Dawno już nie zdarzyło mi się przeżyć wzruszenie podczas lektury. Doświadczyłam tego dzisiaj na 134. stronie Traktatu o łuskaniu fasoli Wiesława Myśliwskiego. Długo stał on na półce zanim przemogłam się i zaczęłam czytać. Początek był jakoś mało zachęcający, choć obraz dwóch mężczyzn skupionych na łuskaniu fasoli, nie powiem, intryguje. Zaczęłam zaraz po zakupieniu książki, ale odłożyłam na półkę. Niedaleką, co prawda, tuż nad łóżkiem, ale długo nie sięgałam ponownie. Aż kilka dni temu pomyślałam: "A czemu by nie?" No i wsiąkłam na amen.
Cudowny, wspaniały język Myśliwskiego, momentami w swych lapidarnych, sentencyjnych uogólnieniach ma w sobie coś z metafizycznego traktatu. Bohater dzieli się z przygodnym gościem, a zarazem z czytelnikiem, całym życiowym doświadczeniem, w którym obok celnych obserwacji obyczajowych sąsiadują filozoficzne rozważania o sensie życia, tajemnicach człowieczej duszy, o meandrach psychicznych załamań i zmartwychwstań. Co rusz natrafiam na konstatacje, o których się myśli: "To takie oczywiste! Dlaczego nikt wcześniej na to nie wpadł?" Odczytywanie prawd, których potwierdzenie znajdujemy w swoim życiu jest dla mnie zawsze miarą wielkiej literatury. Wypisuję co celniejsze zdania, cytaty, olśnienia... sama stając olśniona głębią spostrzeżeń przy użyciu tak prostego języka.
O, niełatwo jest żyć z tyloma twarzami w sobie, nie wiedząc o nich nic. - Ilekroć będę teraz mijać setki twarzy na ulicach, zawsze będzie mi się to zdanie przypominać.
... to, że się rodzimy i umieramy, jest już porządkiem, który nakazuje nam żyć.
... człowiek sam dla siebie jest najbardziej dokuczliwym przymusem.
Nieraz gdy się rano zbudzę i pomyślę, że muszę do wieczora żyć, mam wrażenie, jakby to było znów od urodzenia do śmierci.
Śmiech to zdolność człowieka do obrony przed światem. - Jak najbardziej nadaje się na życiowe motto.
Tymczasem jednak przeżyłam wzruszenie, czytając opis bezdźwięcznego koncertu pod batutą pijanego muzyka, alkoholika, któremu z całej przeszłości pozostała tylko ogromna miłość do instrumentów. Jest coś tragicznego w tej postaci nauczyciela muzyki w powojennej szkole, gdzie skoszarowano bezdomnych, osieroconych, okaleczonych psychicznie przez wojnę młodych ludzi, ucząc ich od podstaw nauki czytania i pisania. Przypominają równie okaleczone, połamane, przestrzelone instrumenty zebrane bez ładu i składu w świetlicy. Dziurawe, bez strun, niekompletne jednakowo wywołują w nauczycielu wzruszenie, który je kocha nieodwzajemnioną miłością. Nadchodzi moment, kiedy pociągając co rusz z płaskiej piersiówki, nauczyciel każe chłopcom wziąć instrumenty do rąk i ustawia ich jak w wielkiej symfonicznej orkiestrze. Oni śmieją się, traktują jak okazję do zabawy, bo przecież nie da się na nich grać, zresztą nie potrafią. Ale nauczyciel nie każe im grać. Każe tylko w ciszy stanąć i się nie ruszać, a on zaczyna dyrygować:
Te jego ręce wyciągały się hen, hen, aż cała orkiestra zadzierała głowy. Kuliły się, kreśliły jakieś koła, jakieś zygzaki, cięły od lewej do prawej, od prawej do lewej, z góry na dół, na ukos. Teatr rąk. (...) Same ręce, a wszystko, co na tym łez padole. (...) Muzyką były tylko te jego ręce. A że nie słyszeliśmy, nie miało to znaczenia! On na pewno słyszał. My byliśmy mu potrzebni po to jedynie, żeby słyszał to, co chciał słyszeć.
To ściągał ręce ku piersiom i w tej samej chwili jakby je uwalniał z niewoli pijanego ciała, wyrzucając daleko przed siebie. Czasem miałem wrażenie, że te ręce krążą nad nim. Nad nim, przed nim, bliżej niego, dalej, odlatują, przylatują, a on tylko słuchem śledzi ich ruchy. Może zresztą i tak było, kto wie. Bo my jako orkiestra tylko staliśmy, jak nas poustawiał. Skrzypkowie trzymali skrzypce wciśnięte pod brody, a smyczki na strunach, fleciści flety przy ustach i tak wszyscy z tymi instrumentami staliśmy jak zaklęci. Jakby tymi swoimi rękami nas zaklął. Nie, nikt się już nie śmiał. (...)
I niestety, gdy w pewnej chwili znów się wspiął na palce, nagle zachwiał się. Byłby upadł. Na szczęście któryś z bliżej stojących chłopaków podskoczył i podtrzymał go. Osunął mu się na rękach. Podnieśliśmy go, położyli na ławce. Był blady jak ściana, zlany potem, nie słychać nawet było, czy oddycha. Któryś chciał biec po komendanta. Któryś dzwonić po karetkę. Wtem jakby uśmiechnął się do nas spod przymkniętych powiek.
- Nic, przejdzie mi, chłopcy - wyszeptał. - Za dużo wypiłem jak na taką muzykę. Gdybyście słyszeli, coście grali, chłopcy. Gdybyście słyszeli. Czasem warto, chłopcy, żyć. I w tym momencie czułam, jak ściśnięte mam gardło. Co trzeba przeżyć, żeby pisać takie sceny? Co trzeba wiedzieć o człowieku, żeby tak pisać? Nie wiem, ale takiej książki nie napisze ktoś młody, ktoś na początku drogi. Taką książkę może napisać tylko ktoś, kto naprawdę przeżył kawał życia.
O, niełatwo jest żyć z tyloma twarzami w sobie, nie wiedząc o nich nic. - Ilekroć będę teraz mijać setki twarzy na ulicach, zawsze będzie mi się to zdanie przypominać.
... to, że się rodzimy i umieramy, jest już porządkiem, który nakazuje nam żyć.
... człowiek sam dla siebie jest najbardziej dokuczliwym przymusem.
Nieraz gdy się rano zbudzę i pomyślę, że muszę do wieczora żyć, mam wrażenie, jakby to było znów od urodzenia do śmierci.
Śmiech to zdolność człowieka do obrony przed światem. - Jak najbardziej nadaje się na życiowe motto.
Tymczasem jednak przeżyłam wzruszenie, czytając opis bezdźwięcznego koncertu pod batutą pijanego muzyka, alkoholika, któremu z całej przeszłości pozostała tylko ogromna miłość do instrumentów. Jest coś tragicznego w tej postaci nauczyciela muzyki w powojennej szkole, gdzie skoszarowano bezdomnych, osieroconych, okaleczonych psychicznie przez wojnę młodych ludzi, ucząc ich od podstaw nauki czytania i pisania. Przypominają równie okaleczone, połamane, przestrzelone instrumenty zebrane bez ładu i składu w świetlicy. Dziurawe, bez strun, niekompletne jednakowo wywołują w nauczycielu wzruszenie, który je kocha nieodwzajemnioną miłością. Nadchodzi moment, kiedy pociągając co rusz z płaskiej piersiówki, nauczyciel każe chłopcom wziąć instrumenty do rąk i ustawia ich jak w wielkiej symfonicznej orkiestrze. Oni śmieją się, traktują jak okazję do zabawy, bo przecież nie da się na nich grać, zresztą nie potrafią. Ale nauczyciel nie każe im grać. Każe tylko w ciszy stanąć i się nie ruszać, a on zaczyna dyrygować:
Te jego ręce wyciągały się hen, hen, aż cała orkiestra zadzierała głowy. Kuliły się, kreśliły jakieś koła, jakieś zygzaki, cięły od lewej do prawej, od prawej do lewej, z góry na dół, na ukos. Teatr rąk. (...) Same ręce, a wszystko, co na tym łez padole. (...) Muzyką były tylko te jego ręce. A że nie słyszeliśmy, nie miało to znaczenia! On na pewno słyszał. My byliśmy mu potrzebni po to jedynie, żeby słyszał to, co chciał słyszeć.
To ściągał ręce ku piersiom i w tej samej chwili jakby je uwalniał z niewoli pijanego ciała, wyrzucając daleko przed siebie. Czasem miałem wrażenie, że te ręce krążą nad nim. Nad nim, przed nim, bliżej niego, dalej, odlatują, przylatują, a on tylko słuchem śledzi ich ruchy. Może zresztą i tak było, kto wie. Bo my jako orkiestra tylko staliśmy, jak nas poustawiał. Skrzypkowie trzymali skrzypce wciśnięte pod brody, a smyczki na strunach, fleciści flety przy ustach i tak wszyscy z tymi instrumentami staliśmy jak zaklęci. Jakby tymi swoimi rękami nas zaklął. Nie, nikt się już nie śmiał. (...)
I niestety, gdy w pewnej chwili znów się wspiął na palce, nagle zachwiał się. Byłby upadł. Na szczęście któryś z bliżej stojących chłopaków podskoczył i podtrzymał go. Osunął mu się na rękach. Podnieśliśmy go, położyli na ławce. Był blady jak ściana, zlany potem, nie słychać nawet było, czy oddycha. Któryś chciał biec po komendanta. Któryś dzwonić po karetkę. Wtem jakby uśmiechnął się do nas spod przymkniętych powiek.
- Nic, przejdzie mi, chłopcy - wyszeptał. - Za dużo wypiłem jak na taką muzykę. Gdybyście słyszeli, coście grali, chłopcy. Gdybyście słyszeli. Czasem warto, chłopcy, żyć. I w tym momencie czułam, jak ściśnięte mam gardło. Co trzeba przeżyć, żeby pisać takie sceny? Co trzeba wiedzieć o człowieku, żeby tak pisać? Nie wiem, ale takiej książki nie napisze ktoś młody, ktoś na początku drogi. Taką książkę może napisać tylko ktoś, kto naprawdę przeżył kawał życia.
Ponad pół godziny przewijałam by dotrzeć do pierwszego wpisu na blogu. Niestety zapisałaś godzinę ale nie dzień i miesiąc(szkoda, bo ułatwiłoby mi to pracę). Ciebie wzruszył opis koncertu opisanego przez W. Myśliwskiego, a mnie, to jak pięknie zrecenzowałaś tę książkę. Gratulacje. Az boję się, co przyjdzie mi przeżyć przy innych lekturach. Ukłony.
OdpowiedzUsuńTe pierwsze kilkaset wpisów zostało przeniesionych z innego blogu, który nam zamknęli na bloog.pl, toteż mają znaczenie tylko archiwalne. Były tu pod wpisami (na tamtym blogu)komentarze, ale ich nie przenosiłam.
OdpowiedzUsuńTrochę szkoda, że nie przeniosłaś chociaż części tamtych komentarzy(uznanych przez Ciebie za najciekawsze). Bardzo lubię czytać komentarze, bo interesuje mnie zdanie innych czytelników na temat poruszany w poście. Wielokrotnie przekonałam się, że są one równie ciekawe jak tekst główny, a niekiedy lepsze od niego. Zastanawiam się,które wpisy powiedzą mi o Tobie więcej, te z 2018(czyli archiwalne) czy te z kolejnych trzech lat czyli dotyczące tego bloga?
OdpowiedzUsuńTeż czasami lubię poczytać komentarze. Przenoszenie wpisów było katorgą, ponieważ nie jestem zbyt oblatana technicznie i robiłam to na zasadzie kopiuj-wklej ręcznie. Na komentarze nie miałam już siły i czasu, bo platformę zmaykali.
OdpowiedzUsuń