środa, 31 stycznia 2018

Nokaut

niedziela, 25 sierpnia 2013 23:38

     To było nierówne starcie. Ich było pięcioro. Żadnego fair play. Wszystkie chwyty dozwolone. 
List gończy za winowajcami:
Piotr Anderszewski - pianista,
Belcea Quartet w składzie:
  • Corina Belcea - skrzypce
  • Axel Schacher - skrzypce
  • Krzysztof Chorzelski - altówka
  • Antoine Lederlin - wiolonczela
Nieuczciwe chwyty przeciwników: Mozart, Janacek, Britten, Szostakowicz.
Rezultat do przewidzenia: oni sobie poszli, a ja leżę na deskach znokautowana. I całkiem mi tu dobrze.
       Z 9. Międzynarodowego Festiwalu Chopin i Jego Europamogłam być tylko na jednym koncercie. I jak tu wybrać spośród trzydziestu? Tak zwane okoliczności niezależne ode mnie nieco pomogły, bo nie dysponuję wolnym czasem podczas całego festiwalu. Trochę więc przypadkiem, trochę dzięki świadomej determinacji - bo przecież w końcu musiałam posłuchać Anderszewskiego na żywo -  zjawiłam się w Filharmonii Narodowej w sobotę 24 sierpnia na koncercie kameralnym. Nie nastawiałam się specjalnie na nic, nawet dokładnie programu nie zdążyłam przeczytać. I dobrze, bo oczywiście się zmienił. No, nie całkiem. Zmiana polegała bowiem na jego wzbogaceniu. Natomiast to, co zalanowane, oczywiście też zostało wykonane. I to jak wykonane!
       Na początek Belcea Quartet zaprezentował jeden z kwartetów Mozarta. Tak na rozgrzewkę. Nie zachwycił mnie za bardzo, choć wykonanie było bez zarzutu finezyjne. Ale to, co zdarzyło się potem, niestety, Mozarta przygasiło. O, tak, tym razem Mozart przegrał. Może to kwestia innego jednak podejścia do muzyki kameralnej w wieku XVIII, a innego później i współcześnie. Mozart jest piękny, perełkowy, śliczny, hmmm, niezobowiązujący. Dla słuchacza, czyli dla mnie. Natomiast Kwartet smyczkowy nr 1 Benjamina Brittena i Kwintet fortepianowy op. 57 Szostakowicza to muzyka z duszą; muzyka wciągająca; muzyka, która krwawi z otwartej rany.  Porażające to było.
        Kwartet smyczkowy Bejamina Brittena wydał mi się bardzo zmienny, różnorodny, o dużej amplitudzie emocji, ale przy tym jakby filmowy. Belcea Quartet wykonał go po prostu brawurowo. Śledziłam rozwój akcji  w napięciu jak na sensacyjnym filmie. A jak się siedzi w pierwszym rzędzie, to co prawda szyja boli, ale zobaczyć można i tajemne porozumiewanie się zawodników, i usłyszeć najcichsze drganie skrzypiec, i przechwycić pomruk wiolonczeli. Nie wiem, czy można ten utwór wykonać lepiej, słyszałam go po raz pierwszy, ale jak dla mnie było to wykonanie perfekcyjne i zapewne żadne inne już tak nie będzie mi się podobało. 
     Nie było czasu na zastanowienie się i przeżycie do końca ostatnich tonów, gdy wyszedł Piotr Anderszewski i zaprezentował się solo w kompozycji Janacka. Kompozycji niespodziewanie dodanej, nieprzewidzianej w pierwotnym programie. A Anderszewski wchodzi energicznym krokiem, idzie prosto do fortepianu i z marszu zaczyna grać. Nie ma przesadnego skupiania się, podkręcania napięcia i brania słuchaczy na wytrzymałość, oglądania paznokci, sprawdzania zapiętych mankietów (kto oglądał słynny skecz Gajosa na ten temat, wie, o co chodzi). Nie wnikając za bardzo w nazwę, tytuł i okoliczności, poddałam się muzyce... i znowu się zachwyciłam. Tym razem twierdzę z całą stanowczością, że to zasługa pianisty. Powiedziałabym, że wykonanie było eksperymentalne: czy fortepian wytrzyma? Czy wytrzymają słuchacze? A nawet jakby nie, to i tak zagram tak, jak uważam. No i co, panie Janacek, podobało się panu?  
      Widowni podobało się bardzo.
      Po przerwie słynny Kwintet fortepianowy op. 57 Szostakowicza.Z jednej strony cześci wolne, przesmutne, przejmujące dialogiem między smyczkowymi instrumentami, z drugiej energiczne tempo scherza, wręcz szaleństwo ekspresji. Współpraca muzyków doskonała. Fortepian gaworzył ze skrzypcami, altówka zawodziła żałośnie, wiolonczela dostrajała się to do skrzypiec, to do altówki.  Przepiękne wykonanie. I niepowtarzalne.  Z mojej strony nie miałam dobrego widoku na Anderszewskiego, ale widziałam jak opuszał swobodnie rękę w momentach milczenia fortepianu, natomiast słuchał ciałem, ramionami, głową melodiii smyczków. 
       Burza oklasków po zakończeniu tak naprawdę mi przeszkodziła. Byłam totalnie zasłuchana. A potem muzycy zasiedli jeszcze do bisu i prawdę powiedziawszy, byłam zła. Bo nie chciałam w tamtej chwili słuchać niczego więcej, mając w uszach jeszcze ostatnie akordy Szostakowicza. Ale wybór znowu łagodnego, delikatnego Mozarta na bis był chyba najwłaściwszy. Pozwolił uspokoić emocje, wyciszyć myśli. A potem już nic, mimo aplauzu publiczności.  Słusznie. Są takie koncerty, po których nie można przez czas jakiś słuchać niczego więcej. 
        To był jeden z najlepszych, jeśli w ogóle nie najlepszy koncert, na jakim w życiu byłam.  Belcea Quartet dokonał tego, czego jeszcze nikomu się nie udało. Przekonał mnie do muzyki kameralnej. A może to zasługa Brittena? Może Szostakowicza? Chyba jednak nie. Bo napisać muzykę to mało. Trzeba jeszcze umieć ją zagrać. 


Bonus.

Janusz Gajos: Pianista :-)


Z Anderszewskim jest całkiem na odwrót. Nie podkręca stołka, bo siedzi na krzesełku. Mankietów nie ogląda, pazurów nie sprawdza. Połami nie zarzuca, bo nie miał fraka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...