji i akceptacji, gdyż znajduje się poza nami, poza kontemplującym podmiotem: "Kiedy powrócił, krajobraz był inny" (z wiersza "Śmierć Argonauty"). W zderzeniu z trwaniem świata, jakkolwiek jego kształt byłby zmienny, chybotliwy, nieuchwytny i przemijający, pojedyncze człowiecze doświadczenia tracą na znaczeniu: "Ale oddycha ziemia, pachnie jaśmin, a człowiek uczy się nie pamiętać o nieszczęściach" (z wiersza "Przywiązany do masztu").
       Niedoskonałość we wszelkich przejawach istnienia jest ostateczną prawdą o życiu, o człowieku i świecie.  Tylko młodzieńczą naiwnością można usprawiedliwić dążenia do naprawienia rzeczywistości i żądania doskonałości. Można naprawiać, ale nie naprawić. Można dążyć, ale nie dotrzeć. Można zmierzać ku, ale nie zatrzymać się u ostatecznego celu. Ostatecznie każdego czeka "noc wspomnień, nieodnaleziona Itaka" (z wiersza "Przywiązany do masztu"). I znów powtórzę truizm, który zdarzyło mi się już tutaj wyrazić: takich wierszy nigdy nie napisze poeta początkujący, poeta młody, poeta eksperymentujący. Takie wiersze pisze się wówczas, gdy pojawia się zrozumienie (może nawet wyrozumiałość), "że wszystkim nam właściwa jest pewna koślawość" (Miłosz: "Historie ludzkie"). A wówczas powstaje wiersz:

Tomas Venclova

***
Co kochałeś? To jedno miasto, które zostawiłeś,
ciepłą ochrę mglistego dnia, Haydna, ciała sekrety,
brzeg nadmorski, gdzie słychać głosy, co z wiatrem wróciły,
blok odręcznych notatek pod lampą (lepiej - przy świecy).

Zaciera się profil i lżejsze są stare monety.
Ci, których nie spotkasz, rozpoczną tę grę znów na nowo.
Zaś co jest wszechrzeczą, powróci do niemej wszechrzeczy,
bo los roztrwoniony, by dusza wcieliła się w słowo.

A choćbyś stał z tarczą Perseja, nie oprzesz się bogom.
Twój słuch toczy walkę nierówną, poddaje się wzrok
i szkwał płachtę lodu zarzuca na grzbiet falochronom
i niebo rozdarłszy na polach rozściela się mrok.

tłum. Beata Kalęba
      

niedziela, 1 września 2019

Czytanie tabliczek

     Wcale nie trzeba brać ze sobą książki, żeby mieć co czytać nawet podczas pieszej wędrówki po lesie. Czytałam nowe tabliczki informacyjne ustawione w Leśnym Kompleksie Promocyjnym Lasy Janowskie. Część informacji już znałam, ale pojawiły się o kolejce wąskotorowej, której trasa wiodła przez las z Lipy do Biłgoraja.  Kolejkę zaczęli budować Niemcy w czasie wojny, aby wywozić stąd drewno. Pierwszy odcinek wiódł z Lipy do tartaku, następnie stopniowo kolejkę wydłużano, a ostatecznie prowadziła przez Lasy Janowskie i Puszczę Solską z Lipy przez Kochany, Łążek Ordynacki, Szklarnię, Szwedy, Bukowę do Biłgoraja a stąd dalej docierała do stacji w Zwierzyńcu. Pierwszy odcinek o długości 5 km oddano do użytku pod koniec 1941 roku. Niemcy do końca wojny zbudowali 20 km do Łążka, następne odcinki budowano już po wojnie również w celu pozyskiwania z tych lasów drewna. Ostatni etap budowy podjęto na początku lat pięćdziesiątych, ale już po dekadzie rozpoczęto demontaż kolejki na odcinku Bukowa - Biłgoraj. Następnie w latach siedemdziesiątych rozebrano odcinek Bukowa  - Szklarnia. Ostatecznie całość linii przestała istnieć w 1988 roku. Pozostał tabor, sukcesywnie zresztą w trakcie eksploatacji wymieniany na nowszy. Obecnie odnowione ciuchcie i wagoniki można oglądać w skansenie w Janowie Lubelskim.
     Po kolejce pozostały też nasypy, przepusty, mostki. Częściwo wchodzą one w oznakowane trasy turystyczne, piesze i rowerowe. Nasypy kolejki łatwo rozpoznać i warto się nimi przespacerować dla urokliwych widoków, zwłaszcza w okolicy rzeki Branew.  Zbaczając z nich można natomiast trafić na odnowione drewniane kładki, które prowadzą przez tutejsze bagna. Ponoć w czasie wojny leśni przewodnicy prowadzili przez nie partyzantów w bezpieczne schronienie w głębi lasów. Wówczas kładki w pewnych miejscach nie były widoczne, a deski pokrywała cienka warstwa mulistej wody. Tylko doskonale znający las mieszkańcy wiedzieli, którędy można przejść bezpiecznie, wyczuwając stopą twarde podłoże. Dzisiaj kładki są wysokie, oznakowane, zabezpiecznone balustradami. Przechodzi się suchą nogą. I od czasu do czasu można natrafić na pouczające tabliczki informacyjne o pożytecznych roślinach (czosnek niedźwiedzi), trujących acz pięknych krzaczkach (wawrzynek wilczełyko) i pozostałościach kolejki wąskotorowej.






Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...