Postaci męskie - dwóch obsesyjnych pyszałków i jeden koronowany oportunista (z pewnością najbardziej ludzki z tej trójki) - nie należą zapewne do osób, z którymi chętnie spędzilibyśmy weekend na wsi, na operowych bohaterów nadają się jednak doskonale - pisze o bohaterach Ernaniego Piotr Kamiński.
A między nimi Elwira, bezwolny przedmiot potrójnej namiętności, luksusowy mebel wokalny, zapada w pamięć nie tyle dzięki sile charakteru, co dzięki urokom śpiewności (PK, Tysiąc i jedna opera).
Angela Meade (sopran) jako Elvira rzeczywiście robiła wrażenie. Zawsze mam problemy z uchwyceniem specyficznego stylu belcanto. Jakoś nigdy do mnie nie przemawiały popisowe składanki arii choćby największych głosów. Być może brakowało mi tła, muzycznego kontekstu całej opery, aby dostrzec i różnice, i podobieństwa. Mam wrażenie, że po wczorajszej transmisji Ernaniego z MET odrobinę lepiej rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi, a raczej chodziło niegdysiejszym kompozytorom.
Ernani, piąta z kolei opera Giuseppe Verdiego, a pierwsza we współpracy z librecistą Francesco Maria Piavem, został napisany dla Teatro La Fenice w Wenecji i wystawiony w 1844 roku. Podobnie jak dramat Victora Hugo, na podstawie którego dzieło operowe powstało, prezentuje ono nowego romantycznego bohatera uwikłanego w splot nierozwiązywalnego konfliktu między siłą miłości a okolicznościami historycznymi i poczuciem honoru, które prowadzą do katastrofy. W tym konflikcie bowiem bezwzględnie zwycięża honor, nieprzypadkowo przecież dramat Hugo nosi tytuł Hernani, czyli honor kastylijski. Tylko że dzisiejszy widz zapytać może, o co tyle hałasu i czy przypadkiem ów honor, przypieczętowujący fatalny los bohatera, nie jest przypadkiem zwyczajną głupotą.
Verdi co prawda polecił Piavemu rzecz całą skrócić, zmienić zakończenie, co nie zmienia jednak wymowy całości, w której główny bohater wierny twardemu kodeksowi i danemu słowu popełnia samobójstwo w dzień swojego ślubu. Oczywiście jego ukochana musi zrobić to samo, bo jaka romantyczna heroina jest w stanie żyć, gdy jej ukochany odszedł na zawsze?
Z dzisiejszego punktu widzenia Elvira cieszy się powodzeniem u płci przeciwnej. O jej względy stara się trzech wysoko urodzonych amantów: dwaj książęta i jeden król. Co prawda król nie obiecuje jej małżeństwa, tylko obsypanie złotem, klejnotami i różami, więc może to być cokolwiek dwuznaczna propozycja; z kolei Ernani mimo że książę, jednak chwilowo ukrywający się jako banita, wyjęty spod prawa zbójca, którego ojciec został z przyczyn politycznych stracony; małżeństwo za to obiecuje i przygotowuje trzeci pretendent - Don Ruy Gomez de Silva, ale... jest stary.
Elvira, jak na romantyczną heroinę przystało, kocha tylko Ernaniego, wyjętego spod prawa, ciągle się ukrywającego, narażonego na niebezpieczeństwo zemsty ze strony Silvy, sam też pałający chęcią zemsty na Karolu, królu Hiszpanii, który kazał zgładzić jego ojca. A mnie Marcello Giordani w partii Ernaniego w ogóle nie porwał. Owszem, był raz liryczny, innym razem buńczuczny, albo desperacko gotowy na śmierć, kiedy składa swoją głowę w podarunku ślubnym Silvie, ale dopiero w końcowej arii Solingo, errante e misero poczułam wzruszenie.
Zupełnie inaczej niż w przypadku Don Carlosa, którego partię śpiewał Dmitri Hvorostovsky (baryton). Postać to niejednoznaczna. Najpierw niby stara się o względy Elviry, kiedy ta go odrzuca, próbuje wziąć ją siłą, niemal pojedynkuje się o nią, następnie, wykorzystując swoją władzę, zabiera jako zakładniczkę. Można by pomyśleć, zakochany szaleniec. Ale nie, kiedy bowiem Don Carlos zostaje obrany na cesarza, wspaniałomyślnie rezygnuje z miłości, ogłasza przebaczenie i łaskę dla wszystkich wcześniej spiskujących przeciw niemu, a Elvirę oddaje w ręce dawnego wroga i rywala Ernaniego. Myślę, że on jej tak naprawdę nie kochał. Jego miłością była tylko władza i kiedy ją zdobył, został w pełni usatysfakcjonowany.
Dmitri Hvorostovsky (baryton) jako Don Carlos poderwał publiczność w MET do oklasków na stojąco. Przyłączam się do nich nie tylko dlatego, że jego śpiew był porywający. Także aktorsko pokazał się ciekawie i – można by rzec – teatralnie, co w przypadku tej postaci, jedynej, która nie ma rysu tragicznego, a nawet prezentuje pewne elementy komizmu, uchroniło całość przed zbanalizowaniem. Miałam wrażenie, że poza kunsztem wokalnym w postawie Hvorostovskiego dało się wyczuć bezinteresowną radość z samego faktu występowania na scenie. Bardzo sympatyczne wrażenie.
Jeszcze inaczej rzecz się ma z de Silvą, którego partię wykonywał doświadczony i w każdym calu profesjonalny Ferruccio Furlanetto(bas). Stary książę, beznadziejnie zakochany w młodziutkiej wychowanicy, marzący o ślubie z nią, zastaje w przeddzień ślubu w komnacie ukochanej aż dwóch rywali. Czuje się poniżony, zdesperowany wyzywa ich na pojedynek. Na nieszczęście, jednym z tych rywali okazuje się król Hiszpanii i de Silva zgina przed majestatem władcy kolano. Don Carlos sobie pokpiwa ze starego księcia, że oto na widok króla dziwnie szybko znika z jego twarzy nienawiść i urażona duma. Innym razem znowu wchodzi mu w drogę Ernani, którego z kolei przed zemstą starca chroni bezwzględne prawo gościnności. Silva woli narazić się królowi, oddać mu Elvirę jako zakładniczkę, niż splamić honor wydając na śmierć gościa, którego ukrywa w swoim pałacu. Ale to właśnie on, stary Silva, wodzony za nos przez króla, zawiedziony w miłości, okaże się postacią najbardziej demoniczną. Z aktu na akt w ariach de Silvy pojawia się coraz więcej gniewu i determinacji. Nie pozostaje mu nic poza zemstą, więc pojawia się na ślubie Ernaniego i Elviry z żądaniem dochowania przysięgi niegdyś złożonej. Ernani, żeby ratować honor, musi spełnić dane słowo – oddaje swoje życie, popełnia samobójstwo. Elvira, jak wspomniałam także, więc na scenie pozostaje tylko on – Silva, stary, zgorzkniały, nienawidzący wszystkich demon. U jego stóp leży martwa, ponoć kochana przez niego kobieta, a on ma na twarzy gorzki uśmiech śmierci. A Karol? Karola dawno nie ma, panuje nad światem jako wspaniałomyślny cesarz, takie przyziemne rzeczy już go nie obchodzą.
Upór, zaślepienie, honor i śmierć – w tej operze nie ma pozytywnych postaci. Karol V niby obiecuje, że chce naśladować wielkie przymioty swego protoplasty Karola Wielkiego (O Sommo Carlo), ale ja mu nie wierzę, choć Hvorostovsky śpiewa fenomenalnie.
Tak naprawdę, wcale nie intryga była najbardziej fascynująca, lecz tercetowe i chóralne arie skomponowane przez Verdiego. W akcie I w komnacie Elviry spotykają się Don Carlos i Ernani i skaczą sobie do gardeł, a Elvira próbuje ich rozdzielić (Tu se`Ernani). Każde śpiewa co innego, trzy głosy o odmiennej skali i barwie, a razem brzmią harmonijnie choć dramatycznie.
W akcie II w Oro, quant`oro słyszymy znowu Elvirę i Ernaniego oraz de Silvę, który posłuszny prawu gościnności przyjmuje rywala pod swój dach. W akcie III iście Verdiowski chór spiskowców w porywającej przysiędze ślubuje wierność sprawie: Si ridesti il Leon di Castiglia, pod względem wymowy patriotycznej porównywany ze słynnym Va, pensiero.
(na zdjęciu Dmitri Hvorostovsky)
A poza tym była to realizacja bardzo tradycyjna, w strojach epokowych, historycznych, bez scenicznych fajerwerków czy nachalnego uwspółcześniania, utrzymana w tajemniczym i romantycznym nastroju. Taki jest po prostu Victor Hugo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz