piątek, 8 listopada 2019

Czytelnicze porażki

     Nic nie działa. Ani magia nazwiska, ani renoma, ani czyjaś rekomendacja. Tym bardziej okrzyknięcie tytułu (wątpliwym w dzisiejszych realiach komercyjnego rynku wydawniczego) "bestsellerem wszech czasów".  Na "bestseller" reaguję alergicznie, niemniej pewne nazwiska raczej zawodzić nie powinny. Jestem trudnym przypadkiem czytelnika - o, przepraszam, się zmaskulinizowałam - czytelniczki wybrzydzającej. Na dodatek sama siebie zaskakuję, gdy książka, po którą sięgnęłam z własnej nieporzymuszonej woli, ląduje ad acta. Pisałam dotąd o fascynacjach i zauroczeniach, odkryciach i niespodziankach. Tym razem inaczej. Oto moje czytelnicze klęski - książki niedokończone, niedoczytane, przerwane. Książki, które mnie w jakiś sposób rozczarowały. 
     Kiedy po raz pierwszy przeczytałam "Śmierć Wergilego" Brocha, nie wiedziałam, że jest autorem "Lunatyków", którym w wielu literaturoznawczych źródłach poświęcono bardzo pochlebne opinie. Czy ktoś, kto napisał genialną książkę, może napisać drugą tak nudną, że nie da się jej skończyć? Owszem, może. Tak właśnie się stało. Usilnie czytałam tych "Lunatyków" strona po stronie i coraz trudniej mi szło. Jałowe życie bohaterów, którzy nie wiedzą, czego chcą, obijają się od dnia do dnia, życie za nich toczy się samo. Ileż można? Mnie wystarczyło cierpliwości na niespełna sto stron, raczej na osiemdziesiąt, jak dobrze pamiętam. A pamiętam niezbyt dokładnie, bo dawno się książki pozbyłam. 
     Niestety, ten sam los spotkał "Traktat o łuskaniu fasoli". I to jest bardzo, bardzo dziwne, ponieważ na początku proza Myśliwskiego mnie zafascynowała. Czytało mi się naprawdę lekko i przyjemnie. Narracja wciągała w menadry losów bohatera, dając swobodę tempa lektury. Do czasu. Utknąwszy w pewnym momencie gdzieś na sto dwudziestej stronie, ani rusz nie mogłam zmusić się do dalszego czytania. Po prostu dla mnie historia się zakończyła. Po co więc czytać dalej? Oddałam książkę do biblioteki. 
      Od ponad trzydziestu lat, czyli od chwili, gdy po raz pierwszy ukazała się po polsku, kocham "Imię róży".  Czytałam ją co najmniej dziesięć razy. Podobnie jak "Zapiski na pudełku od zapałek",  "Diariusz najmniejszy", "Semiologię życia codziennego", "Sześć przechadzek po lesie fikcji" i co tam wpadło mi w ręce. Umberto Eco nigdy mnie nie zawiódł, czasem bywał trudny, jak w naukowych książkach o estetyce średniowiecza. Do czasu. Kiedy bowiem wpadł mi w ręce "Tajemniczy płomień królowej Loany",  przyznaję ze skruchą,  trzecią część przebiegłam wzrokiem byle prędzej dobrnąć do końca. Fantastyczny początek! Powolna, z nieoczekiwanymi napięciami narracja prowadząca w przeszłość bohatera. Stopniowe odkrywanie tajemnych znaczeń i przeżyć. I wszystko to kompletnie zniszczone kiczowatym kalejdoskopem bez ładu i składu. Wiem, nie znam się. Są obszary kultury, które do mnie nie przemawiają. Należą do nich kulturowy kolaż, wodewil z pawimi piórami, rewia i niektóre odmiany kabaretu. No trudno, nie można znać się na wszystkim. Więc ta ostatnia część mnie po prostu znudziła. I rozczarowała. 
      O perypetiach z czytaniem Tokarczuk pisałam już kilka razy.  Zmusiłam się do przeczytania kilku pozycji, żeby mieć pojęcie. Na pewno nie przekonuje mnie żaden realizm magiczny, patronujący chociażby "Prawiekowi".  Podziwiam wyobraźnię twórczą i konstrukcję fabularną, rzeczywiście mistrzowskie. Ale to nie jest książka, do której chciałoby się wracać. Bo po co? Jeśli już miałabym ustanowić jakąś hierarchię, to wyżej postawiłabym opowiadania, choćby z tomu "Opowiadania bizarne". Bo z kolei "Gra na wielu bębenkach" jest nierówna. Z jednej strony doskonały pastisz kryminału a`la Agatha Christie w otwierającym zbiór "Otwórz oczy, już nie żyjesz", a z drugiej banalna historia wyidealizowanego romansu z wyidealizowanym pisarzem w "Spotkaniu autorskim".  Podobnie banalnie toczy się opowieść w "Szkockim miesiącu", na szczęście trochę żartu i wisielczego humoru wprowadza "Profesor Andrews w Warszawie". Zupełnie odlotowe, choć realne "Wróżenie z fasoli" i prosto spod wiejskiego sklepu "Żurek".  To akurat mocne atuty. Dlatego uważam, że zbiór nierówny, ale da się obronić. 
      Nie można nie natknąć się dzisiaj na kilka flagowych nazwisk, którymi zachłystuje się tak zwany masowy czytelnik. Nie w tym sensie, że skoro masowy, to gorszy. Chodzi o masowość tytułow i nakładów trafiających do czytelniczych rąk. Jednym z takich nazwisk jest Mróz. Jedni uwielbiają, inni wytykają nadproduktywność kosztem wartości literackich. W każdym razie jest czytany masowo. No więc przełamałam się i zajrzałam. Padło na "Hashtag", bo akurat stało na półce w bibliotece. No cóż, padłam na sześćdziesiątej drugiej stronie. Uważam, że i tak wytrwałam całkiem sporo. Na razie wystarczy i książkę zwrócę. 
      Moje czytelnicze porażki. Kiedyś sądziłam, że porzucanie książki w trakcie czytania jest oznaką niedojrzałości. Wypada doczytać do końca, żeby nie żałować, a nuż najważniejsze pojawi się na ostatniej stronie. Dzisiaj uważam, że za krótko żyjemy, aby poświęcać czas na czytanie rzeczy, które pod jakimś względem, z jakiegoś powodu nie zachwycają. Czy to niecieprliwość już mną tak zawładnęła, czy przesyt literaturą, czy coś jeszcze innego, nie wiem. Ale przecież na pewno nie znudzenie, bo "Imię róży" mogę zacząć czytać choćby jeszcze dziś. Po raz jedenasty. I "Mistrza i Małgorzatę". Po raz piętnasty. Więc dlaczego dzisiaj już tak nie piszą? 

3 komentarze:

  1. Wypowiem się tylko o "Traktacie o łuskaniu fasoli" bo innych książek które wymieniasz nie czytałam.
    Uważam "Traktat..." za arcydzieło podobnie jak Myśliwskiego za wybitnego pisarza,
    A "Imię róży" czy "Mistrz i Małgorzata" to wiadomo ... też do nich wracam... bo nie da się o nich zapomnieć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie się powtórzę...Ale pięknie to napisałaś...;o)Nie nazwisko i tytuł czynią mistrza...;o)

    OdpowiedzUsuń
  3. Powstały różne definicje arcydzieła, ale może ten jeden element jest, powinien być decydujący - książka, do której się wraca; pojedynczy czytelnik będzie miał takie arcydzieła dla siebie, indywidualne, a w perspektywie lat i wieków arcydzieła będą przyciągać kolejne pokolenia czytelników. Ile tzw. dzisiejszych arcydzieł zda egzamin trwałości przez stulecia? My sami chyba tego nie rozstrzygniemy, aczkolwiek pewne "podejrzenia" i "wątpliwości" człowiek ma ;-)

    OdpowiedzUsuń

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...