środa, 29 marca 2017 15:53
Długa ulica z zabytkowymi kamienicami zdobionymi klasycystyczną sztukaterią i secesyjnymi wzorami. Właściwie nie wiem, jaki to styl, ale ciasno stojące budowle tchną historią. Kręci się tu zawsze mnóstwo ludzi. Ruch na chodnikach i ulicy utrudnia swobodne przemieszczanie się, ale lubię tędy chodzić, bo czasem wystarczy skręcić odrobinę w zaułek i zapada cisza. Tylko z daleka dociera stłumiony gar. na każdym kroku otwarte drzwi i parasolki nad stolikami zachęcają do delektowania się smakami i zapachami kawiarenek, barów, traktierni, przytulnych zakątków, gdzie można usiąść z książką, gazetą lub otwartymi uszami i oczami, chłonąc gwar i gorączkową atmosferę starego miasta. Znam już trasę na pamięć. U wlotu ulicy na górnym jej biegu wielki pałac z prowadzącymi do niego szerokimi schodami. Na placu przed pałacem wysokie kuliste latarnie. Po przeciwnej stronie nieco dalej duża oszklona gastronomiczna "przytulnia". Jest tu wszystko, dlatego trudno określić charakter przybytku smaku. Jest osobna sala dla kawoszy, osobna dla herbaciarzy, osobna dla amatorów dań bardziej wykwintnych. Ale najbardziej oblegane jest niewielka salka z bułeczkami i naleśnikami. Najwięcej tutaj studentów, bo tuż obok ich uczelnia. Gdy ma się szczęście, można usiąść tak, że przez okno otwiera się widok na lekki zakręt ulicy i wznoszący majestatycznie na wzgórzu pałac.
Idąc dalej lekko w dół mijamy setki małych sklepików utkanych w starych kamienicach. Są salony jubilerskie, sklepy z pamiątkami, kiedyś podziwiałam witrynę z kryształami i porcelaną, innym razem trafiłam na ręcznie robione torebki i ozdoby skórzane. Znajdzie się też sklep muzyczny z instrumentami, antykwariat i zwyczajne butiki jakich wszędzie wiele. Ale ja sobie skręcam nieco w bok, w zaułek, gdzie mam trzy obok siebie mikrorzemieślnicze cacka: w jednym nici, guziki, tasiemki i kapelusznik, w drugim stare foliały i oprawa książek, w trzecim włóczka, mulina i hafty. Cudowności! Idąc dalej w dół mam jeszcze ulubioną kawiarnię z rękodziełem ludowym. Przed wejściem przy schodach stoją wielkie gliniane dzbany, nad wejściem kołyszą się w koszach pelargonie. Drzwi malowane w koguty i kelnerki w ludowych strojach. Wejście do kawiarni jest z boku, od niewielkiego podwórza otoczonego z trzech stron innymi ciekawymi sklepikami: z drewnianymi zabawkami, z wyrobami ceramiki ludowej. Dzieci biegają po kamienistym podwórku bawiąc się drewnianymi kogutami na kółku. Idąc dalej w dół mijam witryny ekskluzywnych salonów obuwniczych i butików, do których raczej nie zaglądam. Moim celem u samego wylotu ulicy u jej dolnego końca jest sklepik z artykułami papierniczymi. Tutaj poszukuję kartek czerpanego papieru, pióra gęsiego, buteleczki tradycyjnego atramentu - do ozdoby na biurko - drewnianych ręcznie zdobionych pudełek na drobiazgi. Sklep jest wąski i głęboki w środku, ale ma bardzo wesołą witrynę, pełną kolorowych wycinanek, pajacyków, dzwoneczków. Byłam niepocieszona, gdy kiedyś okazało się, że jest zamknięty. Wracałam wówczas z powrotem w górę ulicy czym prędzej, żeby znaleźć pocieszenie w ulubionej kawiarni.
Idąc właśnie już z dołu w drogę powrotną, można skręcić odrobinę w lewo i po schodach wejść na deptak biegnący równolegle. Jets to najstarsza część miasta brukowana dawną głowiastą kostką, na której łamie się obcasy. Dlatego chodzić trzeba w butach sportowych ;-) Najpierw przechodzi się przez starą zabytkowa bramę z wieżą. Ulica jest wąziutka, zamknięta dla ruchu kołowego. Z obu stron napierają na przechodniów stare średniowieczne mury. I tutaj wzdłuż w każdym wolnym miejscu znajdujemy setki kramów z tradycyjnymi wyrobami i rękodziełem. Są też przystanki kulinarne: naleśnikarnia, ogródek z piwem z beczki, jakieś słodkości, cukrowa wata dla dzieci. Ulica wydaje się radosna i pogodna, ale za grubymi murami po jej lewej stronie kryją się głębokie tunele i dawne kazamaty. Można się w nie zapuścić i przejść na skróty do dolnej i nowocześniejszej części miasta. Jednym takim tunelem wychodzi się do olbrzymiego kościoła, innym do przystanku miejskiej komunikacji, jeszcze inny w miejscu rozwidlenia ma pasaż handlowy z atrakcjami dla turystów. W jeszcze innym odnoga skręca w dół do podziemnego muzeum tortur. Można łatwo zabłądzić. Miejscowi skracają sobie tędy drogę, ale obcy łatwo się gubią i niestety, stają się ofiarami drobnych złodziejaszków. Nastrojowi grozy sprzyjają kolebkowe sklepienia i grube mury odbijające ponurym echem ludzkie kroki. Część tego podziemnego labiryntu jest jeszcze w remoncie. Co w nich zostanie odkryte, nie wiadomo.
Po powrocie do górnego początku ulicy głównej skręcam w stronę pałacu i okrążając go dochodzę do przystanków, skąd wracam do domu. Tym razem jednak utknęłam w samym pałacu. Był wieczór i znajoma namówiła mnie na zwiedzanie. W pałacowych krużgankach szykowała się jakaś impreza, koncert połączony z pantomimą i tańcem. Wyglądało to wszystko jeszcze dość chaotycznie: Ciężkie kotary zwisały ze stelaży, damy w klasycystycznych i barokowych sukniach przebiegały w pośpiechu szukając a to rękawiczki, a to wachlarza. Minęłyśmy ten rejwach, wchodząc do środka. A tam groza! Kosze rozkawałkowanych na części manekinów wytrzeszczających oczy... krwawe kałuże... Scena do jakiegoś horroru? Nową wersję "Dantona" będą kręcić czy co??? Opuszczam pomieszczenia i idę w głąb, za jakieś kulisy. Korytarze, puste alabastrowe sale, jakieś pozostałości po ekipie remontowej: wiaderko po farbie, malarska drabina, zachlapane gazety... Widzę ukryte przejście dokądś, Idą tamtędy dwaj lokaje w liberii, więc ja za nimi. Przechodzę przez kwadratowe wyjście zasłonięte od tyłu czymś ciężkim, wielkim obrazem. Po drugiej stronie oszklony taras? patio? coś jakby zejście do ogrodu. odwracam się: co za obraz tak skrzętnie ukrywa tajemne przejście? Mało nie padłam: królewski portret Stanisława Augusta. No tak, to już wiem, jaki film tu będę kręcić. Chcę wrócić z powrotem, ale nie mogę się wgramolić na wysoki parapet ukryty za obrazem. Podstawiam sobie stojący obok królewski podnóżek obity aksamitem. Ha! na coś się przydał. Jak mnie ci kustosze w lokajskich liberiach przyuważą, będzie afera. Stoją zaraz za wejściem do pałacu, ale widzę, że to dzieci, mali paziowie. Mówię do nich: "Tylko nie mówcie nikomu" i przykładam palce do ust. Śmieją się i kiwają głowami.
Wracam do głównego wyjścia. Słychać dynamiczną muzykę, coś się zaczęło. Wpadam do ogromnej sali, gdzie górale przytupują zbójnickiego. Skądś wibruje natarczywy rytm "Krzesanego". Rewelacja! Tańczą, wirują, kierpce, ciupagi, parzenice, bufiaste koszule, kolorowe chusty. Energia udziela się i próbuję przebrnąć przez roztańczony tłum po dudniącym parkiecie. Naprzeciwko widać olbrzymie czarne okna - zapadł zmierzch. Przez któreś z nich zagląda światło baniastej lampy ulicznej. Przechodzę przez roztańczone pary do na wpół otwartych drzwi. Zamykam je za sobą, intensywny dźwięk góralskich skrzypiec cichnie, za to z lewej strony, gdzieś spod pałacowej oficyny dochodzi delikatny dźwięk fortepianu. Nie widać instrumentu ani pianisty, idę za dźwiękiem. Przenika mnie chłód i chociaż to nieodpowiednia pora roku, w powietrzu zaczynają fruwać pojedyncze drobne płatki śniegu. Jak te delikatne tony spod klawiszy. Niemożliwe po prostu. Nie schodzę schodami, lecz idę okrążając pałac. Noc ciemna zasnuła ulice w dole, poniżej pałacowego wzgórza. I widzę: pałacowe skrzydło osłania tarasowy prostokąt, w którego rogu stoi fortepian. Pianista w czarnym fraku - czy mu nie zimno? - pochylony nad klawiaturą nie zwraca uwagi na płatki śniegu spadające na włosy i barki. Gra...
Fryderyk Chopin, Nokturn Des-dur nr 2 Op. 27 - Maurizio Pollini
PS Jeśli ktoś ciekawy, co to za miasto, odsyłam do eseju Josifa Brodskiego "Miasto jak każde"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz