niedziela, 23 września 2012 21:43
Kiedyś, wiele lat temu, usłyszałam te słowa i uznałam, że są najbardziej smutne, jakie można sobie wyobrazić. Ten kontrast nadziei i końca, bezpowrotnego końca...
Raz jeden w życiu byłam na koncercie Agaty Budzyńskiej. Jej głos z małej sceny miejskiego domu kultury w pewnym miasteczku niósł się wysoko, że aż spojrzałam czy nie przebił sufitu i nie poleciał dalej. Poleciał...
Nie miałam dzisiaj nastroju do słuchania ani pisania. Nie miałam pomysłu, nie miałam natchnienia. I nagle, nie wiadomo skąd, z powietrza, tego jesiennego powietrza... z zapachu żółtych nagietków, które przywiozłam dzisiaj z ogrodu... z zapachu pieczonych jabłek... wyłoniła się piosenka, jej piosenka, jej głos, jej nazwisko.
Agata Budzyńska zginęła tragicznie 22 września 1996 r. na skutek zatrucia czadem. Miała 32 lata. Śpiewała piękne piosenki o przyjaźni, miłości i zdradzie. I o śmierci, Jej głos, choć sama delikatnej postury, niósł się wysoko i nie wiedzieć czemu zawsze mnie wzruszał. Przygrywała sobie na wielkiej, w porównaniu z jej filigranowością, gitarze.
A kiedy kończyła piosenkę, nie chciałam ani klaskać, ani wyjść, ani robić cokolwiek. Chciałam tak jeszcze posiedzieć.
Nic nie trwa wiecznie, prócz wieczności samej - tak mógłby napisać Mikołaj Sęp Szarzyński, mistrz paradoksu. Jednak mimo dotykalnej, wręcz bolesnej rzeczywistości i wbrew danemu nam ułamkowemu doświadczeniu znikomości wszystkiego, człowiek wciąż próbuje wzlatywać ponad poziomy. Lecz prawo przyciągania jest nieubłagane i kiedy kolejny Ikar spada, jego imieniem nazywają morze, górę, jezioro, albo cypel. Co więc pozostaje nam, jednodniowym śmiertelnikom, za pociechę prócz zawodnej pamięci? Poezja i muzyka.
Tylko ona tak potrafiła śpiewać wiersze ks.Twardowskiego:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz