środa, 11 sierpnia 2021

Ostatni malarz z rodu Kossaków

      Gdy idąc alejkami parku zboczyłam na ustawione wzdłuż alejki "kossaki", zastanowiłam się, który to z nich. Okazało się, że ten, którego nie znałam - Karol Juliusz Zygmunt Kossak (1896 - 1975), wnuk Juliusza Kossaka, bratanek Wojciecha, stryjeczny brat Zofii Kossak-Szczuckiej, Magdaleny Samozwaniec i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, ostatni malarz z rodu Kossaków.

       Znakiem rozpoznawczym Kossaków są konie. Nie inaczej jest w malarstwie Karola.  Karol Kossak studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, doskonalił warsztat także pod okiem stryja Wojciecha. Maluje konie ze stadniny książąt Sanguszków, a następnie, po przeprowadzce z rodziną w  1935 r. do Tatarowa nad Prutem,  zainteresował się folklorem huculskim i urzekły  go konie huculskie. Po wojennej tułaczce ostatecznie osiadł w 1948 r. Ciechocinku i tutaj był stałym bywalcem okolicznych stadnin. Na czarno-białych szkicach portretował konie z bryczkami i chłopskimi wozami spotykane na co dzień w prężnie rozwijającym się kurorcie. Podczas pogrzebu artysty w 1975 r. w kondukcie żałobnym jechały wszystkie ciechocińskie konne dorożki.




      Z czasem stał się tutaj postacią znaną i sławną. Portretuje znajomych, przyjaciół, uwiecznia fizjonomie spotykanych na ulicach kuracjuszy i stałych mieszkańców. Nie brakuje mu też poczucia humoru, o czym świadczą rysunki o satyrycznym zacięciu. Maluje także pejzaże. 




Fascynują go zwierzęta, stąd wizyty w Białowieży i ogrodach zoologicznych. Współpracuje z czasopismami, dla których wykonuje ilustracje: "Stolicy", "Żołnierza Polskiego",  "Koni Polskich",  "Wojskowego Informatora Historycznego".  
         Otwartą galerię rysunków Karola Kossaka można oglądać wzdłuż ścieżki spacerowej w parku obok słynnej fontanny Grzybek. Kilka stelaży między ławeczkami,  dokładny rys biograficzny i można poczuć się jak w latach tużpowojennych. Kuracjusze noszą inne stroje, chłopskich furmanek już nie ma, ale nadal słychać stukot końskich kopyt, gdy głównymi turystycznymi trasami przejeżdżają dorożki. I czasem nawet uda się dostrzec postać jakby żywcem wyjętą z  Kossakowego kartonu. 

       

poniedziałek, 2 sierpnia 2021

Sto lat temu w Ciechocinku

         Koniec lipca 1921 r.  roku przeszedł do historii z rekordowymi upałami dochodzącymi do 40 stopni C. W dniach 29 - 30 lipca padł rekord ciepła w granicach ówczesnej Rzeczpospolitej. Gazety w całym kraju donosiły o  suszach na polach uprawnych, polewaniu wodą ulic i zagrożeniu brakiem wody pitnej z obniżonych stanów wody w ujęciach miejskich. W Krakowie otworzono wszystkie łaźnie miejskie i odwszalnie, ale z kolei Magistrat stanął przed dylematem: polewać ulice wodą z beczkowozów czy zapewnić dopływ wody pitnej na wyższe piętra mieszkańcom kamienic ("Nowy Dziennik", 29 lipca 1921). Na Podlasiu pożółkły przedwcześnie łęty kartoflisk ("Dziennik Białostocki", 30 lipca 1921). "Słowo Pomorskie" z 29 lipca 1921 r. zapowiadało na dzień następny temperaturę rzędu 36 stopni C, a "Nowy Dziennik" ogłosił apogeum temperatury w granicach 50 stopni na 31 lipca.  Zapewne w cieniu było to około 35-40 stopni, 50 ewentualnie pojawiło się na słońcu. Sto lat temu, jak i dzisiaj, ostrzegano przed niekorzystnymi i tragicznymi skutkami zdrowotnymi, zdarzały się udary, omdlenia, utonięcia. Na przełomie lipca i sierpnia pojawiły się gwałtowne burze, gradobicia i ulewne deszcze od Krakowa, przez centralną Polskę, po Mazury, które na krótko ochłodziły powietrze, przynosząc jednak sporo zniszczeń i zrywając linie telefoniczne ("Nowy Dziennik", 5 sierpnia 1921). Deszcze okazały się błogosławieństwem dla mieszkańców Torunia, gdzie z powodu wcześniejszych upałów i braku wody "kurz tumanami unosił się w górę - zasypując oczy przechodniom, deszcz więc, choć trwał krótko, zalał ulice, oczyszczając przez to powietrze, które było wprost już nie do zniesienia".

      2 sierpnia 1921 r.  dziewiętnastoletni Jan Kiepura przyjechał na trzy tygodnie do Ciechocinka leczyć gardło u doktora Teodora Herynga, specjalisty laryngologa, założyciela  zakładów inhalacyjnych w Warszawie i Ciechocinku.W liście do rodziców z 10 sierpnia niedawny maturzysta pisał o zdiagnozowanym chronicznym katarze nosa i gardła, ale "krtań jest zdrowa, a to ona jest źródłem głosu".  Wtedy jeszcze, choć marzyła mu się sława śpiewaka, nic nie wskazywało, że chłopak z Sosnowca zrobi światową karierę. Rodzicom skarżył się, że w Ciechocinku mu się nudzi i nie wiadomo, czy trzytygodniowy pobyt wystarczy na kurację. Ostatecznie okazało się, że kuracja nie pomogła na długo, a z nieżytem dróg oddechowych zmagał się Kiepura przez całe życie, mając świadomość niebezpieczeństwa rychłego i nieoczekiwanego zakończenia kariery.  

        W latach międzywojennych, po potwierdzeniu w 1919 r. praw miejskich, Ciechocinek włączono do uzdrowisk państwowych i zaczął prężenie się rozwijać, stając się największym i najnowocześniejszym uzdrowiskiem nizinnym. Sprowadzono nowe urządzenia  zabiegowe, dokonano odwiertu pierwszej cieplicy, przeprowadzono melioracje osuszające wilgotne  okoliczne niziny, przeprowadzono elektryfikację. Ciechocinek stał się terenem nowoczesnych projektów architektonicznych, jak np. za sprawą pływalni termalno-solankowej wraz z  budynkiem basenowym o kształcie okrętu według projektu Aleksandra Szniolisa i Romualda Gutta czy modernistycznego budynku Poczty Polskiej projektu tegoż Romualda Gutta i  Józefa Jankowskiego. Twórcy Romuald Gutt i  Aleksander Szniolis otrzymali za pływalnię nagrodę w krajowych eliminacjach do letnich Igrzysk Olimpijskich w 1936 r. Pod koniec okresu międzywojennego, w 1930 roku Ciechocinek liczył 5300 mieszkańców.  

          Co mógł widzieć Kiepura w Ciechocinku w 1921 roku? Oczywiście słynne tężnie solankowe wzniesione z inicjatywy Stanisława Staszica według projektu Jakuba Graffa: ustawione w kształt podkowy tężnie I i II powstały w latach 1824 - 1828, tężnia III w 1859 r. Stanowią unikatową w skali Europy największą drewnianą konstrukcją służącą do odparowywania wody z solanki. Mają ponad 15 m wysokości, a ich łączna długość wynosi 1741,5 m.  Na ulicy Kościuszki wzrok przyciągała "Willa pod Orłem", w której w latach 1921 - 1941 znajdował się Dom Dobrego Pasterza dla emerytowanych i schorowanych księży. Pod okiem Franciszka Szaniora od ostatniej dekady XIX wieku rozwijał się i powiększał założony w latach 1872 - 1875  najstarszy Park Zdrojowy z budynkiem pijalni w stylu szwajcarskim, zwanym Kursalem. Wśród 140 gatunków zidentyfikowanych roślin rósł także wiekowy dąb szypułkowy znacznie później, bo w 2011 r. uznany za pomnik przyrody z nadanym imieniem "Konstanty". Kiepura mógł w parku podziwiać egzotyczne drzewa jak miłorząb dwuklapowy czy korkowiec. Czy odwiedzał Pijalnię Wód Mineralnych wzniesioną w 1880 roku? Może spacerując po parku widział na przykład fontannę uwiecznioną na pocztówce z 1921 r.   Nie został jeszcze zaprojektowany przez Jerzego Raczyńskiego słynny solankowy Grzybek, który pojawiał się dopiero w roku 1926, tylko zwykłe tryskające w górę strumienie ze środka stawu. 

         W 1909 r. na tyłach pijalni wzniesiono muszlę koncertową w stylu zakopiańskim według projektu Waldemara Feddersa, ale cóż, Kiepura jeszcze wtedy koncertów nie dawał. Musiał leczyć gardło, żeby myśleć o wielkiej śpiewaczej karierze, która już wkrótce miała nabrać rozpędu i zaprowadziła go na szczyty międzynarodowej popularności. Chłopak z Sosnowca zawojował świat od Wiednia, Berlina, Mediolanu, przez Royal Albert Hall, Covent Garden, MET, Teatro Colon, po Hollywood. A po drodze śpiewał na balkonach hoteli, na dachach samochodów i na stopniach samolotu, a nawet dla robotników w hali fabrycznej FSO na Żeraniu. Jedna z niepotwierdzonych anegdot głosi, że Kiepura po kilku latach zawitał ponownie do Ciechocinka i chciał zaśpiewać w kościele św.św. Piotra i Pawła w stylu neogotyckim, ale proboszcz się nie zgodził. Kiepura się nie obraził, tylko zaśpiewał cały koncert dla mieszkańców i kuracjuszy na placu przed kościołem.

        Od 1998 roku na początku sierpnia w Ciechocinku co roku dobywa się Festiwal Operetkowo-Operowy zainicjowany i prowadzony przez śpiewaka (bas) Kazimierza Kowalskiego, byłego dyrektora Teatru Wielkiego w Łodzi,  założyciela Polskiej Opery Kameralnej, znanego z wielu radiowych audycji popularyzatora muzyki operowej i operetkowej.  W tym roku festiwal odbywa się w dniach  7 - 11 sierpnia. Niestety, właśnie wczoraj, 1 sierpnia, na tydzień przed rozpoczęciem festiwalu zmarł jego inicjator - Kazimierz Kowalski, o czym poinformowały najpierw wszystkie stacje Polskiego Radia. Nie wiem więc czy festiwal w ogóle się dobędzie, a jeżeli nawet, naznaczony będzie żalem i smutnym pożegnaniem.

Wzruszające E lucevan le stelle


Świetna kadencja w La donna e mobile 


     2 sierpnia 2021 r. wsiadłam do pociągu i ruszyłam do Ciechocinka mając w uszach głos Jana Kiepury. 

poniedziałek, 26 lipca 2021

Stanisław Lem - patron 2021 roku

 


      Znał sześć języków, a podczas egzaminu z marksizmu, gdy kończył po wojnie medycynę, stwierdził, że Marksa czytał w oryginale i jego teorię może wyjaśnić tylko po niemiecku (oczywiście plótł niesamowite bzdury, bo wiedział, że egzaminator niemieckiego nie znał); nie lubił żadnej ekranizacji swoich powieści; snuł futurystyczne wizje, ale na pytanie o przyszłość cywilizacji wzruszał ramionami, że nie jest wróżką; Phillip K. Dick pisał na niego donosy do CIA twierdząc, że LEM to nie nazwisko, lecz nazwa tajnej komunistycznej komórki wywiadowczej - Stanisław Lem, jeden z nielicznych polskich pisarzy, który zdobył autentyczną popularność w świecie ugruntowując swoim nazwiskiem nową dziedzinę humanistyki: lemologię (termin Jerzego Jarzębskiego), jest jednym z patronów 2021 roku w stulecie swoich urodzin. 

      Urodził się we Lwowie i do końca lwowianinem pozostał, mimo że po wojnie aż do śmierci w 2006 roku mieszkał w Krakowie. W latach 80. po wprowadzeniu stanu wojennego przez kilka lat przebywał na emigracji, ale nigdy nie zrzekł się polskiego obywatelstwa i do Polski powrócił. Nigdy jednak nie chciał odwiedzić rodzinnego miasta - Lwowa. Lata dzieciństwa i młodości tam spędzone opisał we wspomnieniowej książce "Wysoki Zamek".  Światową sławę przyniosły mu utwory z gatunku science fiction, chociaż określenie gatunku czy raczej gatunków, jakimi się parał, nie jest łatwe do jednoznacznego określenia. Owszem, to jest literatura fantastycznonaukowa, ale tak naprawdę są to książki filozoficzno-socjologiczne.  Akcja rozgrywa się w kosmosie, lecz dotyczy problemów ludzkich w zderzeniu z możliwymi (lub niemożliwymi) perspektywami rozwoju nauki. Nawet gdy Lem sięga po wyświechtaną konwencję kryminału, jak w "Katarze", w rzeczywistości okazuje się, że chodzi o prawo wielkich liczb jako jedynego wytłumaczenia kształtowania rzeczywistości przez tzw. sekwencję przypadków.  

        Lem analizuje kondycję człowieka w sytuacjach ekstremalnych, w zderzeniu z Innym, próbuje docierać do granic ludzkiego poznania, analizuje perspektywy cywilizacyjnego rozwoju, diagnozuje ludzkie ułomności. Futurystyczne wizje przyszłości są tłem dla egzystencjalnych i psychologicznych refleksji. Dlatego też, być może, postawiwszy kropkę nad "i" w powieści pod znamiennym tytułem "Fiasko", przestał pisać beletrystykę. Kontynuował pisarstwo eseistyczne, felietony, komentujące współczesność, analizując nawet zjawiska literackie. "Okamgnienie" czy "Bomba megabitowa" to książki całkiem serio, w których Lem ujawnia swoje poglądy na rozwój nauki, cywilizacji i społeczeństwa. Nie brak w nich autoironii, sarkastycznego dowcipu i wspaniałej polszczyzny. O skali poczucia humoru może świadczyć także "Doskonała próżnia" - zbiór recenzji nieistniejących książek. Świadectwem zaś językowej inwencji są liczne neologizmy rozsiane w twórczości: elektrycerz, długoń, dzieciomiot, mimoid. 

     Dopiero dzisiaj, nasz współczesny świat potwierdza, że Lem-prorok miał rację: powstała globalna sieć informacyjna - Internet, przebywamy w wirtualnym świecie, posługujemy się tabletami, które on nazywał optonami, i e-bookami, które nazwał lektonami. Przewidział eksperymenty genetyczne, klonowanie i smartfony, które w jego utworach były kieszonkowymi telewizorami. Nawet sieć Wi-Fi, nazywaną trionem. Transformacje ludzkiego ciała i cyborgizację - przecież już można dzisiaj płacić przy pomocy nadgarstka z wszczepionym czytnikiem płatniczym (TUTAJ artykuł na ten temat).  Niewątpliwie więc Stanisław Lem był pisarzem z trzydziestomilionowym nakładem powieści w 40 językach, ale także przenikliwym obserwatorem zmian cywilizacyjno-społecznych. Nie wypada go nie znać. 

środa, 14 lipca 2021

Dialogi

 1.

- Obudziłeś się?

- Nie, ale wstałem.

2. 

Gość wyjmuje z zimnej wody garnek bez dna:

- Nie wiedziałem, że garnek był pęknięty.

- Nie był. Nie wkłada się rozgrzanego glinianego garnka do zimnej wody.

3.

Ze sceny:

- Konia! Konia! Oddam królestwo za  konia!

Z widowni:

- A osioł nie wystarczy?

Ze sceny:

- Wystarczy, zapraszam na scenę.

4. 

W nocy na polnej drodze blisko lasu, gdzie podobno straszy niegdyś zamordowany złotnik, dwóch pijaczków wraca z baru:

- Hej, hej! Złotnik, chodź z nami na piwo!

Z lasu:

- Poczekajcie, już idę! - z krzaków wychodzi czatujący myśliwy. Kompani, niestety, zwiali...

5. 

Żona przymierza nową sukienkę. Do męża:

- I co, dobrze wyglądam?

Mąż podnosi głowę znad gazety:

- Obróć się.

- Ale wtedy nie będę widziała, czy patrzysz!

6. 

W autobusie:

- Poproszę bilet do A. Ile kosztuje?

- Tyle samo, co wczoraj - burknął kierowca.

- A ile kosztował wczoraj?...

7.

Przy kasie:

- Poproszę bilet do B. na wpół do ósmej.

- Nie ma takiego autobusu, jest o siódmej trzydzieści.

- To poproszę, może być. 

8.

(dialog przetłumaczony z niemieckiego)

W Austrii na dworcu kolejowym:

- Poproszę bilet do Auschwitz.

- Dokąd??!!!

- Do Auschwitz. Nie słyszała pani? Taka miejscowość...

- Nnnooo... wiem... słyszałam... Czy powrotny też? 

- Ależ nie, stamtąd się nie wraca. Nie słyszała pani? ... 

9.

Ksiądz po kolędzie u starszej pani pochodzącej z Wileńszczyzny:

- Zapraszam do kościoła na modlitwę, przed ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej można się pomodlić, czasem wyżalić z trosk, gdy coś dolega...

- Wolałabym przed Ostrobramską, nie mogę się modlić przed Częstochowską...

- Dlaczego?

- Bo ten mały Jezus na Jej ręce wszystko podsłuchuje...

piątek, 2 lipca 2021

Dawne źródła współczesności

       Słowo "polityka" zadomowiło się we wszystkich językach obrastając wieloma wyrazami pokrewnymi i tworząc rozliczne odgałęzienia olbrzymiej słowotwórczej rodziny. Większość europejskich języków wyrastając z pnia rodzimych dialektów, konsolidowała się pod silnym wpływem łaciny, pełniącej w średniowieczu rolę języka międzynarodowego, języka nauki i działalności politycznej. Tylko że wówczas punktem odniesienia był język grecki, z którego czerpano wzorce tak działalności politycznej, jak i języka, np. języka dyplomacji. Jedni czytali greckie oryginały, inni szukali w nich inspiracji, a jeszcze inni zaczynali, jak Petrarka tworzyć w ojczystych dialektach. Wilhelm z Moerbeke,  (1215 - 1286) dominikanin, arcybiskup Koryntubył jednym z największych tłumaczy swojej epoki. Przede wszystkim tłumaczył na łacinę Arystotelesa, niemniej pisał komentarze także do innych autorów greckich, jak Platona, Temistiusza, Aleksandra z Afrodyzji, Archimedesa, Ptolemeusza i innych. Walter Ullmann twierdzi, że to on właśnie, tłumacząc Arystotelesa, po raz pierwszy przełożył z greckiego na łacinę termin, którym posługujemy się dzisiaj powszechnie: politeuein (gr.) - politizare (łac.) - politykować. 
       Wilhelm z Moerbeke na pewno przetłumaczył Arystotelesowską "Fizykę",  "Politykę", "Retorykę" i "Metafizykę". Współczesne analizy wykluczają aby przetłumaczył także "Etykę nikomachejską". Niemniej ranga Arystotelesa jako autorytetu we wszelkich dziedzinach naukowych dociekań od wieków średnich (XI - XIV) przejawiała się w nazywaniu go Filozofem bez podawania imienia. Wiedziano o kogo chodzi, a jego dzieła stanowiły probierz prawdy niemal ostatecznej, skoro Walter Wimborne z Cambridge głosił ex cathedra, że na Sądzie Ostatecznym Bóg będzie rozmawiał ze zbawionymi duszami o "Etyce nikomachejskiej".  
       Arystoteles mógł ogarniać umysłem całą dostępną wówczas ludzkości wiedzę, pozostawiając na wieki swoje opus magnum. Jeszcze w epoce renesansu pojawiały się wielkie wszechstronne umysły, jak Leonardo da Vinci. Postęp jednak rozszczepił naukę na szereg wąskich specjalności. Niemniej matematyka pozostała podstawą myślenia i jest uniwersalnym językiem także dla fizyki i nauk przyrodniczych. Jeśli zaś pozostać przy perspektywie transcendentnej, rodzi się pytanie, czy jest to także uniwersalny język istnienia. Tak jak franciszkanin z Cambridge, Wimborne, uznał, że "Etyka nikomachejska" jest tym uniwersalnym boskim językiem, w którym wyraża się Bóg, tak dziś np. Michał Heller (prezbiter, teolog, laureat Nagrody Templetona) w podobnym tonie twierdzi, że Bóg myśli matematycznie.  
       Bardziej niż dociekanie boskiego języka współczesnych ludzi zajmuje analiza ludzkiego postępowania. Nauki psychologiczne obwarowały człowieka murem zmiennych czynników decydujących o jego postępowaniu. W powszechnym codziennym życiu akceptujemy fakt, że wahania nastroju, nasze emocje, nieoczekiwane zachowania mogą być wynikiem zaburzonej gospodarki hormonalnej lub deficytów neurologicznych. Ale to Otton z Fryzyngi (1111 - 1158), także biskup zresztą, po raz pierwszy posłużył się medyczną wiedzą o człowieku w wyjaśnianiu jego postępowania z przeszłości. Rewolucyjnie jak na swoje czasy, postępowanie  człowieka  powiązał z jego fizjologią. 
       Późnośredniowieczne pochylenie się nad historią ludzkości zaowocowało nawet pierwszą koncepcją ewolucji form świata w połączeniu z ewolucją kondycji człowieka. Innymi słowy, fizyczna strona człowieka zmienia się pod wpływem świata, a ten z kolei decyduje o z mianach w otaczającym go świecie i tak dalej. Nieustannie toczy się koło wzajemnych zależności. Także zależności naszego myślenia i naszych czasów od wieków minionych. Nihil novi sub sole.
        

środa, 23 czerwca 2021

Bohater literacki jak żywy

        Wszyscy wiedzą, że bohaterowie literaccy to postacie wymyślone, a jednak się do nich przyzwyczajamy, lubimy ich albo nienawidzimy. Oni sami, rzecz jasna, nie mają o tym pojęcia, ale dla czytelników bywają obiektem podziwu, współczucia lub przyczyną irytacji.  Czasami bywają tak realni jak ludzie wokół. Znamy ich biografie, ich życiowe sukcesy nas cieszą, a porażki smucą. Zapewne współcześnie opis ten bardziej pasuje do bohaterów filmowych, a przecież powszechny obecnie kult postaci fikcyjnej wywodzi się z literatury (żeby nie sięgać do czasów kultury przedpiśmiennej, gdy bohaterów opiewano w ustnych przekazach). Nikogo nie dziwią pomniki stawiane postaciom z bajek dla dzieci (Reksio, Bolek i Lolek, Miś Uszatek, Bonifacy i Filemon) czy bohaterom kultowych filmów: Kargula i Pawlaka w Toruniu, Harry`ego Pottera w Londynie czy Lorda Vadera w Bristolu.  Co prawda, Potter najpierw był postacią literacką, ale na pomniku został przedstawiony na wzór znany z ekranizacji powieściowej serii, z kolei pomnik Vadera na razie jest tymczasowy i postawiono go jako wyraz hołdu złożonego aktorowi grającego rolę Mrocznego Rycerza. 

        A wszystko zaczęło się od literatury.  To ona prowadziła i wprowadza swoich bohaterów do naszego realnego życia. I nie mam tu na myśli typowego dla wieku dziecięcego utożsamiania się z bohaterem, prowadzenia z nim wyimaginowanych rozmów, angażowania wyobraźni do poszerzania przestrzeni zabawy.  Madryt ma Don Kichota i Sancho Pansę, Budapeszt Chłopców z Placu Broni, Sanok Wojaka Szwejka, Paryż muszkietera d`Artagnana, a Kaliningrad, dawny Królewiec, gości Barona Münchhausena. Niektórzy mają wiele pomników w wielu krajach na świecie, jak choćby Sherlock Holmes wita turystów od Edynburga, przez Londyn, Meiringen w Szwajcarii, po Moskwę. 

       Sherlock Holmes ma swój stały adres zamieszkania na Baker Street 221b, gdzie do dzisiaj wisi tabliczka z jego nazwiskiem: "Sherlock Holmes - doradca detektywistyczny 1881 - 1904". Przedłużenie kariery Holmesa do roku 1904 zostało wymuszone przez pogrążonych w żałobie czytelników, którzy po uśmierceniu bohatera przez pisarza w 1893 r. nosili czarne opaski na rękawach. Detektyw więc zmartwychwstał w kolejnych opowiadaniach. O reakcji czytelników na śmierć Holmesa mówi się jako o pierwszym przejawie fandomu. Tymczasem dekadę wcześniej, bo w 1884 roku na wieść o śmierci Longinusa Podbipięty z "Ogniem i mieczem" polscy czytelnicy zamawiali msze za jego duszę. Prekursorem fandomu jest wiec polska społeczność czytelnicza i reakcje na śmierć Podbipięty, a nie późniejsza żałoba po Holmesie. Niestety historia literatury pisana z anglocentrycznego punktu widzenia nie uwzględnia tej chronologii. Dalszym ciągiem zjawiska są inne przejawy urealniania postaci literackich, jak np. tabliczka poświęcona mieszkańcowi kamienicy na Krakowskim Przedmieściu 7: "Tu mieszkał Ignacy Rzecki, postać powołana do życia przez Bolesława Prusa w powieści pt. "Lalka". Były oficer piechoty węgierskiej, uczestnik kampanii roku 1848. Handlowiec, sławny pamiętnikarz zmarły w roku 1879". 

       Więcej konsekwencji wykazała Agatha Christie, która swojego małego Belga Poirota uśmierciła definitywnie dopiero w 1975 roku w powieści "Kurtyna".  6 sierpnia 1975 roku "New York Times" opublikował pierwszy w historii nekrolog fikcyjnej postaci literackiej: "Hercules Poirot, słynny belgijski detektyw, nie żyje".  Wnioskując z rozsianych w powieściach informacji na jego temat (które zresztą bohater swobodnie konfabulował, gdy było mu to potrzebne w prowadzonym śledztwie), musiał mieć wtedy jakieś 107 lat. Pamiętając o kłopotach Doyle`a, który ugiął się pod presją czytelników, pisarka czekała z publikacją powieści ponad trzydzieści lat, złożywszy ją w  bankowym depozycie. Opublikowana została dopiero na niecały rok przed jej śmiercią, toteż można powiedzieć, że żywot belgijskiego detektywa zakończył się wraz z odejściem jego autorki.  

niedziela, 6 czerwca 2021

Kierunek zwiedzania

      


     Tytuł sugerowałby, że jest to przewodnik po wystawie. W pewnym sensie tak, jeśli za przestrzeń zwiedzania uznamy biografię artysty, miejsca, w których przebywał, wydarzenia, w których brał udział, ludzi, z którymi się stykał. Autor oprowadza czytelnika po zakrętach biografii Kazimierza Malewicza, wplatając do narracji - swoistej zresztą - parafrazy typowych zwrotów muzealnego przewodnika: "Kolejna sala przypomina...", "Państwo zwrócą uwagę", "Tutaj widzimy...", "Przypominam, że kafeteria jest czynna aż do zamknięcia muzeum...", a dociekliwym zwiedzającym (a  zawsze się tacy trafiają podczas wycieczek) składa obietnicę: "Zainteresowani mogą doczytać w książkach, sporo wydano, chętnie później podam listę". Kierunek zwiedzania jest w zasadzie chronologiczny, chociaż autor często wybiega  do przodu, uprzedza wypadki i obrazy, które dopiero powstaną. O słynnym "Czarnym kwadracie", który stanowi punkt kulminacyjny książki tak, jak był punktem zwrotnym w biografii artysty, pojawiają się zapowiedzi na kilka lat przed namalowaniem.

     Nie czytałam nagrodzonych Nike "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" (2017) Marcina Wichy  ani debiutanckiej jego książki "Jak przestałem kochać design" (2015).  Dopiero trzecia publikacja z tego roku zainteresowała mnie na tyle, żeby kupić, otworzyć, zajrzeć, przeczytać. Najpierw - irytacja. Jak czytać tekst pisany esemesami?! "Ma swój pomnik. Stoi na niewielkim postumencie. Na malutkiej estradzie" i dalej: W jednej ręce trzyma pędzel. Drugą przyciska paletę. Gdzieś zniknęły sztalugi. Może malował powietrze".  I w kolejnym akapicie: "Można kupić lody z automatu. Odwiedzić oddział banku. Sklep jubilerski. Umrzeć z nudów". 

     Chwytałam oddech na każdym zdaniu dłuższym niż trzy, cztery słowa: "Jak przed zaśnięciem, kiedy dusza wyślizguje się ze skóry, a własna ręka staje się ogromna, białokamienna, obca".  Jest to zdanie oczywiście kontynuacją wcześniejszych rozważań na temat Moskwy, ale wprowadza jakiś taki oniryczny nastrój rodem z Schulza. Chciałoby się, aby takich właśnie zdań było więcej, ale Marcin Wicha rzadko sobie na nie pozwala. Jeśli przyjąć, że rytm języka jest odbiciem oddechu, to w "Kierunku zwiedzania" można się nabawić zadyszki. Czasami składnia zdań pojedynczych wprowadza dodatkowy efekt dramaturgii, jak w kapitalnym fragmencie o Chagallu, który zdetronizowany z pozycji artystycznego nowatora przez Malewicza w szkole artystycznej w Witebsku chyłkiem wsiada do pociągu. 

     A przecież między wierszami, między imiesłowowymi równoważnikami, między anakolutami pojawiają się fragmenty z ujęciem sedna przemian, z kwintesencją historii, na której tle rozgrywała się artystyczna rewolucja Malewicza i jego suprematyzmu: "Tamta rewolucja była pierwszym wielkim wydarzeniem artystycznym w życiu Malewicza. Równie ważnym jak dzień, gdy po raz pierwszy zobaczył obraz olejny. Teraz on sam jest rewolucją. jednym z  jej nurtów, pomniejszą partią, radykalnym skrzydłem - a później już tylko odchyleniem, frakcją, wewnętrznym wrogiem".   

     Awangarda malarska początku XX wieku, pierwszej jego połowy, pokazana została w powiązaniu z wydarzeniami politycznymi, społecznymi, na tle rewolucji październikowej, w której Malewicz miał swój krótki udział. Przejmujące cytaty z listów Malewicza, który opisuje podróż pociągiem: "Do Smoleńska jechaliśmy trzy doby; prędkość 5-12 wiorst na godzinę; wagony przepełnione, więc gęsto się tłumacząc łaziliśmy po zgarbionych grzbietach, przyszło nam zbierać w lesie opał dla parowozu, były rewizje, kontrole, zbiórki na dworze itd. Trzeba mieć energię, żeby przetrwać ten koszmar."  Ze szczegółów wyłania się skomplikowany, burzliwy, niecodzienny świat formowania się nowych kierunków sztuki na tle przemian politycznych i społecznych. Plan umownej wystawy z muzealnymi salami z obrazami uzupełniony został o zaułki z fotografiami z epoki. W książce wiele jest zresztą odniesień do czarno-białych fotografii, do założeń ideowych sztuki, do odłamów i frakcji wzajemnie się zwalczających. Biografia Malewicza toczy się zygzakiem, od miasta do miasta, od domu do domu, od środowiska do środowiska, od teorii do praktyki i od praktyki do teorii. Faktem bowiem jest, że w pewnym momencie Malewicz przestał malować i zaczął konstruować teorię. Chyba jednak malowanie wychodziło mu lepiej. 

     Niewątpliwie książka Wichy pozwala odczuć nastrój czasów, nastrój rewolucyjnej epoki. Nie można jej zarzucić linearnej nudy powszechnie publikowanych artystycznych biografii. Szerokie tło ideowo-polityczne, również wprowadzane niejako mimochodem, pulsuje energią przemian, jakie były udziałem artystów tamtej epoki. Raz jedni, raz inni stawali się pupilkami władzy; raz jednych, raz drugich totalitarna władza sowiecka wynosiła do rangi reprezentantów rewolucyjnego ducha, czego świetnym przykładem może być równolegle rozwijająca się kariera artystyczna Malewicza i jego szwagra Kacmana, którzy ze wzajemnością szczerze się nie lubili.

    Rozważania o kilku znaczących obrazach Malewicza zmuszają czytelnika do sięgnięcia po ich reprodukcje, ponieważ książka nie zawiera żadnej ilustracji. Musimy mieć te obrazy albo w pamięci, albo przypominać je sobie korzystając z zasobów sieci. Na przykład autoportretu z 1933 roku (namalowanego dwa lata przed śmiercią) nie kojarzyłam, musiałam sobie przypomnieć, żeby opis przestał być abstrakcyjną teorią. To też ma swoje zalety: z jednej strony śledzenie na mapie licznych wojaży Malewicza, od Kijowa, przez Kursk, Piotrogród przemianowany potem na Leningrad, Moskwę, Witebsk i do Warszawy, z drugiej zaś czytanie i oglądanie obrazów jednocześnie. Słowem, książka z oknami otwartymi na inne światy, inne przestrzenie. Mimo początkowej irytacji dałam się w nie wciągnąć. 

Marcin Wicha: Kierunek zwiedzania. Wydawnictwo Karakter. Kraków 2021.

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...