I po tym tytule powinnam wpis zakończyć. Bo o czym pisać, skoro nie widziałam najważniejszego - ostatecznej katastrofy, klęski, apokalipsy. Ostatni bohaterowie zginęli, Brunhilda rzuca się w ogień, pierścień Nibelunga wraca do cór Renu, nikczemnicy toną, bogowie płoną - dopełnia się ragnarök: ginie stary świat, żeby otworzył się świt nowego porządku. Tylko kto o nim tak napisze i tak go przedstawi, jak Richard Wagner w tetralogii Pierścień Nibelunga (Złoto Renu, Walkiria, Zygfryd, Zmierzch bogów). Jeśli przyjąć, że pierwsze szkice do Zmierzchu bogów (pierwotnie pod tytułem Śmierć Zygfryda) Wagner zaczął pisać w 1848 roku, a instrumentację dzieła zakończył dopiero w 1874, po drodze tworząc Zygfryda, Złoto Renui Walkirię, to widać, że Pierścień Nibelunga jest dziełem jego życia. Tym bardziej, że - co zdarza się rzadko - jest on autorem zarówno muzyki, jak i libretta. Mało tego, będąc przekonanym o niezwykłości i wielkości swojego dzieła, projektuje także specjalny teatr, gdzie mogło być ono bez uszczerbku dla idei wystawione. Ostatecznie, po wielu latach zabiegania o pieniądze, a jednym ze sponsorów - mówiąc współczesnym językiem - był Ludwik II Bawarski, zwany bajkowym królem - ów teatr powstał w Bayreuth, gdzie Wagnerosiadł na stałe i tam cała tetralogia została po raz pierwszy wystawiona 1876 r.
Premiera w MET Zmierzchu bogów (27 stycznia 2012) kończy cykl najnowszych realizacji tetralogii, dla której specjalnie została wybudowana 45-tonowa maszyneria złożona ze stalowych ruchomych bloków stanowiących w różnych pozycjach i oświetleniu skomplikowane układy scenograficzne: od fal Renu, przez samotną skałę Brunhildy i pałac Gibichungów, po płonący stos.
W sobotniej transmisji nie śpiewali ci, których chciałabym w Wagnerze usłyszeć (nikt mnie nie zapytał o obsadę, niestety ). Jay Hunter Morris (tenor) jako Zygfryd (Siegfried) wydawał mi się tak prostacko naiwny jak na bohatera wszech czasów, który bez problemu pokonuje smoka, przechodzi przez ogień, wykuwa niezniszczalny miecz, zdobywa pierścień Nibelunga, a potem... daje się wmanewrować w grubymi nićmi szyty podstęp, który doprowadzi go do haniebnej śmierci. Taki chłopek roztropek jak z ludowych baśni. No dobrze, wiem, działała w tym magia, której przecież bohater nie był w stanie się oprzeć, ale... mimo wszystko, jak można tak beztrosko lekceważyć władzę nad światem, którą nosi się na własnym palcu?!
A Gunther (baryton, w tej partii Iain Paterson), który daje się omotać Hagenowi, wykorzystuje Zygfryda do zdobycia kobiety (żałosne), a potem skwapliwie korzysta na jego śmierci? I taki człowiek uważa się za świetnego przywódcę rodu? No, ale wokalnie podobał mi się bardziej.
Najlepiej brzmiał Hans-Peter König (bas) jako Hagen, najbardziej podstępny z bohaterów. Snuje intrygę od początku do końca, wszystkimi manipuluje, myśląc tylko o zemście i zawładnięciu pierścieniem. W swobodzie, z jaką rozwijał postać, pewnej niejednoznaczności wynikającej z pierwszego wrażenia dobrodusznej misiowatości śpiewaka, szybko pokazał, jak mrocznym bohaterem jest syn Alberyka (Alberich). Być może, poza niewątpliwym mistrzostwem, Königowi pomagał fakt, że jako jedyny z obsady śpiewał w ojczystym języku.
Na tle postaci męskich, z których żaden nie umiał właściwie zachować się jak należy (jeden jest zbyt naiwny i daje sobą manipulować, drugi jest tchórzem, a trzeci zaślepiony zemstą), tak naprawdę postacią prawdziwie mężną, rycerską, odważną i godną podziwu okazuje się Brunhilda (Brünnhilde) (w tej partii Deborah Voigt, sopran). To ona walczy o miłość nawet za cenę zniszczenia wszystkich bóstw świata; ona będąc podwójnie oszukana i poniżona, wzywa wszystkie moce piekielne, aby wymierzyły karę wiarołomnemu Zygfrydowi; ona ostatecznie oddając złoto córom Renu przywraca porządek w naturze, ale też ona idzie dobrowolnie na stos, w którym ginie wraz z ukochanym.
No i tego właśnie już nie widziałam. Sama, w obcym mieście, w trzykilometrowej odległości od hotelu, przed północą pobiegłam szukać taksówki, nie doczekawszy efektownego zakończenia. No bo Zmierzch bogów jest najdłuższą częścią tetralogii i całość trwa pięć godzin, a z dwiema przerwami ponad sześć! Nie widziałam więc, jak płonie Walhalla. Obejrzałam jeszcze koniec Zygryda, który przynajmniej w obliczu śmierci okazał się prawdziwym bohaterem, choć zginął marnie, bo trafiony znienacka w plecy. Ale umierał dzielnie z imieniem ukochanej Brunhildy na ustach. I wszyscy płakali, maszerując w takt marsza żałobnego.
A tu bardziej optymistyczny kawałek: podróż Zygfryda po Renie - na początku charakterystyczny motyw rogu, który powtarza się wielokrotnie w trakcie całej opery.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz