poniedziałek, 01 października 2012 16:09
... i podłoga zadrżała, gdy poszły basy, a suficki śpiewak lewitował. W piątek 28 września wieczorny koncert w namiocie Festiwalu Skrzyżowanie Kultur pod PKiN trzeba liczyć podwójnie. Nie tyle ze względu na czas występów, ale przede wszystkim z powodu zupełnie innego charakteru muzyki.
Najpierw Titi Robin i jego międzynarodowy zespół: Sinan Celik (flety, Turcja),Murad Ali (sarangi, Indie), Mehdi Nassouli (afrykańska gitara basowa, śpiew, Maroko), Francis Varis (akordeon, Francuz z polskimi korzeniami), Ze Luis Nascimento (instrumenty perkusyjne, bębny i nie wiadomo co, Brazylia). Sam Titi grał na gitarze i buzuki. Zespół prezentował utwory z projektu nagranego w podobnym, aczkolwiek niezupełnie identycznym składzie, pod tytułem Riverbanks, na który składa się muzyka nie tylko z krajów pochodzenia instrumentalistów: z basenu Morza Śródziemnego, hiszpańskie, francuskie, indyjskie, tureckie, z obszaru Sahary... Trzypłytowy album zawiera oczywiście znacznie więcej niż zaprezentowano na koncercie.
Zestawienie brzmień egzotycznych instrumentów tworzy klimat niezwykły. Każdy z muzyków, można powiedzieć, miał swoje pięć minut, kiedy prezentował możliwości i wirtuozerię, a ja mogłam posłuchać jak brzmi na przykład owa niezwykła gitara afrykańska. Największy aplauz wywołał Ze Luis Nascimento i jego perkusyjne umiejętności. Tu się przyznam: nie lubię perkusji. takiej tradycyjnej, typowo rockowej, głośnej i w ogóle... Nie podobają mi się perkusiści ani nie zachwyca mnie ich pałeczkowe szaleństwo. Ale jak zagrał Nascimento, także biłam brawo i czekałam na bis. No właśnie, bo on nie walił w te bębny, tylko grał, naprawdę grał. I wtedy basy poszły podłogą, aż zadrżało w namiocie pod stopami.
Po występie Titi Robina myślałam, że już nic bardziej niezwykłego nie usłyszę i nawet się zastanawiałam, czy zostać na drugi koncert. Jednak zostałam. Na scenie pojawił się Raza Khan z sześcioma muzykami, wspierającymi go w śpiewie i grze na czymś, co przypominało harmonię pedałową, tylko nie nożną, a ręczną. Muzyk jedną ręką wprawia w ruch miech, a drugą gra. I jeden grał jeszcze na jakimś perkusyjnym instrumencie, ale nie mogłam dojrzeć, jak wyglądało to coś. W każdym razie brzmienie bardzo oryginalne.
Ale i tak największą oryginalnością wykazał się sam Raza Khan, wyrzucający z siebie dźwięki o niespotykanej skali, od bardzo niskiego basu, po przenikliwy falset. Nie było to podobne do niczego znanego, stąd strasznie trudno opisać wrażenia. Dla niektórych skala oryginalności była za duża, więc po piętnastu minutach, no, może dwudziestu zaczęły się mniejsze i większe emigracje słuchaczy opuszczających namiot. Słuchałam z zainteresowaniem przez pierwszy kwadrans, potem próbowałam podążać za skokami głosu śpiewaka, potem przez chwilę było nawet przyjemnie, gdy zaczął się jakiś bardziej melodyjny utwór, później miałam wrażenie, że zaczyna się wszystko od nowa, ale tylko do czasu, bo zaraz nastąpiła erupcja dźwięku i pokaz możliwości Khana, z kolei znowu powtarzany wcześniej motyw… I tak przez dwie godziny.
Opisać się tego nie da. To było przeżycie ekstremalne. A przy tym, jak się okazało, był to pierwszy w ogóle zagraniczny koncert Raza Khana, który do tej pory nie wyjeżdżał z Indii i nie koncertował na typowo muzycznych festiwalach, ponieważ jego twórczość jest formą modlitwy, rodzajem religijnej medytacji. To, co on wyprawia z głosem, rzeczywiście przyprawia o zawrót głowy, ale chyba nie dla wszystkich jest to percepcyjnie dostępne. No i nie do końca jestem przekonana, czy śpiew medytacyjny, tak długi w dodatku, a oni by mogli jeszcze dłużej, tylko organizatorzy przerwali występ wręczając kwiaty, nadaje się do prezentacji w formie koncertu festiwalowego.
Jedno trzeba przyznać, Raza Khan ma rzeczywiście głos niesamowity, elastyczny, i kiedy normalnie śpiewa, przyjemny w słuchaniu. Zdecydowanie nie dorównywali mu wspomagający śpiewacy. Długo jednak bym się zastanawiała nad wybraniem się ponownie na jego występ. Ale nie żałuję. Warto doświadczyć czegoś nowego.
I znowu po tym koncercie myślałam, że już następne, tym razem na Szalonych Dniach Muzyki aż takich wrażeń mi nie dostarczą. Myliłam się. Generalnie było tak, że każdy kolejny koncert, na który szłam, był coraz bardziej niezwykły, coraz bardziej fantastyczny, coraz bardziej mi się podobał… aż na sam koniec pewnie skali by zabrakło, ale na szczęście musiałam wracać do domu i do pracy. Jakie to były zjawiska, o tym w następnym wpisie. Najpierw spróbuję opanować narastające fatalne przeziębienie z katarem i nadchodzącą anginą. No cóż, wyścig z czasem, żeby już w piątek po pracy zdążyć na wieczorne atrakcje a potem bieganie przez dwa dni z koncertu na koncert od 11 przed południem do 22-giej i nocny powrót jednak fizycznie mnie wykończyły, choć wrażeń nazbierałam na dłuższy czas.
To tylko niewielka próbka tego, co potrafi Raza Khan i jego śpiewacy, dość znośna zresztą. W piątek zaprezentował znacznie "mocniejsze" kawałki.
Mam! To właśnie śpiewał w piątek. Nazwałam to sobie "medytacja samogłoskowa":
Nie, to było podobne, ale nie to samo... Nie jestem w stanie sobie odtworzyć jego "piosenek". To nagrania sprzed kilku lat, teraz prezentuje znacznie bardziej wyrafinowany poziom skomplikowanej prostoty dźwięku. Hmmm, chyba jednak muszę posłuchać jeszcze, bo zaczynam się zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz