czwartek, 25 stycznia 2018

Co się mogło było stać

poniedziałek, 16 lipca 2012 12:54


Mogłabym zacząć tak (wersja pierwsza):

      Ta książka jest o mnie. Nie ma w niej, rzecz jasna, wiernie opisanego mojego życia,  zdarzeń i fragmentów autentycznej biografii, dialogów, które prowadziłam. Nie ma w niej osób, z mojej rzeczywistości, a jednak mogę powiedzieć, że jest to książka o mnie w takim sensie, w jakim twórca sztuki słowa potrafi opisać to, co się mogło było stać, w jakim Arystotelesowska idea mimesis służy przedstawieniu prawdy ogólnej poprzez naśladowanie szczegółowych zjawisk rządzących rzeczywistością. Nie ma bowiem różnicy gatunkowej między fascynacją kinem peruwiańskim, tudzież norweskim a podziwianiem Antonioniego czy między wędrówkami po Dolomitach a peregrynacjami z opery na operę i z koncertu na koncert. Chociaż w powieści też koncert był, i to jaki! Koncert krowich dzwonków w tychże Dolomitach.
       Z bohaterką powieści Opętanie, czyli zgubne skutki masażu stóp łączy mnie wystarczająco wiele: rozpoczynanie dnia od sprawdzenia poczty, pisanie maili o bardzo dziwnych porach dnia i nocy, nieumiejętność radzenia sobie z upałami, permanentne lekceważenie opinii ogółu na temat własnej osoby i swojego postępowania, poszukiwanie wyzwań intelektualnych po prezentację ukrytych nieoficjalnych osobowości oraz perwersyjną łatwość, z jaką jestem w stanie zaprosić faceta do teatru, ponieważ wiem, że jak ja nie załatwię biletów, to nikt tego za mnie nie zrobi. Dodajmy, faceta piętnaście lat młodszego.
      Na psychodeliczny absynt co prawda się nie zdecydowałam (jeszcze?), ale tylko z powodu, że pożałowałam forsy na ten trunek artystycznej bohemy. No cóż, nieobca mi leciutka nuta dekadencji jak dotąd doskonale sobie radzi bez zielonego napoju Toulouse-Lautreka i demona Przybyszewskiego. Szczegół nieistotny, gdy czytając wciąż zadawałam sobie pytanie: kto siedzi w mojej głowie i pisze to wszystko?...

       A można też inaczej (wersja druga):

      Helena Rotwand Opętaniu, czyli zgubnych skutkach masażu stóp żongluje powieściowymi konwencjami, kulturowymi znakami i stylistycznymi kliszami, wciągając czytelnika w swoisty labirynt detektywistycznych dociekań.  Rzecz zaczyna się klasyczną inwersją czasową, notatką z procesu sugerującą jakoby mamy do czynienia z powieścią śledczą, której akcja będzie się rozgrywać  w sali sądowej. Tu i w kolejnych sądowych odcinkach pojawia się stylistyczna konwencja języka prawniczo-dziennikarskiego z typowymi zwrotami wzmagającymi gonienie za sensacją: zapowiada się sprawa bez precedensu, pikanterii sprawie dodaje fakt itp.
      Już następny fragment utworu gwałtownie cofa nas sześć miesięcy wstecz, do pierwszego kwietnia, co od razu pozwala na niejakie wzięcie całej fabuły w nawias primaaprilisowego żartu. Nie tylko proces ostatecznie okazuje się jedną z wielu konwencji literackich, wykorzystywanych przez dwoje głównych bohaterów jako swoisty kod porozumiewawczy.  Autorka bowiem wyposażyła ich w nieprzeciętną łatwość językową, pozwalającą na iście lawinową produkcję mailowej korespondencji (mimo współczesnej technologii mamy do czynienia z powieścią typu epistolograficznego), która raz po raz przeradza się w nowe formy: są tu notatki, kwestionariusze osobowościowe, dowcipne opowiadania w stylu science fiction jakby żywcem wzięte z Lemowskich Opowieści o pilocie Pirxie, groteskowe short story ataku plemników na żeńską gametę, czyli komórkę jajową, który z kolei przypomina fragment scenariusza ataku na Gwiazdę Śmierci z Gwiezdnych wojen czy równie stylistycznie parodystyczne opisy życia jaskiniowców przeniesione czy to z Walki o ogień, czy naśladujące Pamiętniki Adama i Ewy Marka Twaina.
      Żonglowanie aluzjami literackimi i filmowymi to dominująca cecha wielopiętrowej narracji powieściowej. Kontekstualność mailowej korespondencji zmusza do ciągłej gotowości pamięci, dzięki czemu razem z bohaterami możemy się bawić pseudonimami (Hrabia Dracula,  Alicja i Królik, Wanda, co nie chciała...,  Kapitan Nemo,  Eleonora, Jawnogrzesznica, Mistrz, Quasimodo i Esmeralda - to tylko niektóre z szeregu pierwowzorów literackich), aluzjami (np. filmy Masz wiadomośćMłody Frankenstein, Matrix itp.). Część z nich zostaje przez autorkę przywołana wprost, inne pozostają w sferze domysłów czytającego, zostaną rozpoznane, albo nie, w zależności od stopnia znajomości konwencji, rozmiaru oczytania. Osobiście miałam większe problemy z odczytywaniem aluzji filmowych, ponieważ moja znajomość kinematografii przywoływanej przez autorkę zdecydowanie nie dorównuje wachlarzowi zastosowanych skojarzeń.  Weźmy takiego Frankensteina, który  wraz z pomocnikiem Igorem umiejscawia się w kontekście filmu Młody Frankenstein, gdy tymczasem w mojej pamięci najpierw sytuuje się on w odniesieniu do pierwowzoru literackiego Mary Shelley. Podobnie nie jestem pewna czy wzmianka o prof. Higginsie została wprowadzona jako odniesienie do Pigmaliona George Bernarda Shawa czy raczej filmu My Fair Lady zrealizowanego na podstawie dramatu. Prawdopodobnie nie jest to aż takie ważne. Zastosowane gry konwencjami, aluzjami kulturowymi umacniają umowność całej sytuacji, potęgują fikcyjność zdarzeń. 
      Dodatkową zaletą powieści Heleny Rotwand jest lekki, dowcipny i reporterski i poetycki zarazem język, widoczny zwłaszcza w opowieściach wykraczających poza granice Warszawy. Można zakwalifikować je jako konwencję podróżniczą. Świetne opisy wędrówek po Dolomitach, Górach Świętokrzyskich, zdobywania Łysicy, wyjazdu na Mazury zawierają i plastyczne opisy, i celne obserwacje obyczajowe, a przy tym podszyte są dużą dozą humoru, jak np. Rano świata nie było, ukradli. Wszystko zasnuła gęsta mgła lub Pijani powietrzem, wysiłkiem i merlotem z Trentino padliśmy... albo Nie znam się na wołach, ktoś musi mi podpowiedzieć, jaka jego część jest najtwardsza zaraz po kopytach. No, to tę część nam podano.
      Czytać Opętanie można na wiele sposobów. Można śledzić losy bohaterów, zastanawiając się, na ile  możliwa jest perwersja że dwoje dorosłych ludzi może spędzić ze sobą dwa dni i dwie noce z dala od świata, w dodatku pijąc alkohol i wylegując się na kanapie…. bez pójścia na całość. Czytelnik spodziewający się owego pójścia na całość, zapewne będzie zawiedziony.
       Można też jak detektyw wczytywać się w meandry korespondencji bohaterów rozszyfrowując kody kulturowe, konwencje literackie i razem z nimi bawić się językiem, skojarzeniami, dowcipem.  Można też potraktować rzecz całą serio, jako przyczynek do refleksji o zjawisku socjologicznym portali randkowych, o psychologii relacji damsko-męskich, o kulturowej zmienności pojęć normalności i aberracji.
       Zamiast zakończenia historia zostaje przeniesiona w sferę absolutnej fikcji powieściowej, a może raczej odwrotnie: fikcja staje się rzeczywistością, gdyż bohaterka postanawia… wydać listy jako książkę pod tytułem Opętanie… Helena Radwańska staje się Heleną Rotwand piszącą powieść. Mistrzem  tego typu metod demistyfikacji był Teodor Parnicki, którego Zabij Kleopatrę to majstersztyk przekraczania granic czasowych, narracyjnych i fabularnych.  Po lekturze utworu Parnickiego pozostajemy z pytaniem, kto tak naprawdę napisał Zabij Kleopatrę, które de facto nigdy nie powstało. Po lekturze Opętania za Heleną Radwańską/Rotwand możemy zapytać: gdzie jesteś, Fryderyku? A odpowiedź?  Fryderyka nie ma. On nie istnieje. Nigdy nie istniał.  Różnica między historykiem a poetą polega raczej na tym, że jeden opowiada o tym, co się rzeczywiście stało a drugi, co się mogło było stać (Arystoteles). 

Helena Rotwand, Opętanie, czyli zgubne skutki masażu stóp, Wydawnictwo Novae Res, Gdynia 2012

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...