wtorek, 16 stycznia 2018

Pogawędki ze śmiercią

poniedziałek, 29 listopada 2010 9:34

      Film "Joe Black" w reżyserii Martina Bresta obejrzałam wczoraj po raz trzeci. To jeden z tych obrazów, który bez zniecierpliwienia mogę oglądać co jakiś czas. Podobne jak "Amadeusza" Formana, ale to zupełnie inna historia.
     Niektórzy uważają, że film jest za długi; inni, że Brad Pitt, co prawda elegancki i piękny, ale nie gra, tylko jest. Mnie ani jedno, ani drugie nie przeszkadza. Kto szuka szybkiej akcji, rzeczywiście  może się znużyć, ale ja nie szukam w filmach pośpiechu, dlatego też uwielbiam filmy Antonioniego, jak np. "Zawód: reporter", gdzie w ostatnich scenach filmu prawie nic się nie dzieje, a kamera leniwie pokazuje plac przed hotelem, rejestrując jakiegoś przechodnia, jakiś samochód i pustkę. Ciekawi mnie co widać, gdy nic się nie dzieje. Jednak w "Joe Blacku" aż takich kadrów pozbawionych akcji nie ma.
     Są piękne wnętrza, kawiarnia, ulica i końcowy popis fajerwerków.  Osadzenie bohaterów w przestrzeni nie może, nie powinno być przypadkowe i aby je zauważyć, trzeba mieć czas. Pośpiech nie jest wskazany. Dlatego lubię filmy, które się nie spieszą. Które mnie nie poganiają sztucznie podkręcaną akcją. 
     Film określa się jako romans, albo melodramat. Dziwne. Mnie akurat wątek romantyczny nie rzucił się w oczy jako pierwszoplanowy. Nie koncentruję na nim uwagi. Jeśli Śmierć postanowiła zażyć życia, nic dziwnego, że próbuje wszystkiego, co właściwe dla ludzkiej egzystencji. Kto szuka łatwych wzruszeń i lubi płakać na filmach, może zauważyć tylko ten wątek i będzie usatysfakcjonowany. A przecież przedstawianie Śmierci w korowodzie beztroskiego życia to nie jest wymysł Bresta ani nawet naszych czasów. Średniowieczne tańce śmierci oswajały człowieka z marnością świata, przypominały o rychłym końcu życia, ustawiały właściwą hierarchię wartości. Wyobrażano ja sobie na różne sposoby. Najpierw jako rozkładające się ciało, potem jako szkielet ze słynną kosą w ręce. I wielu, jak Mistrz Polikarp ze słynnego średniowiecznego dialogu, chciało z nią porozmawiać, aby uspokoić swoje obawy i uśpić lęki. 
     Czy "Joe Black" uspokaja i usypia lęki? Raczej tak. Niby zjawia się niespodziewanie, ale William Parrish (rewelacyjny Antony Hopkins) jest przygotowany na jej nadejście, a stara kobieta w szpitalu wręcz jej oczekuje, nawet doprasza się zakończenia swojego żywota. Ona wie, że śmierć jest koniecznością życia, że bez niej byłoby żyć znacznie trudniej, nawet boleśniej. Nie jest to może zbyt odkrywcze, ale w dzisiejszej kulturze kultu młodości, zdrowia i wiecznego używania życia, zapomina się o śmierci, spycha ją  na margines świadomości, ucieka się od tematu. A przecież ona jest! Udawanie i ucieczka niczego nie zmienią. 
     Rozmowy bohaterów ze Śmiercią bywają zabawne, czasem lekko ironiczne, czasem poważne, a czasem wręcz śmieszą. To właśnie dla tych rozmówek lubię oglądać film. Ostateczne "zdemaskowanie się" Joe Blacka jako agenta izby skarbowej jest przekomiczne w samej swej istocie: śmierć i podatki. No własnie, z koniecznością podatków nasza kultura już się oswoiła, to codzienność naszej cywilizacji. A ze śmiercią? Z jej obecnością? A przecież o ile ona jest starsza od nas samych i historii całej ludzkości. 

2 komentarze:

  1. Widziałam ten film raz i chyba do niego nie dorosłam, bo mnie tylko przygnębił. Jestem jednak mało wyrobiona w zakresie filmu czy muzyki klasycznej,stąd może nie zrozumienie w pełni przekazu jaki film niósł.

    OdpowiedzUsuń
  2. Filmy to jednak osobna kategoria przyzwyczajeń, jedni lubią to,a inni coś innego.

    OdpowiedzUsuń

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...