niedziela, 22 maja 2011 4:12
Podobno człowiek nieświadomie wyłapuje z zewnętrznego świata, z setek tysięcy bodźców, które go bombardują to, na co jest wyczulony, na co nastawi swoją percepcję zgodnie z zainteresowaniami, z oczekiwaniami. Większość medialnego szumu odbieramy bezrefleksyjnie, nie angażując naszej świadomej uwagi. Dziwimy się nieraz, że odkąd coś nowego poznaliśmy, coś nas zachwyciło, zainteresowało, nagle wszędzie wokół znajdujemy odniesienia, podobieństwa, dostrzegamy wszędzie obecność nowo odkrytego tematu. Prosty przykład: planujemy wymarzony wyjazd turystyczny, zaczynamy zbierać informacje o owym miejscu, mieście, regionie czy kraju. Zaczynamy świadomie się nim intersować, ale też zupełnie przypadkiem wpadają nam w ręce foldery reklamowe, z informacyjnego szumu, który nas otacza, wyłapujemy informacje na jego temat, jakby nagle wszędzie wzrosło zainteresowanie właśnie tym samym. Jest to złudzenie, gdyż to tylko zmieniła się nasza percepcja - to my przestroiliśmy swoje wewnętrzne odbiorniki na wyłapywanie informacji związanych z określonym tematem.
To samo zjawisko zachodzi w przypadku poglądów, jak i zainteresowań czy upodobań. Rodzaj i tematyka nie mają znaczenia. Istotne jest, jak bardzo jest to dla nas ważne oraz fakt, że coś zaczyna być nam po prostu znajome. Na przykład przeglądając repertuar teatru na cały sezon, najpierw zwrócę uwagę na znane mi tytuły i ich autorów niż dzieła zupełnie obce, które nic mi nie mówią i z niczym się nie kojarzą. Stąd w pierwszej kolejności powodzeniem publiczności będą się cieszyły sztuki Fredry czy Szekspira, ktorych nazwiska wszyscy kojarzą, niż Dürenmatta, którego czytają tylko zapaleńcy.
Odkąd stale słucham muzyki poważnej, nie potrafię sobie wyobrazić, że kiedyś mogło być inaczej. Odkąd przypadkowo usłyszałam śpiew Pavarottiego, zaczął się pojawiać wszędzie: w audycjach radiowych, w setkach innych płyt w sklepach, nawet w publikacjach książkowych. Tymaczasem wszystko to było i wcześniej, tylko ja nie widziałam. Odkąd pierwszy raz usłyszałam fragmenty koncertu Andreasa Scholla i wywiad z nim, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki częściej go słyszę także w radiu. Oczywiście, to złudzenie, ale kiedy włączam radio, wśród setek informacji, dźwięków i melodii moja podświadomość automatycznie reaguje wzmożoną uwagą na pojawienie się jego nazwiska i jego głosu. To samo zjawisko powtarza się w przypadku innych artystów, których po prostu znam i lubię. Jeśli po wyłączeniu rano budzika słyszę w radiu nieznany mi utwór nieznanego kompozytora, jest pewne, że zaraz zasnę z powrotem, co na pewno nie zadarzy się, jeśli zabrzmi Chopin czy Bach. Wówczas moja uwaga się wyostrza i mogę wstawać do pracy.
Jest coś magicznego w tym, że odkąd pokochałam Bacha i Haendla, Pergolesiego i Pendereckiego, Messiaena i Góreckiego, Kilara i Bacewicz, Mahlera, Scholla, Jaroussky`ego i chorał gregoriański, mam wrażenie, że całkiem przpadkowo słyszę ich częściej. Żałuję tylko, że poznałam tak późno, tak niedawno. Dzisiaj wiem, że byłoby szkoda umierać, nie znając AgnusDei Bacha; byłoby ciężko żegnać się ze światem, ani razu nie usłyszawszy jak Scholl śpiewa Cold genius song; byłoby tak starsznie smutno odchodzić, nie pamiętając Missa pro pace Kilara. Jeszcze tyle pięknej muzyki, tyle wspaniałych arii, oper, symfonii, tyle cudownych głosów, tyle wzruszeń czeka na moje odkrycie, że zaczyna brakować mi czasu. Boję się, że nie zdążę poznać tego wszystkiego, nie zdążę usłyszeć i nie zdążę się zachwycić tym, czego jeszcze nie znam. Co jeszcze muszę koniecznie usłyszeć, żebym mogła spokojnie bez żalu powiedzieć: teraz mogę umrzeć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz