piątek, 2 lutego 2018

Vieni! Vieni!

środa, 30 października 2013 22:34

Soffro, lontan lontano
Le nebbie sonnolente
Salgono dal tacente
Piano!

Alto gracchiando, i corvi,
Fidati all`ali nere,
Traversan le brughiere
Torvi!

Dell`aere ai morsi crudi,
Gli addolorati tronchi
Offron, pregando, i brochi nudi.
Come ho freddo!

Son sola,
Per grigio ciel sospinto
Un gemito destinto
Vola.

E mi ripete: vieni!
E buia la vallata.
O, triste, o, disamata,
Vieni! Vieni!

____________
Cierpię, daleko daleko
senne mgły na równinie
wschodzą.
Wysoko krakanie, wrony
ufne czarnym skrzydłom
przemierzają wrzosowiska
ponuro.
W bolesnych podmuchach powietrza
modlą się nagie gałęzie drzew.
Jak mi zimno!
Jestem sam,
przez szare niebo szybuje
martwy (zmarłych?) jęk
I powtarza mi: chodź!
W ciemność doliny
(w dolinie jest ciemno?).
O, smutny, o, samotny niekochany,
chodź! Chodź!


Nebbie (Mgły) - słowa Ada Negri (1870 -1945)
Muzyka - Ottorino Respighi (1879 -1936); Nebbie skomponował na głos i fortepian w 1906 r. 
Rzecz bardzo trudna do zaśpiewania. Ale Pavarotti potrafił. 

Reportaż inny niż wszystkie

poniedziałek, 28 października 2013 18:03

      Z powodu posuchy internetowej miałam czas na przeczytanie książki. Żartuję. I tak bym miała, bo od czasu pewnej audycji radiowej na tę pozycję ostrzyłam sobie zęby. Więc jak już książkę mi przysłano, poświęciłam jej prawie całą noc - z trudem oderwałam się od lektury tłumacząc sobie jak małemu dziecku, że następnego dnia wstaję bardzo rano i wyjeżdżam, to lepiej zostawić resztę niedoczytanych stron na podróż. Udało się powstrzymać moją czytelniczą zachłanność i kończyłam w autobusie.
      Jak ktoś umie tylko narzekać i twierdzi, że żadna książka mu się nie podoba, niech napisze lepszą. Michał Książek tak właśnie zrobił.  Jak sam w audycji poświęconej jego publikacji Jakuck. Słownik  miejsca powiedział, napisał ksążkę taką, jaką sam chciałby przeczytać. Jest to reportaż, jaki i ja zawsze chciałam przeczytać, tylko nawet o tym nie wiedziałam. A teraz wiem, dlaczego w pewnym momencie przestałam reportaże czytać: bo wszystkie mniej lub bardziej przypominały Kapuścińskiego. A ja chciałam czegoś innego.  Jakiegoś innego spojrzenia. 
      Tym spojrzeniem w Jakucku jest język. Dlatego podtytuł Słownik miejsca.  Tok narracji przetykany jest hasłami słownikowymi, ale napisanymi tak, że przybliżają one sposób myślenia ludów Jakucji (samych Jakutów, ale też Ewenów, Ewenków,  Tunguzów, Kurykanów i innych). Zaczyna się od nazw miesięcy. Miesiące zimowe mają tylko liczby: miesiąc siódmy - listopad, ósmy - grudzień, dziewiąty - styczeń, dziesiąty - luty. Dopiero marzec poza liczbą ma swoją nazwę własną - miesiąc narodzin źrebaków, a następnie kwiecień to miesiąc spływania lodu.
       Reportaż Książka zaczyna się od września - miesiąca domu (balaghan yja), kiedy ludzie i wszystko, co żyje, zaczynają przygotowania do długiej i mroźnej syberyjskiej zimy. Kilka lat pobytu autora w Jakucji i samym Jakucku zostało skondensowanych do jednej w miarę linearnej opowieści od jesieni 2007 do wiosny 2009 roku. Pojawiają się jednak i retrospekcje ze zdarzeń wcześniejszch, jak choćby wielka odyseja autora w roli pomocnika kierowcy ciężarówki (dalniebojszczika) w 2005, kiedy zawędrował na daleką północ do ujścia rzeki Indygirka nad Morze Wschodniosyberyjskie.
      Ogólny zarys wędrówek autora poparty jest załączoną we wnętrzu jednej strony okładki mapką  całej Jakucji, a z drugiej mapą centrum stolicy - Jakucka - gdzie Książek spędzał jesień, zimę oraz wiosnę 2008/2009, udając się na wypady w teren w poszukiwaniu śladów pobytu największego badacza ludów Jakucji, polskiego zesłańca, Wacława Sieroszewskiego, autora monumentalnego dzieła Dwanaście lat w kraju Jakutów, dzięki któremu uzyskał amnestię i zgodę na powrót do ojczyzny. 
      Obserwacje czasu teraźniejszego konfrontowane są z opisami Sirki (jak w skrócie nazywano Sieroszewskiego). Książek podczas kilkakrotnych wypraw do Namu i Appany odnalazł prawdopodobne miejsce, gdzie Sieroszewski spędził ostatnie 6 lat zesłania. Mało tego, uzyskał zgodę na przeprowadzenie  głębszych poszukiwań, to znaczy rozkopania wzgórza, gdzie wraz z miejscowymi pomocnikami znalazł kilka przedmiotów domowego użytku, w tym haczyk na ryby wykonany z gwoździa. Sieroszewski wspomina, że zrobił takich haczyków ok. 12.  Książek przywiózł ten gwóźdź ze sobą do Polski, obecnie bowiem mieszka wraz z żoną - Jakutką - i dwojgiem dzieci w kraju.
      Wędrówka śladami Sieroszewskiego to tylko jeden z wątków reportażu.  Chyba nawet nie najważniejszy, chociaż dla nas ze zrozumiałych względów interesujący.  Najważniejszym tematem  jest jednak zima: 50-stopniowe mrozy, zamieranie miasta, zanikanie szos, zamarzanie rzeki Leny, po której zimą przejeżdżają ciężarówki,  oklejanie okien i ścian,  wielowarstwowe ubieranie się, i dosłowne, dosłowne zamarzanie pod zwałami śniegu bezpańskich psów i czasem także bezdomnych, których ciała odkrywają dopiero wiosenne roztopy. Najgorszym nieszczęściem w zimie jest utrata czapki, a ponieważ ze względu na palenie w piecach nad całym Jakuckiem unosi się wielki smog, a poza tym słońce świeci ledwie przez dwie godziny, złodzieje mają szerokie pole do popisu.
       Na wiosnę pojawia się słowo podsnieżnik - nazwa kwiatu, jak nasz przebiśnieg, ale też trup człowieka znaleziony w topniejących zimowych zaspach. Też zwiastun wiosny, jak pisze Książek.  Tak samo określano nieboszczyków odnajdowanych na wiosnę w łagrach, szczególnie w miejscach wyrębu lasu. Idąc śladami słówek Książek zahacza i o rzeczywistość łagrową, i o komunistyczny reżim na terenach Jakucji i dzisiejszą rzeczywistość sfederowanych narodów Rosji. Przez cały czas bowiem uczy się jakuckiego języka, wciąż zapisuje nowe słówka, odkrywa nowe znaczenia, wyszukuje analogie.  Nierzadko zaskakuje tym rdzennych mieszkańców, którzy biorą go za szpiega NATO, gdy potrafi odezwać się w ich rodzimym języku, jak w pewnym sklepie w zagubionej w śniegach wiosce, gdzie na coraz ostrzejsze podejrzenia tubylców wyjaśnił, że przyszedł tylko zrobić zakupy.  
       Ciekawe są krótkie scenki rodzajowe o wiele więcej mówiące o ludziach niż całe tomy socjologicznych analiz. Jak na przykład gościnność Władymira Nasiedkina, byłego kryminalisty, ściganego nawet za zabójstwo, który:
pytał, czy nie chciałbym czegoś takiego na pamiatkę. Nie rozumiał argumentów: za czubuku (chodzi o skórę białej owcy śnieżnej) można pójść siedzieć, za mamuta (powszechnie potajemnie handluje się kłami mamutów wykopanymi spod śniegu)  grozi co najmniej mandat, a skóra (chodziło o skórę niedźwiedzia) jest większa niż mój pokój.
 - A ren? - zapytał mój gospodarz.
-  No przeciez on jest żywy - wyjąkałem.
- To go zabijesz, jak dojedziesz. I zjecie sobie z żoną. Co?
- Nie, dzięki - odparłem bardzo uprzejmie.
        Nauczona doświadczeniem z relacji ze spektaklu nie będę więcej zdradzać szczegółów treści, bo znowu ktoś skomentuje, że nie  ma potrzeby czytać, bo już wszystko opisałam ;-) Dodam tylko, że z reportażu Książka można się dowiedzieć, z jakich skór wyrabia się najcieplejsze czapki, rękawice i buty na 50-stopniowe mrozy; jaka grubość lodu jest bezpieczna, żeby przejść po zamarzniętej rzece, a jaka żeby przejechać samochodem i to kamazem;  co to jest pustolód i jak tonie ciężarówka; dlaczego szatniarz zszył autorowi rozdarty rękaw kurtki ściegiem chirurgicznym, kto nadal śpi na narach w dawnym łagrze. Poznamy relację z pewnego polowania na basiora (samiec przewodnik wilczego stada) oraz niezwykłą historię o kocie Kuzia, który przewędrował 2030 km przez tajgę wracając do domu do swojej pani.

Na koniec jedno hasło z jakuckiego słownika:

 Tajgha - oznacza różne rodzaje syberyjskich borealnych i górskich lasów. Ale w jakuckim i syberyjskim rosyjskim jest też synonimem dali. Odległości. Pustki. I zawiera nawet pewne ostrzeżenie przed podróżą: tam już tylko tajga.


   Michał Książek, Jakuck. Słownik miejsca. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2013.Jakuck.jpg

Teatr z punktu siedzenia na balkonie

wtorek, 22 października 2013 13:58

      Tym razem poszłam na teatr. A poszłam, bo teatr przyjechał do mojego zadupia, pardon,  miasteczka.  Taak, teatr objazdowy to był. Rzecz nietrudna, gdy występują zaledwie cztery osoby, a akcja dzieje się w jednym pomieszczeniu, to znaczy w sumie w trzech pomieszczeniach, bo w trzech odsłonach,  ale co za różnica, skoro i tak zawsze to sypialnia: 3 razy łóżko. No taki właśnie tytuł. Sztuka komediowa Jana Jakuba Należytego w reżyserii Piotra Dąbrowskiego z Teatru Palladium.  Ale ponieważ my - znaczy prowincjusze - do Warszawy się nie wybieraliśmy - łóżko przyjechało do nas. 
      A w tym łóżku widzieliśmy Adriannę Biedrzyńską z Piotrem Skargą po latach małżeńskiego stażu; Emilię Komarnicką (? tu nie jestem pewna, bo z balkonu nie widać dokładnie, gdy się ma astygmatyzm) i Mateusza Damięckiego jako to samo małżeństwo, ale na początku stażu, a potem jako rodzeństwo - dzieci tegoż małżeństwa. Niejasne?
      Najpierw młode aktorskie małżeństwo łapie fuchy reklamowe, żeby zarobić na kredyty, remonty itp. On będzie twarzą "schabu bez kości za 9,99 kg", ona będzie "piersiami kampanii społecznej profilaktyki raka piersi". Na tym tle dochodzi do pierwszego komicznego dialogu między bohaterami o to:
- kto więcej na swojej reklamie zarobi;
- kto bardziej przysłuży się sprawie;
- czyje sprzedawanie się w reklamie jest bardziej poniżające: bycie twarzą schabu, czy bycie piersiami bez twarzy;
- kto powinien ze swojej fuchy zrezygnować w imię ratowania małżeństwa;
- czy truskawki w zimie to ekstrawagancja (bo ona najpierw reklamuje truskawki);
- i dlaczego w końcu nie pojadą na wieś do jego rodziców?
Efekt końcowy: rozstanie.
       Scena druga - tych samych dwoje spotyka się w łóżku w przerwie nagrywania kolejnych odcinków durnowatych seriali, w których znaleźli stałe zatrudnienie. W międzyczasie zaszły zmiany: kiedy ona odchodziła poprzednio, była w ciąży, teraz mają więc syna i trzeba się zająć wychowywaniem dziecka. Kolejna poważna rozmowa, zaraz po upojnych ekscesach w łóżku oczywiście. Od połowy tej sceny widzowie słabo śledzą tok rozmowy, bo uwagę wszystkich zaprząta zagadka, w co ubierają się bohaterowie, wkładając na siebie niecodzienne kawałki kostiumów.  On zakłada rajstopy, ona okręca się pluszową kotarą; on ma żółte kapcie wielkości arbuzów na stopach, ona zwisające macki czy czułki itp. A dialog wzajemnych pretensji, rozliczania przeszłosci trwa. Aż do pięknego finału: on w kostiumie pękatego Gucia z pszczółki Mai, ona jako ośmiorniczka albo jakis żuczek godzą się definitywnie.
       Scena trzecia: taż sama para po latach. W łóżku oczywiście. Syn dzwoni do ojca, córka do mamusi i zaczyna się kolejny groteskowy dialog: kto kogo kryje, kto komu za bardzo poluzował, no i czyj serial jest ważniejszy. Ostatnia odsłona wreszcie gromadzi całą rodzinę razem: rodziców i dwoje dzieci, przy czym sceneria jest przedświąteczna, a największym problemem jest, kto zabije karpia. Ojciec już nie chce być mordercą, syn się do tego nie nadaje, najlepiej nadawałaby się matka - przynajmniej, kiedy daje instrukcje, jak to zrobić, jest bardzo przekonująca - ostatecznie bez słowa rozprawia się z karpiem najmłodsza latorośl - córeczka. Po prostu dlatego, że karp pływał w wannie, a ona chciała się wykąpać.
        Martwy karp nie załatwia jednak wszystkiego, bo zaraz nastąpi najgorsze: przyjazd mamusi. Na gwałtowny dzwonek u drzwi wszyscy w przestrachu gotują się do wizytacji, pardon, wizyty: głowa rodziny zakłada sweterek z reniferem, syn maskuje glany i kulturalnie wygładza spodnie, chowając kowbojski kapelusz, córka się ubiera, matka krytycznie spogląda na ustawioną w szeregu rodzinę... światła gasną! 
       Dowcipne dialogi Jana Jakuba Należytego nie pozwalają niemal złapać oddechu między kolejnymi wybuchami śmiechu. Żart, dowcip, gag i ironia to atuty tekstu, który błyskotliwie podany najpierw wzbudza serdeczny śmiech, ale po prawdzie, dużo w nim obserwacji nie zawsze wesołej rzeczywistości.  Dodajmy, że jest to rzeczywistość ze świata przeciętnych aktorów, tych, którzy łatają budżet reklamami i łapią fuchy w tasiemcowych beznadziejnych serialach. Na szczęście Należyty nie robi z tego dramatu, ot, takie jest życie aktorów, z których większość nigdy nie zdobędzie Oscara. A przecież oglądamy ich codziennie. 

W pogoni za ideałem

wtorek, 08 października 2013 21:13

E' la solita storia del pastore…
Il povero ragazzo
voleva raccontarla, e s'addormi.
C'è nel sonno l'oblio.
Come l'invidio!
Anch'io vorrei dormir cosi,
nel sonno almeno l'oblio trovar!
La pace sot cercando io vò:
vorrei poter tutto scordar.
Ma ogni sforzo è vano... Davanti
ho sempre di lei il dolce sembiante!
La pace tolta è sempre a me...
Perché degg'io tanto penar?
Lei!... sempre mi paria at cor!
Fatale vision, mi lascia!
mi fai tanto male!
Ahimè!
___________________

To zwykła historia o pasterzu ... 
biedny chłopiec chciał opowiedzieć 
i zasnął.
Sen przynosi zapomnienie. 
Jak ja mu zazdroszczę! 
Ja również chciałbym spać tak 
aby znaleźć zapomnienie! 
Szukam tylko spokoju. 
Chciałbym być w stanie zapomnieć o wszystkim! 
Jednak każdy wysiłek idzie na marne. 
Przed sobą zawsze mam 
jej słodkie oblicze 
i spokój mnie opuszcza. 
Dlaczego muszę tak cierpieć?
Ona zawsze przemawia do mojego serca. 
Fatalna zjawo, zostaw mnie,
ranisz mnie tak głęboko! 
Niestety!

      Lamentem Federika podczas parapremiery w Mediolanie 27 listopada 1897 roku objawił się światu najsłynniejszy tenor wszech czasów - Enrico Caruso. Od tamtego czasu arię śpiewali wszyscy wielcy tenorzy, od Beniamina Gigliego po Pavarottiego. A dzisiaj słucham w wykonaniu Jonasa Kaufmanna. 

      Opera Arlezjanka Francesco Cilei (1866 - 1950) utrwaliła w kulturze romantyczny motyw nieistniejącego ideału. Już Gustaw w IV cz. Dziadów rozpaczał rozczarowany:
Szukałem, ach! szukałem tej boskiej kochanki,
Której na  podsłonecznym nie bywało świecie,
(...) Lecz gdy w tych czasach zimnych nie ma ideału,
Przez teraźniejszość w złote odleciałem wieki,
Bujałem po zmyślonym od poetów niebie,
Goniąc i błądząc, w błędach nieznużony goniec;
(...) I znalazłem ją na koniec!
Znalazłem ją blisko siebie,
Znalazłem ją!... ażebym utracił na wieki!

       Federico również znalazł, ale nawet nie było mu dane z nią porozmawiać.  Zakochał się w nieznajomej mieszkance Arles (stąd tytuł Arlezjanka). Intryga, jak to bywa w romantycznej operze, prowadzi do smutnego zakończenia. Federico nigdy nie poznawszy nieznajomej, w której się zakochał, popełnia samobójstwo. W tym też przypomina Mickiewiczowskiego Gustawa. Pogoń za ideałem nie może się udać. 
      Tytułowa Arlezjanka to postać, która nigdy nie pojawia się na scenie, jak żona słynnego detektywa Columbo. A jednak nie dość, że widnieje w tytule opery , to na dodatek doprowadza bohatera do śmierci. Świat nie jest przyjazny dla marzycieli goniących za ideałami. Niestety!
Ahime!

PS. Goniąc ideały żyć jest trudno i umiera się szybko. Nie goniąc za nimi także się umiera, choć może, może... ale to wcale nie jest takie pewne -  spokojniej. 

Polaków dwóch na jednej scenie

niedziela, 06 października 2013 19:38  
Takich dwóch.JPG

     

       





























 Mariusz Kwiecień i Piotr Beczała w  Eugeniuszu Onieginie na scenie MET

      Polaków dwóch na jednej scenie MET... czy to nie za dużo? Pewnie tak, skoro jeden drugiego zastrzelił. Z całym szacunkiem, ale kiedy Piotr Beczała śpiewał jako Leński, że tak kocha Olgę, jak żaden poeta jeszcze nie kochał, sama miałam ochotę go zastrzelić. Człowieku, kochaj ty ją jak facet, po męsku, a nie jak jakiś poeta! Toteż irytacja Oniegina - w tej partii Mariusz Kwiecień -  który miejsca sobie podczas słodkiego arioso znaleźć nie mógł, była całkowicie zrozumiała. Jak się zdaje, znudzony prowincją Oniegin za jedyną rozrywkę uznaje igranie uczuciami przyjaciela, na co Leński reaguje jak przystało na egzaltowanego romantyka, oburzeniem, gniewem, zerwaniem przyjaźni i wyzwaniem na pojedynek. Katastrofa gotowa - pojedynek się odbywa, Oniegin zabija Leńskiego. 
      A przecież byli przyjaciółmi,  tak różnymi, ale przecież - jak powiedział w przerwie nasz tenor - są jak stare dobre małżeństwo, znali nawzajem swoje słabostki. Skoro jednak i ja miałam ochotę Leńskiego udusić,  to znaczy, że Piotr Beczała jest dobry, naprawdę dobry nie tylko wokalnie, ale i aktorsko. Aria Kuda, kuda... w jego wykonaniu wywołała aplauz widowni, a w zbliżeniu kamery widziałam, jak naszemu tenorowi drgnęły usta w uśmiechu na dźwięk owacyjnych braw. Także po zakończeniu spektaklu na wyjście Beczały oklaski zerwały się burzliwe a część widowni poderwała się do stojaka. 
      Mariusz Kwiecień jako tytułowy Eugeniusz Oniegin  robi swoje, jak zwykle. Właściwie w każdej partii jest wielką przyjemnością go słuchać i na niego patrzeć. Starał się, naprawdę się starał dodać Onieginowi parę ludzkich odruchów, żeby nie był taki strasznie wyzbyty uczuć, żeby nie był taki okrutnie zblazowany. Irytuje go Leński swoją prowincjonalną poetycznością, ale przecież raz czy dwa dopadają go wyrzuty sumienia, że zbyt okrutnie zdrwił z jego uczuć. Przed pojedynkiem być może, gdyby Leński tak uparcie nie szedł prosto w ramiona śmierci, zdołaliby się pogodzić. Podczas ostatniej rozmowy z Tatianą próbuje przyjąć postawę pokorną, skruszoną, ale namawia ją do niemożliwego. I zostaje sam ze swoją rozpaczą. Samotny romantyczny dandys pobity własną bronią - odrzuceniem. Chciałoby się powiedzieć: dobrze mu tak. 
       Anna Netrebko w partii Tatiany przejmująca, zwłaszcza w scenie pisania listu do Oniegina, potem także w zawstydzeniu słuchająca kazania tegoż, gdy przychodzi jej oddać list i umoralniać, żeby trzymała uczucia na wodzy,  a potem pozornie zimna i wyniosła podczas ponownego spotkania, gdy jest już poślubiona księciu Grieminowi. No i końcowa scena rozstania: to ona okazuje się twarda i niezłomna odpychając Oniegina, który kiedyś pogardził jej uczuciem.
       Wielkim atutem był dodatkowo język libretta - ojczysty język Anny Netrebko i prawie całej rosyjskiej obsady. Nie wiem, czy zamiarem  reżyserek - Deborah Warner i Fiony Shaw było zaprezentować taką czysto rosyjską operę i z rosyjskim dyrygentem (Valery Gergiev). Choć może precyzyjniej byłoby rzec, że była to realizacja słowiańska: trzy Rosjanki, dwóch Polaków w głównych rolach męskich,  dwoje Białorusinów, Rosjanin dyrygent.  Co prawda jako Triquet angielski tenor John Graham-Hall, ale śpiewał kuplety po francusku. 
       To była normalna realizacja, z tradycyjną scenografią, kostiumami z epoki, bez żadnych nowatorskich udziwnień - jak zauważył bardzo zadowolony z tego powodu Piotr Beczała. Żadnych basenów na scenie, niepotrzebnych  gadżetów z XXI wieku, piękne suknie, salonowe tańce, wiejskie obyczaje,  ludowa zabawa (świetna baletowa scena, niezwykle dynamiczna, nagrodzona brawami), świeca paląca się przed ikoną. Słowem, normalność, na którą przyjemnie patrzeć, słuchając pięknej muzyki Piotra CzajkowskiegoLibretto wierne oryginałowi Puszkina.

Łzy Tatiany:
Перед тобою слезы лью,
Твоей защиты умоляю,
Умоляю!

Miłosne wyznania Leńskiego:
Я люблю вас, Ольга,
Как одна безумная душа поэта
Еще любить осуждена.

Żal Leńskiego, najwspanialsza tenorowa aria rosyjskiej opery:
Куда, куда, куда вы удалились,
Весны моей златые дни?

Rozpacz Oniegina:
Позор!.. Тоска!..
О жалкий, жребий мой!

Z rozmów kuluarowych:

****
- Moi znajomi dzwonili z  Gdańska, że u nich nie ma tych transmisji, a u nas są.
- A ja widziałam tę Netrebko w transmisji koncertu z Moskwy, ale to w Multikinie było.

****
- W Warszawie już biletów na transmisję nie ma od dawna. A tu są i w dodatku połowę tańsze.
- No ja też kupiłam już dawno. Ale ostatnio na Szalonych Dniach Muzyki bilety po 7 zł były. A w namiocie nawet za darmo.
- O, była pani?
- Nie, a pani?
 -Byłam.
- I flamenco pani oglądała?
- Oglądałam.
- To ma pani wrażenia!

***
- Pani pewnie na tę sopranistkę przyjechała, pewnie pani zna?
- Annę Netrebko? Nie, na Polaków Mariusza Kwietnia i Piotra Beczałę.

       Z nich dwóch Mariusz Kwiecień mógłby być tym śpiewakiem, za kórym jeżdżą wielbiciele na wszystkie występy.  Trzeba tylko mieć czas i pieniądze. Reszta to fraszka ;-) Zawsze pamiętam, co napisał Niżyński: Oklaski są wyrazem miłości do artysty.  Te nasze zwykłe oklaski, zwyczajnych ludzi kochających muzykę, niekoniecznie znających całe libretta na pamięć.



No to w drogę!...

  sobota, 05 października 2013 14:36

     Pogoda jak drut, więc jadę. Zabieram tabletki od bólu głowy, kawę na poprawę humoru i trampki ;-) 

      I co to się porobiło na YouTube??! Zakamuflowali się, czy tylko u mnie w komputerze jakaś zabawa w chowanego?

     Mariusz Kwiecień jako Eugeniusz Oniegin



Piotr Beczała Jako Leński

Cynamon, kardamon... i roztrzepanie moje

środa, 02 października 2013 19:42

      To miała być poranna kawa. Wsypałam, zaparzyłam, piję... Co to jest? Woda lekko zabrązowiona, smaku kawy w ogóle nie ma, jakiś bełt?! Okazało się, że wsypałam cynamon, kardamon i tak zaparzyłam, o samej kawie zapomniałam.  Wszystkiemu winien pośpiech, pośpiech i jeszcze raz pośpiech, a do tego te nieustanne telefony. Nienawidzę dzwonić! I nienawidzę, gdy do mnie dzwonią! Mam już alergię na dzwonek telefonu. I nienawidzę samego telefonu! I proszę przed dzwonieniem napisać podanie! Odpowiem zgodnie z ustawą w ciągu dwóch tygodni.
      Maurice Ravel, czyli co?  Bolero? Podobno na całym świecie co trzy minuty gdzieś grają Bolero. Można mieć dość. Naprawdę. Do znudzenia. Do przesytu. I można człowiekowi obrzydzić wszystko, nawet najładniejszą muzykę. Nawet gdy się lubi. Może to jednak wcale nie jest takie głupie oderwać się od w kółko tych samych wałkowanych tematów. A psychologowie to banda głupców twierdzących, że człowiek najbardziej lubi to, co zna i słuchać chce tego, co zna najlepiej. W takim razie ja nie jestem człowiekiem. No bo czy współczesny człowiek może nienawidzić telefonów?
       Kiedy w 1905 roku Ravel komponował Miroirs, był jeszcze normalny. Nie miał rozbitej głowy w samochodowym wypadku i nie był podejrzewany o neurologiczne zaburzenia, jakich później doszukiwali się niektórzy w konstrukcji Bolera czy Koncertu fortepianowego na lewą rękę, bo lekarze w każdym niezwykłym dziele będą szukać śladów nienormalności chyba tylko dlatego, że sami nie potrafią się wznieść ponad przeciętność.
      Miroirs, tak inne niż późniejsze kompozycje, w przeciwieństwie do owego słynnego Bolera (o którym sam kompozytor ponoć powiedział, że jest to rzecz na orkiestrę bez muzyki), przemawiają wyciszeniem i refleksyjnością, zwłaszcza pierwsza delikatna część Smutne ptaki (Oiseaux tristes). 
       Smutne czarne ptaki co rano pojawiają się na trawniku pod moim oknem. Czasem usiądą na chwilę na gałęzi w zadumie, dopóki ludzie ze swoim hałasem nie spłoszą ich na cały dzień. A kolejnego ranka o świcie znowu tu są. Tylko wtedy mogę obserwować jak spacerują po trawniku lub zaglądają w okno, dziwiąc się światu, który dla nich staje się coraz bardziej obcy. Ten trawnik i to drzewo to jedyne pamiątki po przeszłości, kiedy teren dzisiejszego miasta należał tylko do nich. Dzisiaj ich własnością pozostały tylko najwcześniejsze pory dnia, o świcie, kiedy ludzie jeszcze śpią. Może właśnie  w takiej porannej ciszy Ravel usłyszał swoją muzykę? 

I jeszcze raz Smutne ptaki w wersji baletowej.

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...