poniedziałek, 13 lipca 2020

O czym pisze Bieńczyk?

     Krótko mówiąc, o wszystkim. Ale po kolei. "Książka twarzy", za którą Marek Bieńczyk otrzymał Nagrodę Nike w 2012 roku, jest zbiorem autobiograficznych, wspomnieniowych esejów pogrupowanych w tematyczne rozdziały przypisane niejako do sfer aktywności duchowo-emocjonalnej autora. Łacińskie tytuły rozdziałów odwołują się do klasycznej tradycji ujmowania życia jako wielowymiarowej całości, w której to, co zmysłowe, dotykalne, sensualistyczne łączy się z tym, co nieuchwytne, metafizyczne i egzystencjalne. Już wstępny rozdział "Vita brevis" trochę przekornie odsyłający do łacińskiej formuły ars longa, vita brevis podkreśla, że tematem książki jest po prostu życie, co prawda krótkie, ale intensywne i gęste w doświadczenia kształtujące osobowość. Zwłaszcza ludzie są istotni, co z kolei wynika z samego tytułu książki. Twarze to ludzie, którzy odcisnęli piętno na osobowości autora, od postaci ojca począwszy, który wprowadził go w świat sportu jako emocjonalnego doświadczenia wspólnotowego, przez znane postacie przewijające się w biografii autora, po postacie tak kultowe - słowo jest tutaj jak najbardziej uzasadnione - jak Humphrey Bogart w "Casablance", Boy jako tłumacz "Niebezpiecznych związków" Laclosa czy autor kryminałów Chandler, a po drodze subtelne rozważania o perypetiach paszportowych romantyków (Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego) będące przyczynkiem do porównań z doświadczeniem przekraczania granic w czasach współczesnych.
     Wydaje się, groch z kapustą. Miszmasz tematów, wątków, skojarzeń częściowo tylko ujętych w karby sugerowanych rozdziałów: "Initiatica", "Sportiva",  "Melancholica",  Sensualica", "Picturesca" itp. Tym, co łączy, zdawałoby się, sylwiczną strukturę książki, jest wyrazisty i osobniczy język wyrastający z osobistego doświadczenia biograficznego oraz refleksji natury metafizycznej czy wręcz mistycznej.  Rozdział o spływach kajakowych jest więc powrotem do osobistych doświadczeń, wspomnieniem o początkach fascynacji i mody kajakowej w Polsce, jednakże towarzyszy im próba opisania pozasensualistycznych doznań, duchowego wymiaru odseparowania od cywilizacji i nieustannego wielogodzinnego kontaktu z przyrodą: "spływanie staje się coraz bardziej stateczne, nieśpieszne, mamy wrażenie, że wymiana między nami a rzeką jest w ten sposób większa i lepsza. Tworzymy wraz z nią opowieść, długą narrację, która musi mieć czas, by wypowiedzieć wszystko. (...) Rzeka nie jest z tego świata. Świat nam znany pozostaje na górze, na głowami." Im mocniej człowiek zagłębi się w intymny dialog z rzeką, ze szczegółami nabrzeża, zanurzy się w odczuwanie istotoności każdej rzeczy, tym trudniejszy później powrót do tzw. świata rzeczywistego: "Tym, co mnie najbardziej męczy po powrocie do domu, jest utrata uważności. Podczas spływu widzi się nadwyraziście i wszystko nabiera znaczenia. Menażka jest czymś więcej niż menażką, roślina czymś więcej niż rośliną. W domu rzeczy nagle tracą znaczenie, stają się na powrót podrzędne, nieistotne, pojawiają się inne skale wartości i przez pierwsze tygodnie jest to nieznośne, wręcz depresyjne."
    W narracji Bieńczyka najwaspanialsze są niespodziewane skojarzenia i obrazowanie odbiegające od prozy mówionej spotykanej na co dzień. Na tle współczesnej karłowatości języka, jego ubóstwa leksykalnego prezentowanego w popularnych mediach i słyszanego w ogólnospołecznym dyskursie, jest coś odświeżającego w od niechcenia wprowadzanych metaforach, porównaniach, oksymoronach korzystających z obszernego rezerwuaru klasycznych już dzisiaj (czy właśnie nie dlatego zapomnianych przez współczesnych użytkowników języka bardziej zafascynowanych wprowadzaniem skrótowców i anglicyzmów niż bogactwem tysiącletniej tradycji polszczyzny?)  językowych związkach, a użytych w nieoczekiwanych kontekstach. "Adoracje sztucznych woni", " wcielona melancholia", "paszportowe litanie", "defilada czasowników", "[dzieło] jednolite jak stalowa kula".... przeplatają się z erudycyjnymi konstrukcjami licentia poetica: "iblowski dzwonnik zmartwychwstania", "figura tanatycznej hermeneutyki",  "fenomenolog na dopalaczu" (to o Chandlerze), zatrzymują uwagę czytelnika na języku, jego możliwościach, niuansach i pozornej dosłowności. Dlatego, chociaż ani sport nie budzi we mnie aż takich emocji, ani nie podzielam Bieńczykowego podziwu dla Leo Beenhakkera, ani nie płynęłam kanoe rzekami Łotwy, z przyjemnością zanurzam się w świat coraz rzadziej spotykanego języka "Książki twarzy". 




4 komentarze:

  1. Rozumiem, że trzeba przeczytać, bo warto...:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na pewno warto i to bez pośpiechu, a rozkoszując się strona po stronie

    OdpowiedzUsuń
  3. Ludzie, sport, kryminał...Wszystko dla mnie...;o)

    OdpowiedzUsuń
  4. Sportu jest bardzo dużo, dla Ciebie jak najbardziej! Świetny i taki ciepły, osobisty portret Leo Beenhakkera na przykład, myślę, że miałabyś frajdę z lektury :-)

    OdpowiedzUsuń

Zmiany

    Kończę pisanie na tym blogu. Prowadzenie równoległych blogów jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że tematyka - szeroko pojęta kultura - jest p...