sobota, 26 lutego 2011 21:06
Przyzwyczaiłam się myśleć, że prawdziwa opera ma tragiczne zakończenie. A tu, proszę, jeden z pierwszych reformatorów opery, który pozostawił ją taką, jaką oglądamy i słuchamy dzisiaj, nowatorsko pozostawiając głównych bohaterów przy życiu. Mało tego, rozdzielone rodzeństwo się odnajduje po wielu latatch, a wygnaniec i banita zostaje królem. Mowa o Ifigenii w Taurydzie Christopha Willibalda Glucka transmitowanej dzisiaj z MET.
Oczywiście, Gluck niejako nie miał wyjścia, podążając za Eurypidesem i jego wersją mitu o Ifigenii i Orestesie. Ale może to dobrze. Przecież nie na tym rzecz polega, żeby na scenie lała się krew za każdym razem. Dramaturgia rozgrywa się we wnętrzu bohaterów, w samotnym zmaganiu się Ifigenii ze wspomnieniami
i przeczuciami oraz w udręczonym sumieniu Orestesa, gnanego przez Furie matkobójcę. Uczuciom towarzyszy, a raczej tworzy je, wspaniała muzyka z momentami niezywkle dramatycznego tempa i żałobnej, tragicznej w brzmieniu instrumentacji. W chwilach największego napięcia miło mieć jednak świadomość, że wszystko dobrze się kończy. Może trudno by było znieść ogrom cierpienia, gdybyśmy nie byli o tyle wieków mądrzejsi od mitycznych bohaterów uwikłanych w nieprzezwyciężalne Fatum. My już wiemy, miłość i cierpienie mają zbawczą moc.
Christoph Willibald Gluck Ifigenia na Taurydzie, opera w czterech aktach
Wyk. Susan Graham, Plácido Domingo, Paul Groves, Julie Boulianne, Chór i Orkiestra Metropolitan Opera, Patrick Summers - dyrygent
Jakoś nie doświadczyłam zbawczej mocy miłości czy cierpienia. Widocznie mam braki nie tylko w zakresie znajomości dzieł operowych. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń"My" to znaczy my późniejsi od Eurypidesa, w tym także Gluck - to nie jest utożsamienie się osobiste, tylko kulturowe
OdpowiedzUsuń