niedziela, 24 października 2010 13:21
Oglądanie na scenie greckich tragedii, a jeszcze w znakomitej obsadzie, to zawsze wielkie wielowymiarowe przeżycie. Kiedyś, przed laty zastanawiałam się, co może być interesującego w oglądaniu historii, której przebieg jest doskonale znany, której zakończenie nie zaskoczy, bo wszyscy wiedzą, co się stanie. Intrygujące wydają się greckie tragedie właśnie przez to, że opowiadając dzieje postaci mitologicznych (przeważnie, tragedii historycznych pisano znacznie mniej i rzadziej wystawiano), właściwie niczego nowego nie odkrywały, a ówcześni widzowie przychodzili na całodniowe agony nie po to, by się czegoś dowiedzieć, ale żeby przeżyć po raz kolejny te same emocje. Kiedyś wydawało mi się, że to musi być nudne oglądać wciąż to samo. Te same postacie Edypa, Klitajmestry, Elektry, Heleny, Odysa, Kreona, Antygony wciąż przeżywają swoje osobiste tragedie, zmagając się Losem, przed którym nie ma ucieczki.
Czy można w neskończoność? Otóż można i nigdy dość powtarzania tej znanej wszystkim, absolutnie wszystkim historii człowieka, który kiedykolwiek i gdziekolwiek żyje, doświadcza tych samych dylematów, tego samego cierpienia, i który musi dokonywać tych samych wyborów nigdy nie będąc pewny, czy postapił słusznie. Tak w skrócie wygląda najbardziej uniwersalna historia - historia Człowieka. Wszystkie tragedie mówią o tym samym, opowiadają tę samą historię rozpisaną tylko na różne postacie. Los Ifigenii jest jeszcze jedną wersją.
W przypadku jednak tragedii greckich pojawiać się może podejrzenie, uzasadnione zresztą, że dla współczesnego odbiorcy nie będzie to historia wystarczająco uniwersalna, że nie znajdzie w niej opowieści o sobie. Znajmość mitologii greckiej ogranicza się do przymusowego czytania wybranych mitów w szkole, a potem zapomina się, kim byli Agamemnon, Hektor, Achilles, Medea czy Ifigenia właśnie. Dlatego istnieje pokusa uwspółcześniania mitycznych historii, przenoszenia postaci w XX i XXI wiek, umieszczania ich w centrum współczsnych konfliktów sumienia. Dzieje się tak w "Ifigenii", autorskim spektaklu Antoniny Grzegorzewskiej granym od dwóch sezonów w Teatrze Narodowym.
Bohaterowie uwikłani w wojnę trojańską mówią tutaj językiem bardzo współczesnym, który automatycznie przenosi widza na fronty współczesnych konfiktów, jak np. do Iraku czy Afganistanu. Pojawia się na przykład motyw oddawania krwi dla żołnierzy, Ifigenia rozmawia z Agamamneonem przez telefon, wysyła esemesy, Menelaos to sfrustrowany facet porzucony przez żone, który miota się między nienawiścią do niej a pożądaniem, Achilles naprawia rowery i nie chce iść na wojenną wyprawę, a Patrokles chce tylko "kręcić pokojowo piruety". Obaj wielcy bohaterowie z "ILiady" Homera tutaj słuchaja DJ-a Bebe, chodzą do solarium, umawiają się na premierę "Toski" i otwarcie Alkoholi Świata. Obracają się w świecie sztuki, kultury, showbiznesu, autografów i VIP-ów. Ifigenia zaś to zbuntowana nastolatka, próbująca wykrzyczeć swoją niezależność w konflikcie z matką, Klitajmestrą.
Ale nadchodzi czas, że cokolwiek robią, cokolwiek mówią i jak bardzo byliby współcześni, ich los okazuje się przesądzony tak, jak zapisano to w starożytnym micie: Achilles z Patroklosem pójdą na wojnę, Agamemnon poświęci córkę na żądanie Artemidy w imię przyszłej wygranej, a Klitajmestra go za to znienawidzi, bo "kto żyje w Helladzie, musi umrzeć w Troi". Nadrzędnym prawem rządzącym wóczas i dzisiaj, w wieku XXI jest wojna.
Wyszłam ze spektaklu z mieszanymi uczuciam. Nafaszerowanie tekstu uwsółczesnionym, często brutalnym, dosadnym językiem nie wzbudziło mojego zachwytu, nie pogłębiło wcale emocjonalnego odbioru. Skutek był raczej odwrotny. To właśnie mimo udziwnień i nowoczesności próbowałam odczytywać to, co uniwersalne. Pomógł mi w tym pełny tekst spektaklu załączony do programu. Nie wszystkie bowiem sceny zostały przedstawione. Różnice dotyczyły też pewnych szczegółów scenograficznych, w moim odbiorze ze szkodą dla sztuki. Nie przekonała mnie rozhisteryzowana momentami Ifigenia Anny Gryszkówny. Bardziej naturalna i wiarygodna za to wydała mi się postać Klitajmestry zbudowana przez Aleksandrę Justę. Zmęczony sytuacją, a nie potrafiący z niej się wyplątać Agamemnon w interpretacji Jerzego Radziwiłowicza momentami budzi nawet współczucie. Mimo krótkiej obecności, dosłownie w jednej tylko scenie, ale perfekcyjnie zagrała Magdalena Warzecha jako Artemida. Piekna, wyniosła, bezwzględna jak uosobienie bezimiennego losu, fatum, z którym nie ma żadnych pertraktacji ani kompromisu.
Nawet jeżeli jakieś dzieła są ponad czasowe, to nie jestem zwolenniczką uwspółcześniania.
OdpowiedzUsuńNo właśnie ja też nie za bardzo...
OdpowiedzUsuń