poniedziałek, 04 października 2010 23:35
Nie do wiary, że można tak pisać dzisiaj, w dobie płytkich zdawkowych pseudorozmów i pośpiesznej wymiany esemesów. Marcin Kurek żongluje planami czasowymi, czas teraźniejszy - tylko który? - tamten, kiedy bohater narrator patrzył jak sroka podlatuje do okna czy ten, gdy jest 1975 albo 76, ulica niemodlińska? - zatraca się we wspomnieniach o przeszłości różnych osób, znanych i nieznanych bohaterowi, jak choćby dziadek J. który umrze na 82 dni przed moim urodzeniem. Ciągi wspomnień, ciągi różnych postaci, zebrane jak zdjęcia w rodzinnym albumie, przeplatają się, krzyżują, powracają, rozgałęziają w kolejnych osobach i szczegółach.
Język Kurka ma specyficzną rytmikę mowy podporządkowanej asocjacjom. Może nużyć, jeśli na siłę chce się uchwycić meandrującą w tył i w przód chronologię. Jeśli jednak się jej poddać, nadchodzi moment, w którym odnajdujemy się wewnątrz opisywanego świata, jak gdybyśmy się znaleźli w filmie, który okazuje się także historią o nas samych. Najlepszy opis światła: chłodny wieczór pod koniec sierpnia... Czujemy to, prawda? Znamy z własnego doświadczenia, podobnie jak lato na przedmieściu, wielkie słońce nad łąką, wycieczki z kanką do sąsiadów po mleko, tort poziomkowy... Niczego nie burzy fakt, ze to nie było przedmieście, tylko stary sad przy szkole w nieobecnej na mapie miejscowości, a przechodząc przez boisko i przekraczając odpływowy rowek umocniony czerwoną cegłą, zawsze zbierałam siniaki na kolanach.
Język Kurka ma specyficzną rytmikę mowy podporządkowanej asocjacjom. Może nużyć, jeśli na siłę chce się uchwycić meandrującą w tył i w przód chronologię. Jeśli jednak się jej poddać, nadchodzi moment, w którym odnajdujemy się wewnątrz opisywanego świata, jak gdybyśmy się znaleźli w filmie, który okazuje się także historią o nas samych. Najlepszy opis światła: chłodny wieczór pod koniec sierpnia... Czujemy to, prawda? Znamy z własnego doświadczenia, podobnie jak lato na przedmieściu, wielkie słońce nad łąką, wycieczki z kanką do sąsiadów po mleko, tort poziomkowy... Niczego nie burzy fakt, ze to nie było przedmieście, tylko stary sad przy szkole w nieobecnej na mapie miejscowości, a przechodząc przez boisko i przekraczając odpływowy rowek umocniony czerwoną cegłą, zawsze zbierałam siniaki na kolanach.
Gdziekolwiek by się było, i tak jedynym punktem odniesienia, od którego we wszystkie strony biegną promienie czasu, jest bukiet chabrów w zółtym dzbanku, który kupiliśmy na targu w Vence w połowie sierpnia, na dwa dni przed śmiercią Czesława Miłosza.
I nieprawdopodobne, jak myśl podążajaca za lekturą może być równoległa czytanemu poematowi. Przeszłam do czwartej części "Oleandra", która zaczyna się jak zapis mojej własnej bieżącej chwili: Jest poniedziałęk. Faktycznie, jeszcze jest poniedziałęk, za kwadrans wybije północ i wejdę w dzień jutrzejszy, ale teraz j e s t poniedziałek. Przed chwilą spirale wspomnień rozsnuwane przez autora skojarzyłam z filmem i oto na początku czwartej części czytam: Rwana projekcja. Coś niechybnie szwankuje w trybikach przekładni. Ze wszystkich filmów dzieciństwa, które po latach z trudem wyświetlają się pod powiekami, najczulszy jest obraz letniego domu, który jako jedyne z tmtych miejsc został nienagannie wymazany ze świata. Znowu jestem bohaterką poematu. To moje wspomnienia są w nim opisane. To mojego domu z dzieciństwa już nie ma, ponieważ został rozebrany, a w tym miejscu jest teraz boisko przy szkole. Ale on istnieje tylko w pamięci i kiedy próbujesz wywołać go z mroku, przypomina zmyślenie. To był olbrzymi dom, budynek starej szkoły. Na parterze znajdowały się cztery sale lekcyjne wychodzące na duzy korytarz biegnący na przestrzał: od drzwi głównych od strony drogi, do tylncyh, przez któe wybiegało się na boisko. Na półpiętrze szkolna kancelaria i dwupokojowe mieszkanie, z kuchnią, tajemniczymi strychami stopniowo zasiedlanymi przez wyobraźnię. Jeden z rogów budynku od góry po sam dach obwieszony był splątanym winogronem, który dawał słodkie fioletowe owoce. Rzadko można było je dostać, bo całe pnącza zasiedlone były przez chmary wróbli, które wyjadały miąższ, zostawiając skórki. Z większego pokoju drzwi balkonowe prowadziły na oszkloną werandę wspartą na drewanianych słupach. Zawsze się bałam, że weranda, i tak już pochylona na ukos z opadającym rogiem od wschodniej strony, kiedyś się załamie i oberwie a ja spadnę razem z nią z wysokości pierwszego piętra. Z klatki schodowej przez okno można było dojrzeć las ciemniejący na horyzoncie ponad złotymi polami pszenicy i żyta. Chodziło sie to tego lasu na jezyny i grzyby. Znalazłam w nim miejsce pachnące dzikimi konwaliami. Dom jak ze snu, jak z basni, całkiem nierealny wydaje się dzisiaj, a przecież mieszkałąm w nim trzynaście lat. Nie ma już drewnianych skrzypiących podłóg lekcyjnych, wiecznie zakurzonego korytarza (wożny zamiatał suchą miotłą kupy piasku z butów wzniecając tumany aż trudno było oddychać). Nie ma wernady, nie ma strychów, nie ma lakierowanej poręczy wzdłuż schodów... Dom ze wszystkimi jego zakamarkami przeniósł się do krainy zmyślenia, tylko las daleko na horyzoncie pozostał na swoim miejscu.
I nieprawdopodobne, jak myśl podążajaca za lekturą może być równoległa czytanemu poematowi. Przeszłam do czwartej części "Oleandra", która zaczyna się jak zapis mojej własnej bieżącej chwili: Jest poniedziałęk. Faktycznie, jeszcze jest poniedziałęk, za kwadrans wybije północ i wejdę w dzień jutrzejszy, ale teraz j e s t poniedziałek. Przed chwilą spirale wspomnień rozsnuwane przez autora skojarzyłam z filmem i oto na początku czwartej części czytam: Rwana projekcja. Coś niechybnie szwankuje w trybikach przekładni. Ze wszystkich filmów dzieciństwa, które po latach z trudem wyświetlają się pod powiekami, najczulszy jest obraz letniego domu, który jako jedyne z tmtych miejsc został nienagannie wymazany ze świata. Znowu jestem bohaterką poematu. To moje wspomnienia są w nim opisane. To mojego domu z dzieciństwa już nie ma, ponieważ został rozebrany, a w tym miejscu jest teraz boisko przy szkole. Ale on istnieje tylko w pamięci i kiedy próbujesz wywołać go z mroku, przypomina zmyślenie. To był olbrzymi dom, budynek starej szkoły. Na parterze znajdowały się cztery sale lekcyjne wychodzące na duzy korytarz biegnący na przestrzał: od drzwi głównych od strony drogi, do tylncyh, przez któe wybiegało się na boisko. Na półpiętrze szkolna kancelaria i dwupokojowe mieszkanie, z kuchnią, tajemniczymi strychami stopniowo zasiedlanymi przez wyobraźnię. Jeden z rogów budynku od góry po sam dach obwieszony był splątanym winogronem, który dawał słodkie fioletowe owoce. Rzadko można było je dostać, bo całe pnącza zasiedlone były przez chmary wróbli, które wyjadały miąższ, zostawiając skórki. Z większego pokoju drzwi balkonowe prowadziły na oszkloną werandę wspartą na drewanianych słupach. Zawsze się bałam, że weranda, i tak już pochylona na ukos z opadającym rogiem od wschodniej strony, kiedyś się załamie i oberwie a ja spadnę razem z nią z wysokości pierwszego piętra. Z klatki schodowej przez okno można było dojrzeć las ciemniejący na horyzoncie ponad złotymi polami pszenicy i żyta. Chodziło sie to tego lasu na jezyny i grzyby. Znalazłam w nim miejsce pachnące dzikimi konwaliami. Dom jak ze snu, jak z basni, całkiem nierealny wydaje się dzisiaj, a przecież mieszkałąm w nim trzynaście lat. Nie ma już drewnianych skrzypiących podłóg lekcyjnych, wiecznie zakurzonego korytarza (wożny zamiatał suchą miotłą kupy piasku z butów wzniecając tumany aż trudno było oddychać). Nie ma wernady, nie ma strychów, nie ma lakierowanej poręczy wzdłuż schodów... Dom ze wszystkimi jego zakamarkami przeniósł się do krainy zmyślenia, tylko las daleko na horyzoncie pozostał na swoim miejscu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz