Na egzamin z literatury romantycznej u prof. Aleksandrowicz nikt nie odważył się pójść bez znajomości Marii Antoniego Malczewskiego. Wiadomo było, że to jej ulubiony i kluczowy utwór. Do każdego niemal pytania Maria była potrzebna. Żadne omówienie heroin romantycznych nie mogło się odbyć bez Marii. Problematyka kresowa? Jasne, że ukraińska Maria; Gatunki romantyczne? Ależ Maria jako powieść poetycka. Romantyczna miłość? Też pytanie, oczywiście Maria i Wacław itd. Od biedy można było darować sobie każdy inny utwór, ale nikt nie odważył się pójść na egzamin, nie przeczytawszy Marii. I to słynne pierwsze zdanie poematu wyryte w pamięci do dziś, z archaicznym wołaczem: gdzie pędzisz, kozacze... Ten step ukraiński gdzieś nad Bohem, bezkresna przestrzeń bodiaków, pogoń wiatru nad falą łąk szumiących ... Step -koń - kozak - ciemność - jedna dzika dusza ... Świat, który stał się legendą, z ktorego inspiracji powstało tyle niezwykłej literatury!
Wacław, bohater bajroniczny, kocha na zabój: kochał, więc jedzie zabijać. Po śmierci Marii, zamordowanej na polecenie jego ojca, Wacław zamienia się w mściciela - wsiada na koń i jedzie. Nie, nie jedzie, lecz leci, pędzi przez step. Dudnią trawiaste burzany, chylą się od wiatru czy od pędu pod kopytami konia. Krążą kruki złowieszcze nad stepem. Dudnią, dudnią kopyta, głucho zapada złowroga cisza. Poleciał!... Ej! ty na szybkim koniu, Wacławie, cóż chcesz uczynić?!
Jaka szkoda, że tutaj nie kończy się opera Romana Statkowskiego. Dzieje Wacława Malczewski w tym momencie urwał. Dobrze wiedział, że to, co niedopowiedziane, przeraża bardziej niż wszelkie słowa, a Wacław przecież wyrusza zamordować ojca. Statkowski pisząc libretto, mimo wykorzystania dosłownego wielu fragmentów tekstu literackiego, dopisać musiał partię Wojewody (milczącego w utworze), bo przecież główna postać negatywna musi śpiewać! To zrozumiałe. Natomiast dopisanie zakończenia losów Wacława, który wpada się mścić, a potem obezwładniony wizją ducha ukochanej Marii rezygnuje z zemsty i popełnia samobójstwo... Litości! Z mrocznego bajronicznego bohatera zrobił się cierpiętnik na wzór Wertera.
Tegoroczny 8. Festiwal Muzyki Polskiej zakończony został koncertową wersją Marii Romana Statkowskiego, skomponowanej niemal 110 lat temu (1903). Tym razem się przygotowałam. Czytałam i słuchałam: utwór Malczewskiego (reprint wydania z 1851 r. z oryginalną ówczesną ortografią), opera w nagraniu Borowicza (2008 r.), dokładnie śledząc libretto aż się książeczka załączona do płyty rozleciała (lekkie klejenie nie było przygotowane na tak intensywną eksploatację). Na kilkugodzinną podróż też wzięłam nagranie i jeszcze raz... I na nic! Dyrygent - Tomasz Tokarczyk -rozwalił wszystko! Nie dość, że wyglądał jak agrafka, taki cienki, frak na nim wisiał jak na wieszaku, jakby go tam wcale nie było, a jeszcze w momentach kulminacyjnych zwijał się w paragraf... To składał się w pół, to rozwijał długie ręce jak skrzydła, dźgał powietrze batutą jak floretem, jakby chciał z orkiestry wszystkie żyły wypruć i wszystką krew wytoczyć... Śpiewał razem z chórem, a gdyby podest był większy toby i zatańczył, a byłoby co, bo i polonez, i mazur, i walc, i kawałek oberka jest w partyturze. Czegoś takiego to ja jeszcze nie widziałam. Przez pierwszy kwadrans, a może i dłużej, nie mogłam się skupić na muzyce. A miałam słuchać uważnie, bo tam właśnie ten niesamowity polonez jest, a potem kwartet wiolonczelowy... A tu taka jednoosobowa pełna inscenizacja ponoć koncertowej wersji opery! Kto śpiewa? Co śpiewa? Co grają? Nie wiem. Widzę tylko ten frak z fruwającą batutą. Szok. Normalnie szok. A po piętnastu minutach... polubiłam go. Bo ja w zasadzie lubię okularników
No dobrze, to teraz całkiem serio. Roman Statkowski napisał operę bardzo polską, z rozpoznawalnymi akcentami, motywami, symbolami. Świetny, potężny, radosny polonez prawie na samym początku, po arii Wojewody i poleceniu zabicia niechcianej synowej robi naprawdę wrażenie. To nie płaczliwie-nostalgiczny, ojczyźniany Ogiński ani też filmowy polonez Kilara, lecz dworsko-majestatyczny, biesiadny, radosny, potężny. Nie tęsknota w nim, lecz duch biesiady, wiwat i dostojeństwo. Zaraz potem, jeszcze w I akcie pojawia się mazur - porywajacy, skoczny, niemal brakuje tchu. Zastanawiam się, jak wyrabia się chór, bo do poloneza, jak i mazura są partie chóralne. Obok tego, w akcie drugim pojawiają się liryczne bardzo arie Marii oraz duety Marii i Wacława. Partia tytułowej bohaterki charakteryzowana jest przez towarzyszące jej delikatne dźwięki harfy. Mroczna dusza Wojewody z kolei ma silną linię wiolonczeli z przejmującym fragmentem wiolonczelowego kwartetu w I akcie. Sam w sobie ten kawałek jest niezwykły i swobodnie można go słuchać jako odrębny utwór.
Fantastyczny zupełne fragment to kulig. Szalone tempo, dzikość, taniec weneckich masek, pod którymi kryją się nasłani przez Wojewodę zabójcy: dynamika i mroczne przeczucie, groza. Wszystko razem. W szalony rytm zapustów Statkowski wplótł także oberka, kolejny polski taniec. A żeby dopełnić wątek owej polskości opery, trzeba jeszcze wspomnieć o Bogurodzicy. A tak, jest nawet Bogurodzica, śpiewana (pierwsza zwrotka) a capella przez polskich wojaków wyruszających na wojnę z Tatarami.
Większość libretta Statkowski, jak wspomniałam, wziął żywcem z poematu Malczewskiego, np. arie Miecznika, Marii, Wacława, pieśń Pacholęcia, piosenka śpiewana przez maski. Tylko tam, gdzie romantyczna konwencja powieści poetyckiej wymgała tajemnicy zamiast słów, kompozytor musiał stworzyć własny tekst. Wojewoda w utworze jest postacią milczącą, nie odzywa się ani słówkiem. W operze nie mógł milczeć, to oczywiste. Ale zaletą opery jest też muzyka pomiędzy ariami, np. charakterystyczny wstęp do aktu II, w którym słychać tętent konia. Bogactwo motywów rozwijanych w całej kompozycji zawiera już uwertura. Od samego początku muzyka wprowadza in medias res, wciąga i już napięcie nie spada, nawet w partiach lirycznych. Da się to wytrzymać, ponieważ w sumie jest to dzieło niespełna dwugodzinne. No i naprawdę można tego słuchać jak czegoś, co się zna, co jest mimo wszystko swojskie, a przy tym nienużące, dynamiczne. Jak ktoś chce się dowartościować patriotycznie, a z Moniuszką mu nie po drodze (jak mnie), Chopin go drażni (znam takich), od Pendereckiego bolą go zęby, a Lutosławski to kosmos, spokojnie może dać się uwieść muzyce Statkowskiego. Oczywiście, żartuję. Mimo wszystko uważam, że Maria powinna być w repertuarze każdej polskiej opery i dziwię się, że jeszcze nie jest. To naprawdę dobra muzyka, zawierająca mnóstwo hitowych fragmentów. Ponieważ o moim stosunku do Moniuszki można powiedzieć, że podchodzę do niego jak pies do jeża, to Maria stała się moją ulubioną polską operą.
W krakowskiej wersji koncertowej obsada częściwo pokrywała się ze znaną z nagrania Łukasza Borowicza. Tytułową bohaterkę kreowała Wioletta Chodowicz. Osobiście wciąż nie mogę się do niej przekonać, ale i tak o wiele bardziej podoba mi się jako Maria niż jako Halka. Chór Polskego Radia również brał udział w nagraniu i wystąpił w sobotę w Filharmonii Krakowskiej. Jako Wojewoda Krzysztof Szumański, Tomasz Kuk jako Wacław, Adam Kruszewski w partii Miecznika dobrze wywiązali się z zadania. Może Tomasz Kuk w wysokich rejestrach trochę przesadził, ale to krótko trwało. Monika Korybalska jako Pacholę była dla mnie bardziej czytelna niż Katarzyna Rzymska w nagraniu płytowym. Natomiast orkiestra, no, skoro już opisałam, jaki był dyrygent, to można się domyślać, jak brzmiała - głośno. Ósmy rząd okazał się tym razem za blisko. W głowie huczały mi nie tylko blachy (strasznie dużo ich było), ale miałam wrażenie, że jeździ w niej cały tramwaj kotłów, bębnów i orkiestra dęta. A od czasu do czasu odzywały się dzwoneczki. Nie, nie, znowu wpadam w jakiś sarkazm. Ale dzwoneczki były naprawdę. Jak miał tramwaj nie jeździć, skoro się spało trzy godziny, jechało sześć i trzy razy pod rząd wysłuchało tej samej opery?! Aha, jeszcze koncert Psalmów Gomółki do słów Kochanowskiego był w międzyczasie, ale to już innym razem. Padam z nóg ...
Maria Romana Statkowskiego to dzisiaj moja ulubiona polska opera.
PS Z podsłuchanej podczas antraktu w kuluarach rozmowy dowiedziałam się, że dla niektórych największą atrakcją koncertu był, no nie wiem, kilkuzdaniowy, ale za to w podwójnej roli Szlachcica i Kozaka posłańca (tego, który tak pędzi w pierwszym zdaniu utworu i tytule tego wpisu) występ Andrzeja Lamperta, niegdysiejszego laureata Szansy na sukces, który od tamtej pory zdążył był ukończyć Wydział Wokalno-Aktorski Akademii Muzycznej w Krakowie i został tenorem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz