Było się tu i tam, byliśmy, byłeś, byłam... Człowiek zmienia miejsca pobytu czy raczej miejsca wciąż te same goszczą coraz to innych ludzi? W drodze do TAM krzyżują się drogi. A wtedy TU zamienia się w rozjazdy i znowu jesteśmy od siebie daleko, każdy gdzie indziej.
Aż kiedyś, gdzieś, przelotnie uda nam się spotkać znowu. Co decyduje, że gdzieś zostajemy na dłużej? Czy tylko nasza decyzja? Czy może cały szereg innych okoliczności, a decyzję nadbudowujemy ex post. Czasem zaś dopada nas dręczący dylemat: wracać? Nie wracać? Trwać? Zmierzać gdzie indziej? Znowu do jakiegoś TAM.
Czy możliwe jest przeniesienie przeszłości w teraźniejszość? Pytanie retoryczne, bo od przeszłości dzieli nas ogromna przepaść wspołczesnej zdystansowanej podejrzliwości. I chociaż podobał się ogromnie egzotyczny dość korowód muzyków, żonglerów i szczudlarzy pod węgierską flagą, fascynacja gapiów w zasadzie ograniczała się do namiętnego pstrykania zdjęć.
Z programu Jarmarku Jagiellońskiego wyczytałam, że zespół nazywa się Hollóének Hungarica. W ścisły skład muzyków wchodzą:
A ja przyjrzałam się na przykład jednemu bębniarzowi, którego tu na zdjęciu akurat nie widać. Bęben miał połatany czarną taśmą, na prawym bucie malutkie dzwoneczki, które dzwoniły z każdym krokiem. Perkusyjnie wielobarwny.
Tegoroczny Jarmark odbywa się (trwa do niedzieli) pod hasłem muzycznych instrumentów. W kilku miejscach można zobaczyć, wypróbować i kupić instrumenty, o jakich się z reguły nie słyszało. Oczywiście najłatwiej perkusyjne. Bębniłam, grzechotałam, kręciłam dźwiękowymi misami, nawet machałam deszczowymi kijami. Mimo to deszczu nie udało mi się wywołać. Z łupin kokosowego orzecha wyrabia się coś, na czym gra się palcami wprowadzając w drgania cienkie blaszki. Nie zapamiętałam nazwy, ale dźwięk był niezwykły. Cena mnie osłabiła, więc zdobyłam się tylko na glinianą litewską okarynę. Od lat marzę o kiju deszczowym, ale nie podobały mi się, bo te, które były do kupienia, wypełnione były kamyczkami, a jeden jedyny oryginalny z igłami kaktusa nie był na sprzedaż.
No i wreszcie zobaczyłam jak się gra na unikatowym instrumencie, który zaginął, a teraz został niejako wskrzeszony. Biłgorajska suka - paznokciowy instrument strunowy. Paznokciowy, bo dźwięk strun różnicuje się przyciskając je paznokciem, a nie opuszkami palców. Na zdjęciu gra na suce ten w środku trzymając ją pionowo.
A poza tym było mnóstwo innych muzykantów, śpiewaków, rzeźbiarzy, hafciarek, pszczelarzy, garncarzy, bajarzy, ikonopisów, gospodyń od wypieków regionalnych, wikliniarzy, plecionkarzy i plecionkarek, kataryniarzy, kowalów i jubilerów z Polski, Słowacji, Ukrainy, Litwy, Białorusi. Parę osób rozpoznałam z Gryczaków, więc sobie pogadaliśmy. I był jeden Ofelia - tak, ON Ofelia: w zielonym wianku na głowie, z długim chwastem zwisającym do pasa, zaintrygował nawet strażników miejskich.
A baba się przyglądała i przysłuchiwała wszystkiemu. Może powstaną nowe bajki?
Nie robiłam dużo zdjęć. Nie miałam siły. One nie oddadzą atmosfery, gwaru, zachwytu kolorowymi czajniczkami, pociesznej rozmowy z litewskim rzeźbiarzem, który pokazywał kufel misternie ukształtowany z jednego kawałka drewna, długiej rozmowy z białoruskimi Wołyniankami w regionalnych strojach ludowych siedzących przy kołowrotku, gorączkowego rozbiegania oczu przy straganach hafciarek, smaku kawy w towarzystwie skrzypcowo-dudziarskiej kapeli.
Tak myślę, że ten bukłaczek na coś dobrego mi się jednak przyda:
Rekonstruktor suki, lutnik Zbigniew Butryn z Janowa Lubelskiego, opowiada o jej charakterze i prezentuje sposób gry. Do czasów współczesnych nie przetrwał żaden egzemplarz, dlatego trzeba było instrument całkowicie zrekonstruować na podstawie nielicznych opisów i rysunków.
Jak się ochłodzić, gdy termometr w cieniu wskazuje 35 stopni, a na słońcu ponad 50? To proste. Trzeba mieć skrzypce Guarneriego del Gesu z 1742 roku i zagrać.
Bartolomeo Giuseppe Antonio Guarneri (1698 - 1744) rywalizował w sztuce lutniczej ze Stradivarim (1644 - 1737), jak on urodzony i działający w Cremonie. Żył znacznie krócej, bo tylko 48 lat, pozostawiając do dziś niespełna 200 instrumentów, które bywają nieraz cenione nawet bardziej niż słynne stradivariusy. Guarneri wykonał między innymi skrzypce Il Cannone (1743) dla Niccolo Paganiniego.
Na guarneriusie grał też Karol Lipiński (1790 - 1861). I to właśnie jego skrzypce, ofiarowane przez anonimową rodzinę, dają tak cudowny dźwięk, jaki słychać na ostatnej płycie Daniela Hope Spheres. Melodyjne jak płynąca woda, delikatne jak mgła, w wysokich tonach czyste jak kryształ. W sam raz na upalne lato. Orzeźwiajaca kąpiel.
Plumkanie:
A tymczasem już sierpień. I choćby człowiek nie wiem jak chciał, nie zatrzyma lata. Od dawna grają świerszcze, a to znak, że mimo upałow nadciągają chłody. Jesień w naszej kulturze jest niezwykle bogata. Także w symbole. Na przykład choćby w literaturze, w której jeszcze i po śmierci i pragnie się, i łaknie się, i jest się szarpanym przez kruki...A my wciąż nie bardzo wiemy, gdzie jesteśmy i w którą stronę skierować twarz. Ku zachodowi ukłon powitalny kierując powiemy: Qui vivra verra. Ku wschodowi ukłon pożegnalny kierując powiemy: Pożywiom, uwidim. Żegnamy szyny i perony, i tunele. Żagnamy lokomotywy. Witamy natomiast z kolei i wołny gołubyje i lotne w powietrzu bociany długim szeregiem.
- Ten długi szereg nie nalepiej jest do lotnych w powietrzu bocianów dopasowany.
- Geniuszom wszystko wolno. A juz szczególnie takim, którzy i wieszczami też zostali obwołani.
Dla jakiego wieszcza leciały wczoraj rankiem ciężkie czarne wrony dostojnym lotem niskim nad ucichłymi polami? I dla kogo krążą cienie rozpostartych skrzydeł bocianich pod wieczór nad szumiącą leszczyną?
Po szpilkowym masochizmie na krakowskiej wystawie musiałam odpocząć. Zarzuciłam swoją płócienną torbę wiązaną sznurkiem na ramię i pomaszerowałam na lunch, jak to się modnie mówi. Na stoliku pod parasolem pojawiły się placki ziemniaczane i gulasz z pomarańczą.
W planie była jeszcze Japonia. Nie będę tłumaczyć, że nie miałam czasu, bo to nie będzie prawda. Czasu było dość i pogoda akuratna na dłuższy spacer, bez upału, trochę chmurek, trochę słońca. Ale nie poszłam. Oklapłam i rozmyślałam. Gołębie na Plantach lotem koszącym lądowały precyzyjnie przy okruchach chleba. Przypomniał mi się fragment rozmowy po wczorajszym koncercie.
- Jerzy! - (Jaki Jerzy? Nie wiem, ale miał czerwone buty) - Czy znasz inny zespół, który tak pięknie gra?
- Tak, Capella Cracoviensis! - odpowiedział zagadnięty bez chwili wahania. No tak, jeszcze nie udało mi się słyszeć ich na żywo. Może kiedyś, może wkrótce...
Po powrocie uzupełniam prywatny kalendarz pamięci:
23 lipca - śpiewa Max Emanuel Cencic;
25 lipca - początek Festiwalu Wagnerowskiego w Bayreuth i pierwsza transmisja;
26 lipca - imieniny Hanny;
27 lipca - imieniny Aureliusza (tak mówili w radiu);
28 lipca - rocznica śmierci Herberta
... i znowu Wagner, i BBC Proms, i Herbert....
Niesamowita audycja o tajemnicy sióstr Bronte. Czy ja dobrze zrozumiałam? To nie Emily napisała Wichrowe Wzgórza? Otóż nie, Cała twórczość sióstr Bronte wyszła spod jednej reki, tak twierdzą znawcy. Stoi za nią jedna i tylko jedna z sióstr, najbardziej inteligentna - Charlotte. Dbając jednak o interesy wszystkich, całej rodziny, zwłaszcza sióstr, przypisywała im własne utwory. Nic, absolutnie nic, żadne dokumenty, świadectwa nie potwierdzają, że Emily napisała powieść. To tylko legenda stworzona bardzo przekonująco przez Charlotte właśnie. Czyżby największa mistyfikacja w dziejach literatury? Trzeba będzie od nowa napisać historię literatury. Tak przynajmniej sugeruje Eryk Ostrowski, autor książki Charlotte Bronte i jej siostry śpiące, która ma się wkrótce ukazać.
Natomiast historia muzyki sama się pisze i obfituje w skandale. Bo to był... skandal? 31 lipca ostatnia część Wagnerowskiej tetralogiiZmierzch bogóww Bayreuth. Słuchałam może piąte przez dziesiąte, ale za to na koniec... na koniec było buczenie, gwizdy, tupanie, głośne okrzyki dezaprobaty. Strasznie się widowni nie podobało. Co tam pokazano? Jak wyglądała scenografia, że ludzie dali upust niezadowoleniu? Co wymyślił reżyser - Frank Castorf - że w ogóle nie dano mu dojść do słowa, gdy wyszedł przed kurtynę? Nie wiem, naprawdę nie wiem, ale mam podejrzenie, że ludzie mieli rację. Ponoć Castorf w ogóle chciał powycinać kawałki partytury i wstawić tam jakieś swoje własne pomysły, ale na to już zdecydowanie nie zgodził się dyrygent Kirill Petrenko.
W każdym razie w Roku Wagnera w Bayreuth wielki skandal. A to dopiero początek! Poczekam na ciąg dalszy i zobaczymy, co się stanie. Zdejmą tę realizację a afisza czy nie? Tymczasem na upalne dni w zaciemnionym pokoju zamykam się nad morderstwami z książek Aghaty Christie. nie czytam dokładnie, bo wszystkie je znam. Otwieram tylko jedną po drugiej, przelatuję szybko strona po stronie dla przypomnienia intrygi. Jedna książka na dwie do trzech godzin i kolejna. Ponownie rozbawiło mnie 12 prac Herkulesa Poirota. To ciekawe, że teraz zwracam uwagę na inne szczegóły niż za pierwszym razem. Na przykład nie pamiętałam, że Poirot został przedstawiony jako wierzący katolik. I że na emeryturze miał uprawiać dynie.
Do znudzenia będę powtarzać, że muzyka barokowa powinna być wykonywana w miejscach, do jakich ją stworzono, czyli w świątyniach. A jeszcze gdy jest to gotyckie sklepienie z niebem Wyspiańskiego, to niczego więcej nie trzeba. Zasłuchałam się mistycznie, w czym nie przeszkadzała nawet fruwająca marynarka Vaclava Luksa.
Nie mogę wyjść z podziwu, że Collegium 1704 wraz z Collegium Vocale działa dopiero od 2005 roku. W tak krótkim czasie dojść do mistrzostwa i stać się jednym z najlepszych europejskich zespołów wykonujących muzykę barokową, niebywałe. Niemała w tym zasługa założyciela zespołu i jego dyrygenta, Vaclava Luksa, który po ukończeniu Konserwatorium w Pilźnie i Akademii Muzycznej w Pradze, swoje zmiłowanie do muzyki dawnej rozwijał dodatkowo w Schola Cantorum Basiliensis, renomowanej szwajcarskiej uczelni i zarazem instytucji badawczej, z której między innymi wywodzą się Rene Jacobs, Jordi Savall, Andreas Scholl, Andrea Marcon czy Gustaw Leonhardt.
Muzycy Collegium tworzą jeden żywy grający organizm. Siedząc blisko widziałam, jak porozumiewają się wzrokiem, często uśmiechają się do siebie nawzajem, cały czas są tacy rozradowani. Jedna ze skrzypaczek uśmiechała się z zadowoleniem po każdym utworze, podobnież grający na organach. A dobór głosów w Collegium Vocale zachwyca harmonią, a przy tym każdy ze śpiewaków z powodzeniem radzi sobie jako solista. O Hanie Blažikovej (sopran) to ja już słyszałam i jej głos znam, ale w piątek 19 lipca okazało się, że każdy z zespołu świetnie sobie solowo radzi. Na skutek zmian programowych i zarazem zmian w obsadzie obok Hany Blažikovej wystąpili Vaclav Čížek (tenor) oraz Tomáš Král (bas). To znaczy tak mi się wydaje, bo w końcu trudno było się połapać. Inaczej jest w pierwotnym programie, inaczej na ulotce z wprowadzonymi zmianami, inaczej na stronie samego zespołu, a z zapowiedzi przed koncertem niewiele zrozumiałam. Jednak, jak było widać i słychać, nie ma to wielkiego znaczenia, bo wszyscy są doskonałymi muzykami, śpiewakami. Kiedy chór odpoczywał, siedząc sobie na krzesełkach z tyłu za orkiestrą, widziałam jak Vaclav Čížek w porywających fragmentach muzycznych "grał" sobie w powietrzu rękoma, próbując jeszcze wciągnąć do tej pantomimy kolegę. A tymczasem przejmująca muzyka wybrzmiewała wraz z basowym nawoływaniem proroka Jeremiasza: Jerusalem, convertere ad Dominum Deum tuum.
To był Zelenka, główny powód do chwały Collegium 1704, zwany czeskim Bachem. Ale koncert odbył się w ramach Festiwalu Muzyki Polskiej, byli więc kompozytorzy polscy: Marcin Mielczewski i Bartłomiej Pękiel. Mielczewski strasznie mi się podoba, odkąd go odkryli dla mnie Francuzi, o czym już pisałam. Czesi zaśpiewali równie porywająco, ale dopiero Vaclav Luksuświadomił mi - paradoksalnie, nie grając, nie śpiewając, tylko poprzez swój ekspresyjny sposób dyrygowania - ileż się dzieje w tej muzyce. Na pozór wygląda on na nieśmiałego chłopca w okularach, ale za pulpitem zamienia się w wulkan energii. Bo czegóż on nie wyprawiał: stawał na palcach, wyciągał ramiona w górę i do poszczególnych muzyków, chcąc prawie razem z nimi grać, odchylał się do tyłu i do przodu, robił młynka dłońmi dla podkręcenia lub zmiany tempa, śpiewał oczywiście razem z chórem.
W filmie Dzieci gorszego Boga jest scena, gdy głuchoniema Sarah prosi Jamesa, który słucha muzyki, by jej wytłumaczył, czym jest muzyka. On próbuje to zrobić, ale nieudolnie. Jego gesty są tak niedoskonałe. Myślę, że Vaclav Luks świetnie by sobie z tym poradził. Momentami niemal przeczył grawitacji. Bo jak można zachować równowagę, gdy się stoi na palcach, mając ugięte nogi w kolanach i jednocześnie tułów odchylając do tyłu, a rękami wymachując w górze, jakby chciał objąć wszystkich w ramionami. No nie wiem, to jakaś wyższa szkoła dyrygenckiej akrobatyki. A jeszcze nadążał z przewracaniem kartek partytury.
Po Triumphalis dies i Missa Tirumphalis Mielczewskiego, w których tyle się działo, nastąpił - po zmianach programowych, bo pierwotnie miał być Gorczycki - Bartłomiej Pękiel (Missa a 14, Kyrie, Gloria). Mileczewski dramatyczny, dynamiczny, pełen ekspresji, natomiast Pękiel jakby bardziej stonowany, dramatyczny, ale inaczej. Z większym dostojeństwem wznoszący modły pod gotyckie sklepienie Bazyliki Franciszkańskiej rozgwieżdżone freskami przez Stanisława Wyspiańskiego.
A na koniec, na koniec, oczywiście, jakżeby inaczej, Miserere c-moll, sześcioczęściowa kantata Jana Dismasa Zelenki na sopran solo, chór i orkiestrę. Tutaj zaprezentowała się w pełnym brzmieniu Hana Blažiková. Drobna, szczuplutka, burza długich ciemnych włosów, czarna suknia i głos. A gdzie ona sama?
Nie znajduję zadowalających nagrań. Szkoda. Wszystko to tylko atrapy tego, co zabrzmiało w piątkowym koncercie.
Pannę Marple podziwiałam zawsze za to, że umiała w nowo ujrzanych osobach zobaczyć starych znajomych. Pozwalało jej to dokonywać całkiem trafnych ocen. Zawsze mnie zdumiewała ta jej umiejętność i nie wyobrażałam sobie, że kiedykolwiek będę w stanie uczynić to samo. Oceniać ludzi od pierwszego wejrzenia nadal nie potrafię, ale coraz częściej łapię się na tym, że patrząc na kogoś dostrzegam podobieństwo - postawy, spojrzenia, gestu, uczesania, mimiki, sposobu mówienia - do już wcześniej kogoś mi znanego. I nie jest to wcale wynik żadnego pokrewieństwa, bynajmniej. Po prostu weszłam już w wiek, kiedy zbiór poznanych w ciągu życia typów ludzkich osobowości nieubłaganie się zapełnia i teraz można dostrzegać między pojedynczymi egzemplarzami tylko analogie.
Co prawda panna Marple w Hotelu Bertram ma jakieś 66-67 lat, mnie jeszcze do tego trochę brakuje, ale to nie rzecz metryki, tylko doświadczenia. Całe życie byłam typem samotnika, ale z racji zawodu ciągle mam nowe kontakty z ludźmi. To wyczerpuje. A po tych latach zaczynam widzieć, że mimo zmiany imion, nazwisk, pokoleń, środowisk, liczba charakterów jest jednak ograniczona. Dotąd zawsze pojawało się nowe: nowe twarze, nowe osoby, nowe biografie, nowe doświadczenia... Tak było przez te minione lata. Teraz zaczyna być powtarzalne: podobne zdarzenia, podobne uwikłania, podobne konflikty, podobne osobowości, podobne reakcje, zachowania... Nastąpiło to całkiem niedawno, lecz niezauważalnie. Ot, jedno, drugie skojarzenie: aha, patrzę na kogoś całkiem nieznanego i widzę, że przypomina mi tego a tego. Nie, wcale nie sobowtór, tylko podobny typ. Całościowo. Ten to typ intelektualisty; tamten choleryczny pieniacz; ta znowu to typ wiecznej malkontentki szukającej dziury w całym; albo intrygantka. Oczywiście jest tych podobieństw więcej, nie potrafię wyliczyć wszystkich niuansów składających się na całościowe podobieństwo. To, co piszę jest tylko bardzo uproszczonym schematem działania łańcucha skojarzeń.
Tak właśnie panna Marple patrzyła na nowych ludzi, a wzrok miała mimo wszystko bystry i pamięć żywą, z czego robiła użytek nadzwyczajny. Wygląda zupełnie jak Kenny Rusell, myślała, wyławiając, jak zwykle, z przeszłości prototyp.W Karaibskiej tajemnicyzaś: Na przykład Molly Kendall była podobna do miłej dziewczyny, której imienia nie mogła sobie przypomnieć, a która pracowała jako konduktorka w autobusie Market Basing.Tamże także, na jednej z karaibskich wysp, o niejakim Jacksonie: przypomina mi trochę - odparła zamyślona - młodego mężczyznę z miejscowego urzędu, niedaleko którego mieszkam, Jonasa Perry`ego. Czy podobieństwo to potwierdzały także zapał i determinacja Jacksona w zdobywaniu pieniędzy, nie zostało dopowiedziane. Przypuszczać należy, że tak. Bo panna Marple nigdy się nie myliła. Zwykły numer rejestracyjny, co prawda niezwykłego samochodu wyścigowego, którego marki jednak panna Marple nie znała, obudził w niej odległe wspomnienie, pewien łańcuch skojarzeń. FAN 2266. Przypomniała się jej kuzynka Fanny Godfrey. Biedna Fanny, która jąkała się i mówiła: Dddosttaa-łam dd-wa.
Im dłuższy łańcuch skojarzeń wywołuje zdarzenie czy ujrzana twarz, tym większe prawdopodobieństwo, że właśnie weszliśmy w okres starości. Chyba właśnie zaczęłam swoją starość. To się zaczęło jednak dość dawno, nie wczoraj, nie przedwczoraj. Może wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszałam dziewięciocyfrowy numer i nie mając niczego pod ręką do pisania musiałam wymyśleć sposób, żeby go zapamiętać od razu. Udało się: dwie pierwsze cyfry po prostu zapamiętałam mechanicznie, dwie następne w kolejności malejącej poniżej 9, na której kończy się przecież zbiór cyfr, kolejne dwie dawały sumę poprzedniej, i trzy ostatnie to numer pokoju w akademiku, w którym mieszkałam ileś tam lat temu: 158752309. Proste, prawda?
Ciągle mi jeszcze daleko do pedantycznej drobiazgowości panny Marple: Kupiła mały rozkład jazdy autobusów, a także plan metra i układała swoje wycieczki starannie. W pierwszej kolejności raczej kupuję plan miasta po prostu, z metrem, nawet warszawskim, słabo sobie radzę, ale wycieczki układam czasem dość metodycznie zaliczając po drodze wystawy, galerie sztuki, kawiarnie i kończąc na jakimś koncercie. Tak, to się zdarza. No właśnie, czas sprawdzić, jakie atrakcje czekają w najbliższy weekend w Krakowie i wyznaczyć marszrutę. Beznamiętnie, jak generał planujący kampanię lub jak księgowy wyceniający przedsiebiorstwo, panna Marple rozważyła i posegregowała w myślach wszystko, co przemawiało za i przeciw jej ewentualnemu przedsięwzięciu (4.50 z Paddington).
No tak to ja jeszcze nie potrafię. Beznamiętnie? Jak księgowy? Przesada. Raczej jak bankrut albo hazardzista stawiający wszystko na jedną kartę: jechać! Za i przeciw?! Ależ wszystko jest przeciw, tylko jedno za: Collegium 1704!
Niech także i mnie wolno będzie udział wziąć czynny w obrzędzie Dziadów. Mniej ważny jest czas, niemniej jednak w praktyce właśnie okazał się być dożywotnim. Teraz zaś pozwolą państwo, że znów stanę się Alter Ego. Dzieje się coś bez przerwy, naprędce, jeszcze wczorajszego dnia człowiek nie ogarnął, a już jutro, gdy ty mkniesz sobie tranzytem przez przedświt jutra z przedwczoraj do wczoraj... Wyśmieją ciebie zanim dotrzesz do stacji. Stajesz się z minuty na minutę coraz bardziej obcy. Czyli znowuż właściwie egocentryzmu błąd zatrudniania w służbie swoich kaprysów krasnoludków, elfów czy i Mefistofelesów nawet. Co skłoniło ciebie, iż między domem rodzinnym poza Polską a Polską wybierasz Polskę?
Teodor Parnickiod dzieciństwa posługiwał się językiem niemieckim i rosyjskim. Urodził się w Charlottenburgu (dzisiaj dzielnica Berlina), by w wieku lat trzech z rodzicami wyjechać do Moskwy. Następnie mieszkał w Ufie, Omsku, Władywostoku, Charbinie. Mając lat 12 zaczął uczyć się języka polskiego i uczęszczać do polskiego gimnazjum. Jako piętnastolatek podejmuje decyzję, że zostanie polskim pisarzem. Po wstąpieniu na Uniwersytet im. Jana Kazimierza we Lwowie studiuje polonistykę, orientalistykę i anglistykę. W 1940 r. aresztowany i zesłany w głąb Rosji, opuszcza ją wraz z armią Andersa. Pod koniec wojny zamieszkał w Meksyku będąc attache kulturalnym Ambasady Rządu RP na Uchodźctwie. Po utracie nominacji pozostał tam do 1967 r., w którym wrócił do Polski na stałe.
Jako poliglota i znawca literatury rosyjskiej mógł mieszkać wszędzie. Jednak wrócił i został polskim pisarzem.