wtorek, 23 stycznia 2018

Ponadczasowa smutna historia

poniedziałek, 16 kwietnia 2012 1:50

Rigoletto, Trubadur i Traviata to trzy arcydzieła  Giuseppe Verdiego napisane w krótkim okresie 1851-1853. Można by rzec: arcydzielna trylogia. Z tych trzech być może właśnie  Traviata jest najbardziej, w takim wymiarze amatorskim, czysto ludzkim lubiana i podziwiana za sprawą prostego, trzymającego w napięciu emocjonalnym libretta, opartego na znanej i wyciskającej łzy powieści Aleksandra Dumasa (syna) Dama kameliowaPowieść czytałam, a jakże, dość dawno temu, w latach, kiedy się takie wyciskacze łez lubi, czyli gdzieś w epoce licealnej. Spjrzenie na tę historię  po latach, z nieco większym dystansem,  pozwala dostrzec anachronizm sytuacji, w którą uwikłani są bohaterowie. Co jednak nie przeszkadza pięknie się wzruszać i zasłuchać.
       No bo cóż to za rewelacja, że główna bohaterka, nie da się ukryć, jest po prostu luksusową prostytutką, nieoczekiwanie znajdującą wielką miłość. Właśnie przyszło mi do głowy, że przecież fabuła słynnego filmowego hitu z Julią Roberts i Richardem Gere Pretty woman oparta jest na tym samym schemacie. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby się okazało, że inspiracją do napisania scenariusza także była powieść Dumasa. Tylko że film kończy się szczęśliwie, jest baśnią o współczesnym Kopciuszku, gdy tymczasem Dumas kanwą utworu uczynił fragment własnej, nie zakończonej wcale szczęśliwie historii. Kiedy Dama kameliowa się ukazała najpierw jako powieść (1848), a następnie jako dramat została wystawiona w teatrze (1852), jej bohaterka Alphonsine  Plessis (zwana Marią Duplessis) sportretowana w utworze pod postacią Małgorzaty Gautier już nie żyła. Zmarła na suchoty w wieku 23 lat.  Śledząc losy nieszczęśliwie zakochanego Alfreda Germonta, wiemy, że pierwotnie Dumas sportretował w nim (w powieści pod nazwiskiem Armand Duvall) samego siebie. I to jego ojciec doprowadził do zerwania Małgorzaty z Aleksandrem. 
       Tak więc najpierw była prawdziwa historia niemożliwej do zaakceptowania w dziewiętnastowiecznym społeczeństwie miłości, potem powieść, następnie wielki sukces teatralny, w końcu zaś jedna z najsłynniejszych oper, w której popisową partię do zaśpiewania miały zawsze najwybitniejsze soprany, z do dziś niedoścignioną Marią Callas. 
      W najnowszej realizacji w Metropolitan Opera Violettą Valery, tytułową Traviatą (czyli "zbłąkaną")  była Natalie Dessay. Trochę mnie zawiodła. To chyba nie był szczyt jej możliwości, podobno nie była w pełnej dyspozycji zdrowotnej. Może dlatego właśnie końcowe arie z III aktu, kiedy bohaterka żegna się z życiem, wyszły najlepiej, bo autentycznie.  Także aktorsko najbardziej mnie przekonała w scenach ostatnich, kiedy Viletta umierając w ramionach ukochanego Alfreda, po raz ostatni wyznaje mu miłość.  I jeszcze pod koniec aktu II, gdy Alfredo przekonany o jej zdradzie poniża ją publicznie, przy świadkach płacąc za wspólnie spędzony czas na wsi, ale w tej scenie pod koniec  nie trzeba już śpiewać i Dessay po prostu w rozpaczliwej pozie leżała na wielkim zegarowym cyferblacie imitującym przed chwilą stół do pokera, w którym  Alfredo wygrał fortunę.  
      Z kolei Dmitri Hvorostovsky jako Giorgio Germont, ojciec Alfreda, znowu pokazał bardzo dobrą formę, chociaż nie do końca rozumiem, skąd aż taki entuzjastyczny aplauz ze strony widowni.  Jego głos może się podobać, owszem, kiedy nie patrzę, mogę go słuchać, ale aktorskiego talentu jednak nie posiada.  Doskonale mu się udało pokazać lekceważenie wobec Violetty,  wręcz pogardę dla niej, potem bezczelne żądanie, aby porzuciła jego syna w imię... przyzwoitości i opinii publicznej; stosuje wobec Violetty emocjonalny szantaż, bo kiedy poprzednie argumenty nie skutkują, kreśli wizję znudzenia z czasem w ich związku, a więc lepiej zakończyć go teraz, żeby zachować miłe wspomnienia... Ale w libretcie następuje moment, kiedy stary Germont przyznaje, że żąda od Viletty najwyższego poświęcenia, zaczyna rozumieć, że ona kocha Alfreda bezinteresownie i prawdziwie. Tymczasem Hvorostovsky wcale  tej przemiany bohatera nie pokazał.  Śpiewa o współczuciu wobec niej, a patrzy w drugą stronę - nie, to nie było przekonujące. To już prawdziwiej wypadła scena spotkania ojca z synem; rzeczywiście to był dialog, no, może monolog, bo młody Germont ojca nie słucha, ale przynajmniej Hvorostovsky pokazał zróżnicowanie emocji raz zwracając się do syna czule i ze współczuciem, innym razem kreśląc sielankowe wspomnienia z domu rodzinnego, a w końcu poirytowany wymierza mu policzek, ale zaraz później pochyla się nad jego cierpieniem. 
       W partii młodego Alfreda Germonta Matthew Polenzani, którego widziałam i słyszłam po raz pierwszy. Nie powiem, żebym padła na kolana, ale podobało mi się. Aktorsko na pewno był lepszy niż Hvorostovsky; kochał jak szalony młodzieniec, przeciw ojcu buntował się jak nastolatek, zazdrościł i nienawidził jak furiat, a potem błagał o przebaczenie jak skruszony grzesznik. Raz nieśmiały i naiwny, raz zdesperowany i zatroskany, nawet nieco komiczny, potem nieszczęśliwy i zawiedziony, rozpaczliwie pyszałkowaty, w końcu skruszony i znowu kochający... wszystkiego po trochu.  Polenzani umiejętnie pokazał też te emocje w śpiewie, nie tylko miotając się po scenie. 
        Wolfgang Gussmann zaproponował scenografię nieprzesadną i symboliczną. Głównym elementem jest olbrzymi zegar, który nieubłaganie odmierza czas życia śmiertelnie chorej Violetty.  Wskazówki poruszają się w czasie rzeczywistym, ale kiedy nagle przyspieszają, Violetta próbuje je zatrzymać. Ona wie, że czasu ma niewiele. Jak wspomniałam, w akcie II zegar zamienia się w stół do gry w pokera, co również można odczytywać symbolicznie.  
       Ciekawe było natomiast reżyserskie rozwiązanie Willego Deckera z postacią doktora Grenvila (Luigi Roni), który odzywa się dopiero w akcie III, gdy tymczasem w reżyserii Deckera pojawia się on już od pierwszej sceny jako postać niema, jako zwiastun śmierci, którego dostrzega tylko bohaterka, natomiast niewidzialny dla innych. Milcząco towarzyszy  z daleka Violetcie tańczącej i bawiącej się podczas paryskiego karnawału. 
     Jedyny cieplejszy akcent na ascetycznej, prawie pustej scenie, pojawia się na początku aktu II, kiedy Violetta i Alfredo prowadzą beztroskie szczęśliwe życie na wsi. Wystrój składa się z kilku kanap pokrytych kolorowymi kwiatowymi narzutami, z tego samego materiału są szlafroki bohaterów, co stwarza doskonały pretekst do zabawy w chowanego.  Tak scenografia, jak współczesne stroje harmonizowały ze sobą. 
      Czym dzisiaj może być Traviata? Historią o spóźnionej miłości zapewne, ostatecznie bowiem Giorgio Germont nękany wyrzutami sumienia zdradza synowi tajemnicę, że Violetta go porzuciła na jego, ojca, żądanie. Alfredo więc wraca czym prędzej, ale, jak śpiewa Violetta czytając list od Germonta, jest już za późno. Umiera, zdążywszy się tylko z ukochanym pożegnać.  Czy dzisiaj natomiast nawrócona prostytutka, która zrywa z dawnym życiem znajdując prawdziwą miłość, byłaby aż tak nie do zaakceptowania? Czy z jej powodu młody zdolny mężczyzna miałby problemy rodzinne i spotkałby się z ostracyzmem w środowisku? A zresztą, czy ktokolwiek musiałby o tym wiedzieć?
       
      Dwie obserwacje: ponieważ Traviata jest dość znaną operą, przynajmniej teoretycznie, jakiś zakład pracy wykupił bilety hurtem dla pracowników. Cała ekipa siedziała obok mnie z dwóch stron i przede mną. Dwie panie najbliżej przed rozpoczęciem rozmawiają:
- Zobaczyny, co to będzie.  Jak mi się nie spodoba, to sobie w przerwie pójdę.
No i po przerwie już ich nie zobaczyłam. Natomiast z drugiej strony słyszę ktoś otwiera suwak torebki raz za razem. Co jest? Dyskretnie sprawdzam. Chyba komuś zabrakło chusteczek na łzy.
W przerwie jeszcze fragment rozmowy:
-  Co to za wygląd? Żadnego wyglądu nie ma...
_..tak, bo to powinno być piękne, ładne stroje, meble,  scenografia, a tu?...
-... pusto, goło... niewesoło...
;-)



2 komentarze:

  1. Sądzę, że masz zbyt dobre mniemanie o ludziach. Znalazłoby się wielu takich, którzy uważaliby romans utrzymanki z młodym dobrze urodzonym za coś niemożliwego. Są tacy, którzy pieniędzmi i szantażem emocjonalnym próbują rozerwać związek dwojga ludzi różniących się wykształceniem czy statusem materialnym, a cóż dopiero pochodzeniem czy wykonywanym zawodem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiem, że są tacy, ale w sumie różnice urodzenia mają mniejsze znaczenie dzisiaj niż kiedyś

    OdpowiedzUsuń

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...